Przy każdych wyborach polityczni stratedzy spierają się na temat głosowania taktycznego, a więc tego, jaki wybór będzie najbardziej opłacalny. Sugerują, że na bok trzeba odłożyć poglądy i przekonania, liczy się powodzenie wielkiego planu, zwycięstwo „mniejszego zła”. Zobaczmy więc, dokąd taka logika zaprowadzi lewicowy elektorat.
W trwającej kampanii obok tradycyjnych kłótni o postulaty i obietnice wyborcze coraz ważniejsze miejsce zajmują debaty na temat stóp zwrotu z wyboru poszczególnych opcji. Według tej szkoły myślenia wrzucenie głosu do urny stanowi nie tyle deklarację ideową lub wyraz poparcia dla konkretnego programu, lecz inwestycję. Jest to pewnego rodzaju zakład, który wygramy, jeśli wybrana przez nas partia okaże się zwycięska.
Oczywiście nie oznacza to, że całkowicie pomijamy nasze sympatie polityczne. Traktujemy je jako punkt wyjścia, ale jednocześnie nie chcemy „zmarnować głosu”. Stąd liczni eksperci prześcigają się w tworzeniu analiz dla różnych grup wyborców, wskazując im najlepsze sposoby maksymalizacji zysku – czyli zagłosowania tak, aby było to jak najbardziej opłacalne politycznie. Szczególnie usilnie urabiani są lewicowi lub lewicujący wyborcy opozycji, więc sprawdźmy proponowane im przez strategów z Twittera „głosy taktyczne”.
Jak fatalny powinien być wyborczy wynik Lewicy, by trzej tenorzy zapłacili głowami?
czytaj także
Opcja 1 – głosowanie na największego
Politycy PO od dekady powtarzają jak mantrę: jeśli nie chcesz PiS-u, głosuj na nas. To jest główny argument za wyborem Koalicji Obywatelskiej, która rzeczywiście pozostaje główną partią opozycji i ma największe szanse na odebranie władzy obozowi rządzącemu. Na jej korzyść działa również system wyborczy, premiujący duże ugrupowania i sprawiający, że przynajmniej teoretycznie głos na KO będzie „więcej wart” niż ten oddany na mniejszą partię.
Potwierdzi to na przykład przeliczenie liczby wyborców przypadających na posła. W 2019 roku do uzyskania mandatu poselskiego PO potrzebowała średnio 38 tysięcy głosów. Tymczasem w przypadku Konfederacji jedno miejsce w Sejmie wymagało poparcia aż 114 tysięcy wyborców. Wniosek wydaje się oczywisty – trzeba zagłosować na Koalicję Obywatelską, bo stopa zwrotu (w postaci zdobytych mandatów poselskich) będzie najwyższa. Gdzie tkwi haczyk?
Mało zachęcający jest fakt, że słyszymy te argumenty od 2015 roku, a opozycja wciąż czeka na zwycięstwo. Co więcej, w celu pokonania PiS-u ugrupowanie Tuska coraz bardziej się do niego upodabnia. Mamy więc szczucie na migrantów, a na listach KO znalazł się Roman Giertych, wicepremier w rządzie Kaczyńskiego. Jednocześnie nasilają się umizgi w kierunku Konfederacji, ponieważ dla uzyskania wotum zaufania w nowej kadencji Sejmu Tusk może potrzebować jej wsparcia. Posłowie PO nazywają absurdalne pomysły gospodarcze konfederatów ciekawymi i wartymi rozważenia, szykując grunt pod ewentualną koalicję, ale nawet gdyby lewicujący wyborca miał przełknąć tę bardzo gorzką pigułkę, może to nie wystarczyć.
Opcja 2 – ratowanie Hołowni przed zderzeniem z progiem
Wszelkie kalkulacje dotyczące stworzenia rządu przez Tuska runą, jeśli sojusz PSL i Polski 2050 zdobędzie 6–7 proc., tym samym nie przekraczając progu wyborczego dla koalicji. Opozycja nie może sobie pozwolić na stratę tylu głosów, więc ostatnimi czasy do głównych strategii Trzeciej Drogi należy swego rodzaju szantaż – jeśli nie zagłosujemy na nią dość licznie, to stracimy szansę na zdetronizowanie PiS i powtórzymy błąd z 2015 roku, gdy o próg rozbiła się Zjednoczona Lewica.
Czy w takim razie nauczeni doświadczeniem powinniśmy dopilnować, żeby Trzecia Droga zdobyła przynajmniej 8 proc.? Może, ale i tutaj pojawiają się trudne do przełknięcia posunięcia koalicji. Jeden z liderów PSL stwierdził ostatnio, że pod pewnymi względami bliższa mu jest brunatna Konfederacja niż socjaldemokratyczna Lewica. Słowa to jedno, ale taką trajektorię polityczną potwierdza wzięcie na listy Artura Dziambora. Mówiło się o nim czasem, że to „ten normalny” z Konfederacji, lecz koledzy poprzeczkę zawiesili wyjątkowo nisko. To jak wybierać najlepszy z nowotworów złośliwych.
Trudno oceniać partię lub koalicję przez pryzmat jednego kandydata, ale koniec końców nie ma żadnej gwarancji, że Trzecia Droga (nomen omen) nie zgodzi się na alians ze skrajną prawicą, skoro już przyjmuje jej posłów. Co w takiej sytuacji ma począć lewicowy wyborca? Ratunku może szukać w pakcie z diabłem.
Opcja 3 – wszystko byle nie Konfederacja
Nie ma w Polsce gorszej partii niż Konfederacja. Skupia ona w sobie wszystkie najgorsze koncepcje polityczne, społeczne i gospodarcze: od fundamentalizmu religijnego po fundamentalizm rynkowy. Można wymieniać bez końca idiotyczne pomysły w rodzaju wsadzania do więzień za aborcję, wprowadzenia podatku pogłównego lub bonu zdrowotnego w miejsce powszechnego ubezpieczenia. Utrzymanie ugrupowania Mentzena z dala od władzy powinno należeć do głównych celów lewicy (i nie tylko), a jeśli wyjdziemy z takiego założenia i zechcemy powstrzymać konfederatów w sposób taktyczny, to najlepszym wyborem może być głos na PiS.
czytaj także
W razie potrzeby partia Kaczyńskiego szybko pozbędzie się oporów i zaprosi Mentzena z Bosakiem do rządu, a obaj wbrew hasłom o „wywróceniu stolika” chętnie przyjmą propozycję. Dla przekonania konfederatów wystarczyć będą obietnice jeszcze mocniejszego przykręcenia śruby mniejszościom (lub kobietom) i usunięcia paru programów socjalnych. Do tego jednak nie dojdzie, jeśli obóz rządzący zachowa samodzielną większość. PiS ma na to szanse, w przeciwieństwie do Koalicji Obywatelskiej. Wychodzi więc na to, że dla powstrzymania skrajnie prawicowego zwrotu trzeba zagłosować na Zjednoczoną Prawicę i zaakceptować kontynuację polityki z ostatnich ośmiu lat.
Od razu wystosuję dementi – nie należę do tej części „lewicy”, która nabrała się na bajkę o socjalnym PiS-ie. Wiem, że rządy Szydło i Morawieckiego (mimo pojedynczych dobrych decyzji) nie zatrzymały demontażu instytucji państwowych, nie naprawiły kulejącego systemu opieki społecznej, poniosły sromotną porażkę chociażby w walce z kryzysem mieszkaniowym. Nie mogę się jednak kłócić z logiką taktycznego głosowania na mniejsze zło, czyli w tym przypadku za samodzielną większością PiS-u, która oddaliłaby ryzyko rządu zależnego od Konfederacji i realizującego część jej pomysłów. Chyba że jednak mogę?
Opcja 4 – a może po prostu zagłosować w zgodzie z własnym sumieniem?
Brzmi niedorzecznie, wręcz rewolucyjnie. Bo jak to? Wybrać kandydatów, którzy są nam najbliżsi poglądami i do których mamy największe zaufanie? Może jeszcze przeanalizować programy dla znalezienia najlepszego? Nie czas na rojenia pięknoduchów, gdy są wybory do wygrania, a szczwane plany politycznych strategów tylko czekają na realizację.
Co charakterystyczne, we wszelkich tego typu analizach prawie zawsze pomijana jest Lewica. Raczej nie grozi jej spadnięcie pod próg, a jednocześnie ze względu na ordynację wyborczą głosy na nią będą mniej wartościowe od tych na KO. Na niekorzyść Lewicy działa też to, że jako jedyna twardo sprzeciwia się skrajnej prawicy i wyklucza jakąkolwiek współpracę z Konfederacją. Jakże można mówić o sprawiedliwości społecznej lub prawach obywatelskich, gdy stawką jest odsunięcie PiS-u od władzy? Zwycięstwo wyborcze jest celem tak nadrzędnym, że liberalni „eksperci” łatwo zapominają o rzekomej obronie demokracji, którą deklarują bliskie im partie. W kalkulacjach nie ma miejsca na indywidualny wybór, zwłaszcza gdyby miał on być lewicowy.
Słysząc namowy strategów, można pomyśleć, że wyłącznie od nas zależy, czy np. Trzeciej Drodze uda się przekroczyć próg. Tak nie jest, a nawet gdyby było, to nie warto głosować na ugrupowanie, do którego przekonują nas wyłącznie względy taktyczne. Kierując się tą logiką, można uzasadnić praktycznie każdy wybór, ale zamiast analizować bez końca opłacalność poszczególnych opcji, można po prostu zaufać przekonaniom i zagłosować na najbliższą ideowo partię. Czy przypadkiem nie o to chodzi w demokracji?