Czytaj dalej, Unia Europejska, Weekend

Model fiński: orientacja na konsensus, zaufanie do nauki, wiara w skuteczność państwa – czy to wciąż działa?

Słyszę zewsząd, że moja książka jest entuzjastyczna wobec fińskich rozwiązań, ale nawet ja pokazuję, że one czasem zawodzą – mówi Wojciech Woźniak, autor książki „Państwo, które działa. O fińskich politykach publicznych”, w rozmowie z Michałem Sutowskim.

Michał Sutowski: Fiński model społeczeństwa i państwa dobrobytu, który opisałeś w książce Państwo, które działa, opiera się na trzech fundamentach społecznych: orientacji na konsensus i negocjacje, zaufaniu do nauki i wiedzy eksperckiej oraz wierze w sprawstwo i skuteczność państwa. Skąd się to Finom wzięło? Bo na przykład w Polsce brakuje nam ich wszystkich.

Wojciech Woźniak: Zacznijmy od konsensusu, bo jego źródła można dostrzec na co najmniej trzech planach czasowych. W perspektywie długiego trwania można powiedzieć, że Finlandia „od zawsze”, czyli odkąd pojawiło się tam osadnictwo ludzkie, była ziemią o bardzo trudnych warunkach geograficznych i wymagającym klimacie – nawet dziś, w epoce rosnących temperatur globalnych, okres wegetacyjny nie przekracza tu połowy roku, a w niektórych rejonach ogranicza się do czterech miesięcy.

Czyli to nie jest wymarzony kraj do uprawy roli.

Tak, nie przypadkiem regularnie zdarzały się tam klęski głodu – jeszcze w latach 60. XIX wieku w jednej z nich umarła jedna dziesiąta populacji. Jej wstrząsający opis można znaleźć w książce Akiego Ollikainena Biały głód, wydanej w ubiegłym roku nakładem wydawnictwa ArtRage. Do tego jest to kraj praktycznie pozbawiony surowców mineralnych, może z wyjątkiem miedzi. Kiedyś mieli nikiel, ale jego kopalnie w okolicach Petsamo – to niedaleko Murmańska – odebrał im Stalin w roku 1944, po tym jak Finlandia przegrała tzw. wojnę kontynuacyjną, w której w sojuszu z III Rzeszą próbowała odbić Karelię, którą z kolei ZSRR odebrał jej po wojnie zimowej 1939–1940.

Mają lasy i jeziora.

To prawda, „zielonego złota” jest w bród, ale umówmy się: przetwórstwo i eksport drewna czy jego półproduktów w rodzaju dziegciu albo pulpy papierowej to nie jest zbyt wyrafinowana działalność. Krótko mówiąc, w tych warunkach samo biologiczne przetrwanie wspólnoty wymaga ścisłej kooperacji, a krótkowzroczne przejmowanie zasobów przez jedną grupę kosztem innej może zakończyć się tragedią dla wszystkich. Ale poza warunkami przyrodniczymi była jeszcze polityka.

Czyli późna niepodległość.

Ale za to dość wczesna autonomia. Zarówno przed rokiem 1809, kiedy Finlandia była prowincją Królestwa Szwecji, jak i później, już w Imperium Rosyjskim, które przejęło te ziemie po zwycięskiej wojnie ze Szwedami, i korona, i carat pozwalały ich mieszkańcom na stosunkowo dużą samorządność, zwłaszcza w porównaniu choćby z losem Królestwa Kongresowego. I co istotne, to było w kraju, gdzie nie było żadnej dużej, zniewolonej warstwy społecznej w rodzaju chłopów pańszczyźnianych.

Leszczyński: Każdy kontakt chłopa z dworem i elitą opierał się na tym, że chłop musiał coś oddać

A zatem autonomia nie polegała na tym, że szlachta jednego kraju mogła sobie wyciskać chłopa jak cytrynę i nie przejmować się opinią władzy innego kraju?

Tradycja samorządowa oparta na chłopskich radach gromadzkich ma w Finlandii wiele stuleci, co zresztą fińscy badacze społeczeństwa obywatelskiego wymieniają jako źródło sprawnego organizowania się Finów do walki o swoje prawa, ale też wskaźników aktywności obywatelskiej mierzonych na przykład liczbą organizacji wolontariackich. Taki egalitaryzm społeczny i poczucie, że wszyscy są jakoś współodpowiedzialni za siebie nawzajem w tych trudnych warunkach, wiąże się z faktem, że upodmiotowienie chłopstwa było dość wczesne. Kiedy car Aleksander II dopiero znosił pańszczyznę na terenie Kongresówki, przedstawiciele fińskiego stanu chłopskiego już dawno zasiadali w stanowym senacie.

A to przyzwolenie na samorząd, tak inne niż w Królestwie Polskim i później Kraju Przywiślańskim, z czego wynikało? Czy uznawano, że Finowie nie mają aspiracji politycznych, więc nie ma czego dławić – czy dlatego byli lojalni wobec cara, że ich nie gnębiono?

To, co po wojnie rosyjsko-szwedzkiej stało się Wielkim Księstwem Finlandii, było zależnym od cara podmiotem, ale i tak miało więcej suwerenności niż za Szwedów, co oczywiście z naszej perspektywy brzmi dziwacznie. Czytając historię pisaną przez Finów, dowiemy się, że to był taki zakątek Imperium Rosyjskiego, gdzie ludzie mówią o sobie, że żyją w „wieku autonomii”. Oczywiście także i tam zdarzały się okresy wzmożonej rusyfikacji, niemniej większość tego ponad stulecia zależności to czas spokojnego, pozytywistycznego rozwoju tożsamości narodowej. Jak niemal wszystko w Finlandii, dokonanego z niemal stuletnim poślizgiem wobec zachodu Europy kontynentalnej czy nawet nordyckich sąsiadów.

Finlandia – kraj, w którym nie ma znaczenia, z kim sypiasz, dopóki dobrze segregujesz śmieci

Piszesz w swojej książce, że elity tego kraju dzieliły się na narodowców, którzy przede wszystkim upowszechniali język fiński wśród elit, tzw. fennomanów, oraz tych, którzy chcieli elitę okcydentalizować, upodabniać do sąsiadów – i że jedni i drudzy akceptowali lojalizm wobec caratu. Ale za łby Finowie wzięli się po odzyskaniu niepodległości z zupełnie innych powodów.

Tak, tu dochodzimy to trzeciego źródła przywiązania Finów do kultury negocjacji i konsensusu, czyli hekatomby wojny domowej białych z czerwonymi w roku 1918. To paradoksalne wydarzenie w historii Finlandii, którego badacze do dziś nie potrafią wyjaśnić inaczej niż w kategoriach… nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności. Podobnie zresztą jak tego, że po I wojnie światowej Finlandia odzyskała niepodległość. Byli wówczas społeczeństwem homogenicznym etnicznie i religijnie, o relatywnie niewielkich dystansach społecznych – a potem eksploduje przemoc między „czerwoną gwardią” a białymi.

Czyli według wzorca znanego z rosyjskiej wojny domowej. W Finlandii też chodziło o przyszły ustrój?

Oczywiście, pojawiają się spory: co zrobić z uzyskaną niepodległością. Obie strony oskarżają się o najgorsze rzeczy: biali czerwonych, że chcą być częścią Rosji bolszewickiej, a czerwoni białych, że zbudują jakąś reakcyjną monarchię. Jednocześnie stają wówczas naprzeciw siebie głównie amatorzy i laicy sztuki wojennej, bo od początku XX wieku Finowie są zwolnieni ze służby w carskiej armii – jednostki obu stron nie mają doświadczenia bojowego, to bardziej milicje niż wojsko.

Ale mordują się w niezwykle brutalny sposób.

Tak, ta wojna to wydarzenie bez precedensu, bo ginie w niej około 1 proc. ówczesnej populacji Finlandii, przy czym większość nie na polu walki, lecz w konsekwencji aresztowań, rozstrzeliwania jeńców i fatalnych warunków panujących w obozach jenieckich. Ostatecznie szalę na stronę białych przechyla fakt, że dawni oficerowie carscy, jak Carl Gustaf Mannerheim, którzy przedostali się do Finlandii po rewolucji bolszewickiej, wspierają białych. Do tego Szwecja dostarcza im ciężki sprzęt, zwłaszcza artylerię i oddziały Jegrów – to wszystko decyduje o zwycięstwie.

To był konflikt klasowy? Białe elity kontra czerwony lud?

Pierwiastek klasowy miał oczywiście znaczenie, ale ważne było też zróżnicowanie regionalne. Takie na przykład Tampere, które podobnie jak Łódź powstało jako ośrodek przemysłu włókienniczego w XIX wieku, było miastem robotniczym, a więc bastionem czerwonych – po prostu nie miało innej tożsamości, miało tylko jedną twarz. A tam, gdzie żyło społeczeństwo klasowo heterogenicznie, zdarzały się starcia między poszczególnymi ulicami, często w poprzek podziałów klasowych, na przykład między dzielnicami Helsinek.

Te różnice dotyczą też długiej pamięci historycznej – o ile każde fińskie miasto ma ulicę, plac, a często pomnik Mannerheima w związku z kultem wojny zimowej, o tyle w Tampere pamięta się go raczej za rok 1918. I dlatego pomnik, owszem, stoi, ale w lesie, 8 kilometrów za miastem.

A zabijano się… symetrycznie?

Dopóki walki trwały, po obu stronach dokonywano zbrodni, ale po zwycięstwie białych ofiar wśród pokonanych czerwonych było oczywiście więcej – dlatego że ginęli nie w bezpośredniej w walce, tylko wskutek represji. I tu ciekawa rzecz, bo właśnie w imię wartości konsensusu i porozumienia Finowie… rzadko wracali do tematu tamtej hekatomby. On się pojawiał w debacie publicznej przy okazji dziewięćdziesiątej i potem setnej rocznicy, ale socjolodzy i psycholodzy społeczni w Finlandii nie mają wątpliwości, że właśnie tamta trauma i jej nie zawsze wyrażana pamięć wpływają na fińską kulturę polityczną, stępiając ostrze konfliktów.

Chodzi o lęk przed tym, do czego może dojść, jeśli spór wyeskaluje?

A zarazem wartość negocjacji i trzymania się reguł – przecież krótko po wygraniu wojny domowej przez białych odbyły się w Finlandii wybory, które wygrali… czerwoni, a elita białych je uznała. I potem, przez kolejnych kilkanaście lat, inaczej niż w wielu krajach Europy Środkowej, toczyła się regularna wyborcza konkurencja w ramach demokratycznych reguł. Co prawda w latach 30. także tam pojawiają się ruchy faszyzujące, na przykład dość popularny był ruch Lapua, odpowiednik naszego ONR Falanga. Walczył z lewicą, postulował delegalizację partii komunistycznej, ale po nieudanym puczu w 1932 roku ich zdelegalizowano. Więc tak jak w innych miejscach Europy zdarzało się, że dochodziło do starć ulicznych na tle politycznym.

Ale już się nie mordowano nawzajem?

Konflikt nigdy nie wrócił do poziomu napięcia, jakie znamy z 1918 roku – stąd przywiązanie do reguł, konsensusu, procedur i samoograniczania się. Choć jednocześnie przekonanie, że u podstaw tamtej wojny leżał konflikt klasowy, utrudnia mówienie o nim we współczesnej debacie – premierkę Sannę Marin oskarżono wręcz o wzniecanie wojny klasowej, kiedy skrytykowała jedną z korporacji przemysłu drzewnego za likwidację fabryki i grupowe zwolnienia kilka miesięcy po tym, jak jej właściciele dostali pieniądze w ramach tarczy covidowej.

Podsumowując: to są te trzy newralgiczne momenty, które ufundowały fińską kulturę politycznego konsensusu – i potem oczywiście wojna z ZSRR, w której zjednoczone społeczeństwo skutecznie stawiało czoła agresji wielokrotnie silniejszego wroga.

Ukraińcy nigdy nie zaakceptowali rządów autorytarnych w rosyjskim stylu [rozmowa z Serhijem Płochim]

A skąd bierze się zaufanie Finów do nauki i wiedzy eksperckiej? Ludzie w kitlach i krawatach są mniej awanturujący się?

Widziałbym dwa główne czynniki. Po pierwsze, Finlandia pod koniec XIX wieku to kraj mocno zacofany gospodarczo – przynajmniej na tle nordyckich sąsiadów – miała zarazem dobrze wykształcone społeczeństwo z zaledwie trzema procentami analfabetów. Źródeł tego faktu szukałbym w momencie, kiedy po decyzji szwedzkiego króla Gustawa I Wazy o przyjęciu protestantyzmu lud Finlandii staje się polem masowej akcji edukacyjnej kleru luterańskiego.

Bo żeby być dobrym luteraninem, trzeba czytać Biblię?

Tak, fakt, że szwedzki król zdecydował się na protestantyzm, jest kluczowym czynnikiem dla tego, że fiński powstał jako język pisany – właśnie po to, by chłopi mogli czytać Stary i Nowy Testament w swym narodowym języku. Za tym idą nie tylko szkoły, ale też biblioteki obwoźne na terytorium całej Finlandii. A potem polityka nacjonalistów oparta jest głównie na upowszechnianiu języka fińskiego, co podwyższa aspiracje kulturowe i edukacyjne niższych warstw, a z drugiej strony zbliża do nich elitę.

I to elita musi się nauczyć języka ludu?

Tak, choć oczywiście z nauką fińskiego u szwedzkojęzycznej administracji jeszcze w XIX wieku bywało różnie. Choćby dlatego, że na przykład służący w armii – w XIX wieku już w rosyjskiej – nie mieli takiej potrzeby, a wspomniany Mannerheim wcześniej niż fińskiego nauczył się… polskiego, bo służył jako oficer w oddziale carskiej kawalerii stacjonującym w Kaliszu. Przyspieszony kurs fińskiego elita białych przeszła dopiero w czasie wojny domowej.

Tak czy inaczej, kluczem do tożsamości długo był język? Bardziej niż religia?

Na pewno wówczas, gdy tworzą się zręby tożsamości fińskiej, liderami i autorytetami w tym procesie nie są biskupi, dowódcy wojskowi czy jacyś nawiedzeni prorocy, tylko naukowcy z Uniwersytetu Helsińskiego, od Johana Snellmana, prawdziwego multiinstrumentalisty, który zajmował się administracją, rolnictwem i bankowością, przez Zachariasa Topeliusa, dziennikarza, geografa i poetę, który napisał Księgę Naszych Ziem służącą potem przez pół wieku jako podręcznik do fińskiej historii i geografii, aż po etnografa i twórcę fińskiego eposu Kalevali, Eliasa Lönnrota, który niczym nasz Oskar Kolberg jeździł od Karelii po Estonię i spisywał historie ludowe wschodniej części Finlandii. To wszystko dobrze się zbiegło z sytuacją, w której pozytywistyczna praca przynosi efekty.

A potem?

W XX wieku Finowie raz po raz się przekonywali, że oparte na wiedzy eksperckiej i zaufaniu do nauki działanie zbiorowe przynosi efekty: przecież oprócz świetnej taktyki i wykorzystania warunków naturalnych to rozwój przemysłu zbrojeniowego z lat 20. i 30. przyczynił się do tego, że wojna zimowa 1939 roku została wprawdzie przegrana, utracono część terytorium, ale jednak Finlandia nigdy nie była krajem okupowanym, co przesądziło o jej późniejszych losach. Bo choć wiemy o przygniatającej przewadze ilościowej Armii Czerwonej, braku lotnictwa czy nielicznych czołgach, to trzeba przypomnieć, że fińska piechota już wtedy posiadała pistolety maszynowe – legendarna radziecka pepesza to przecież imitacja pistoletu Suomi.

Wiedza sprzedawana jest dzisiaj agresywnie, z poczuciem wyższości i w gotowym pakiecie światopoglądowym [rozmowa]

A jak to wszystko ma się do zaufania względem państwa? Czy chodziło po prostu o to, że w ubogim kraju nikt inny niż państwo nie wyłoży pieniędzy na badania naukowe? Żaden filantrop czy po prostu przemysłowiec?

To coś więcej, choć państwo faktycznie wkracza mocno do gospodarki od przedwojnia, bo raz, że już wtedy udział własności państwowej był duży, a dwa, że prywatne firmy nie miały kapitału, by go inwestować w know-how. Dlatego często pisze się nie tylko o fińskim „kapitalizmie koordynowanym”, ale też o „kooperacyjnym”, bo firmy prywatne musiały nieraz inwestować wspólnie czy nawet dzielić się zatrudnionymi inżynierami i specjalistami – gdyby o nich konkurowały, to dla wszystkich by nie starczało, a zwycięzcy i tak byliby za słabi w stosunku do potrzeb.

Pośrednikiem w tej współpracy było państwo. Często też wspierało finansowo spółki w sektorach, które samo uważało za strategicznie ważne i przyszłościowe – w tym celu powstała legendarna Sitra – o której dużo pisze między innymi Mariana Mazzucato – utworzona na 50-lecie niepodległości jako państwowy inwestor venture capital. W zgodzie zresztą z logiką, o której pisał kiedyś Wallerstein – że gospodarka peryferii, aby się przesuwać w kierunku rdzenia, musi korzystać z aktywnego udziału państwa.

Sutowski: Zapomniana rola państwa [o książce Mariany Mazzucato]

W swojej książce wskazujesz, że Finlandii pomogły reparacje wojenne. Te, które musiała spłacać. Jak to możliwe?

Po prostu w 1944 roku ZSRR zażądał reparacji w produkcji przemysłowej, a nie w gotówce, a Finowie ze względu na to, że nie byli pod okupacją, mieli niezniszczony przemysł. Mogli więc względnie szybko zwiększyć wolumen produkcji i mieli rynek zbytu – przez to przyspiesza powojenna industrializacja, bo część towarów idzie oczywiście na wschód, ale jednak nie wszystkie, a do tego przy okazji rozwijali park maszynowy.

Tu mała dygresja – fakt, że Finowie, w odróżnieniu na przykład od Niemiec, spłacali reparacje po wojnie do ostatniej kopiejki, a do tego nie mogli uczestniczyć w planie Marshalla, determinuje to, jak oni myślą o spłacaniu długów.

Że się je po prostu… spłaca?

Tak, to właśnie pamięcią tamtych wydarzeń socjolodzy fińscy tłumaczą opór polityków i całego społeczeństwa tego kraju, gdy chodzi o redukcję długów Południa czy o wsparcie gospodarek po pandemii nie poprzez pożyczki, tylko bezzwrotne dotacje. Wszystkie partie Finlandii muszą to brać pod uwagę, jeśli nie chcą się rozstać ze swoimi wyborcami.

Sitra powstaje w roku 1967, ale jak rozumiem, wsparcie państwa dla strategicznych sektorów gospodarki to starszy fenomen?

Oczywiście, pierwszą instytucją państwową, która prowadzi finansowane z budżetu badania naukowe najwyższej jakości na potrzeby sektora publicznego, jest VTT, czyli instytut powstały w roku 1942 głównie na potrzeby przemysłu zbrojeniowego. Do dzisiaj zatrudnia setki ekspertów w naukach inżynieryjnych. Zatem przekonanie, że państwo może odgrywać rolę nie tylko sponsora, ale też innowatora i wynalazcy, nie było kontrowersyjne. A Sitra była tylko kolejną odsłoną jego aktywności: początkowo miała dawać pieniądze przedsiębiorcom, z czasem pobudzać współpracę między przedsiębiorcami a różnymi resortami, a nawet sama zaczęła rywalizować z podmiotami prywatnymi.

Skutecznie?

Tu akurat kończyło się różnie, jak w przypadku fabryki sprzętu elektronicznego w Imatrze na południowym wschodzie kraju, która nie przetrwała bodaj pół roku, kiedy okazało się, że Nokia jest już obecna na rynku elektroniki, a nie tylko papieru toaletowego i kaloszy. I że więcej sensu ma współpraca Nokii z państwowymi uczelniami technicznymi, niż gdy państwo stawia własną fabrykę i chce nią zarządzać.

Wspomniana autorka książki Przedsiębiorcze państwo podkreśla, że kluczowym odbiorcą technologii było w Finlandii – podobnie zresztą jak w Izraelu czy w USA – wojsko. To rzeczywiście takie istotne?

Oczywiście, wspomniana VTT to była placówka badawcza pracująca najpierw na potrzeby armii. Finowie od dawna zdawali sobie sprawę, że militarnie mogą liczyć tylko na siebie, bo choć są niby krajem neutralnym – przynajmniej do lutego 2022 roku – to leżą dużo bliżej ZSRR niż choćby Szwecja, więc muszą mieć armię z poboru. A ponieważ Finów jest niewielu, to wszystkich obywateli, którzy będą w tej armii służyć, trzeba wyposażyć w sprzęt do skutecznej walki, którego nie można za bardzo kupić za granicą – przez kilkadziesiąt lat handel bronią był dla Finów mocno ograniczony ze względu na presję radziecką. Po prostu uważali, że muszą być samowystarczalni – nie przypadkiem nawet nasze rosomaki są produkowane na fińskiej licencji.

Czyli zbrojenia, jakkolwiek z intencją obronną, są także fundamentem fińskiego modelu rozwoju?

Szerzej rozumiana obronność i bezpieczeństwo. Podróżując po świecie, odwiedzam często muzea wojskowości, bo uważam, że to świetna fotografia tego, co kraj chce o sobie myśleć, ale i co zaprezentować innym – taki zasobnik z pamięcią zbiorową, ale i okno wystawowe. I w muzeum w Helsinkach widziałem całą salę poświęconą temu, co rozwijano po wojnie zimowej, a więc medycynie i usługom pomocy weteranom. Jest tam na przykład sala, gdzie wystawiono kilkadziesiąt rodzajów protez różnego typu, wózków itp. Krótko mówiąc, państwo chwaliło się nie tylko swoją zdolnością do obrony terytorium, ale też swoją reakcją na skutki wojen. Dlatego też rola armii, a także obrony terytorialnej jest dużo bardziej złożona, niż wygląda na pierwszy rzut oka.

O tym, jak Finowie reformowali swoje szkolnictwo… i dlaczego im się to udało

Produktem flagowym fińskiego modelu rozwoju jest oczywiście edukacja – fińska szkoła prezentowana często jako po prostu najlepsza na świecie: egalitarna, ale zapewniająca wysoki poziom w ramach systemu publicznego. Czy Finowie „od zawsze” przykładali do niej tak wielką wagę? Skoro już 120 lat temu prawie zlikwidowali analfabetyzm?

Zacznijmy od tego, że sami Finowie w swoich mediach od kilku lat niemal wyłącznie narzekają, między innymi na pogorszenie się wyników corocznych badań PISA. Ich szkoła jest w ogóle mocno zmitologizowana, krąży o niej mnóstwo obiegowych prawd, które nie leżały nawet obok realiów, na przykład, że edukację w niej zaczyna się wcześnie. Bynajmniej, fińskie dzieci idą do szkoły od siódmego roku życia. Podobnie nie jest prawdą, że nie ma tam prac domowych lub że nauka jest lekka, łatwa i przyjemna.

Niemniej faktycznie Finowie zaczęli intensywnie unowocześniać edukację mniej więcej w latach 70. – od tamtego okresu nie ma wątpliwości, że poszerzanie dostępności wyższego wykształcenia jest priorytetem. Na początku wydano duże pieniądze na to, by stwierdzić, jakie wzory z innych krajów warto przenieść do Finlandii.

I kim się inspirowali?

Czerpali raczej z konkretnych rozwiązań niż całych modeli edukacji. I tak, ponieważ badania wykazują, że spójność społeczna jest tym większa, im później ustawione są progi selekcyjne, to wzorem dla ich 9-letniej podstawówki była 10-latka… enerdowska.

Drugim czynnikiem była rola nauczyciela – jeśli szkoła ma być dobra, to oni muszą być cholernie dobrze wykształceni i bardzo zmotywowani do pracy. Dlatego właśnie dostęp do zawodu nauczycielskiego jest ściśle reglamentowany, nie ma tu miejsca na żadną liberalizację ani na wolny rynek. Państwo wskazuje, ile osób może skończyć studia nauczycielskie – także po to, by móc zagwarantować pracę tym, którzy je ukończą.

Czy polska szkoła może być tak fajna jak fińska? [rozmowa z Martą Zahorską]

Ale żeby móc sprawdzić, co działa na świecie, trzeba wiedzieć, jaki cel chcemy osiągnąć, by znaleźć do niego adekwatne środki. A to wymaga konsensusu – po co ta szkoła ma być. W jakich kwestiach udało się Finom dogadać ponad podziałami?

Finowie rozpoznali wysoką jakość powszechnej edukacji jako wymóg społeczeństwa przyszłości. Że będą potrzebować – wraz z globalizującą się gospodarką i ekspansją nowych technologii – ludzi, którzy nie będą tylko wykonawcami czy imitatorami, lecz będą tworzyć nowe idee. Znów kłania się Wallerstein ze swoją tezą, że państwa rdzenia należą do niego dlatego, że wymyślają rzeczy reprodukowane potem, naśladowane i wdrażane w innych krajach. I to tamte kraje, pół- i peryferii, na nie pracują. Finlandia chciała być wśród tych pierwszych. Między innymi dlatego, planując ofertę swoich szkół wyższych, przez dziesiątki lat około 30 procent miejsc Finowie przeznaczali na przedmioty ścisłe i techniczne.

Które absolwenci fińskich szkół średnich będą w stanie, jak rozumiem, sensownie podjąć i ukończyć. Bo wychodzą ze szkół średnich, w których nauczyciele potrafią ich do tego przygotować?

Kiedy mówiłem fińskim kolegom, że w latach 90., w czasach naszego boomu edukacyjnego, najbardziej obleganym – i studiowanym – kierunkiem były studia pedagogiczne, nie znalazłem u nich zrozumienia.

Bo tam są to studia elitarne?

Kilkanaście osób walczy o jedno miejsce. To wciąż jeden z najpopularniejszych wyborów – w sensie podjęcia próby dostania się na uczelnię – dla fińskich maturzystów. Przyciągają ich relatywnie wysokie zarobki nauczycieli w połączeniu ze stabilnością zatrudnienia – bo studiować może tylko tylu, żeby wszyscy znaleźli je na stałe – oraz warunkami pracy, praktycznie takimi samymi niezależnie od szkoły. Infrastruktura jest tam naprawdę doinwestowana.

Chodzi o sprzęt informatyczny? Cyfryzację?

A to akurat niekoniecznie. Pamiętam, jak w czasie wyjazdu studyjnego do szkoły w Turku pewien dyrektor zespołu szkół ze Śląska rozejrzał się po budynku i stwierdził: „przecież u nas jest więcej komputerów niż tutaj!”. To też częsty stereotyp: że uczniowie fińscy poza wuefem nie rozstają się z laptopem i tabletem. Ale to nieprawda. Za to w pracowni muzycznej widziałem sprzęt audio Marantza i gitary Fendera.

Rozumiem, że żeby mieć dobrą szkołę, trzeba mieć dużo dobrych nauczycieli, a do tego musi być więcej chętnych niż miejsc. Od czego Finowie zaczęli? Od podwyższenia płac?

Od tego też. Tamtejsze związki zawodowe – tam to również silnie uzwiązkowiona profesja – walczyły o to, żeby płace były jak najwyższe, ale także, by przekonać rodziców ze wszystkich klas społecznych, że kompetentni nauczyciele są potrzebni wszystkim dzieciom. A kiedy wprowadzono wymóg, aby na wszystkich poziomach nauczania mieli wyższe wykształcenie, pojawiła się również podaż.

Bo można nieźle zarobić i nie martwić się o pracę? Jak już się oczywiście do tej szkoły dostaniemy?

Tak, ale nie bez znaczenia – i dla nauczycieli, i dla uczniów – była też bliskość szkoły. Przy takim rozproszeniu ludności nie znaczy to oczywiście, że szkoła jest w każdej wsi, tylko jak na przykład mamy gminę o długości 100 km od jednego krańca do drugiego, to budujemy jedną, ale dzieciaki dojeżdżają do tej szkoły za darmo. Tak samo jak w Helsinkach, tylko tam dostają bilet na autobus, a gdzie indziej taksówkę, bo wysyłanie autobusu się po prostu nie opłaca. Z drugiej strony, jeśli ludzie mają pracować, powiedzmy, w Ivalo, 350 km na północ od koła podbiegunowego, to za przeniesienie się tam z Turku dostaną 20–30 proc. wyższą pensję. Dlatego w Ivalo poziom może być podobny jak w „elitarnym” liceum Sibeliusa w centrum Helsinek.

Nie ma szkół lepszych i gorszych?

Obowiązuje dość twarda rejonizacja, nie ma prywatnego szkolnictwa średniego, a do tego jest nieformalny, choć przestrzegany zakaz publikowania rankingów szkół podstawowych i średnich – z tych wszystkich powodów nie ma rywalizacji o najlepszy, mówiąc niezbyt ładnie, „wsad edukacyjny”.

Czyli przyciągania uczniów zdolniejszych i wypychania tych słabszych?

Tak, starają się tego pilnować, choć działają pojedyncze szkoły religijne lub narodowe, przy ambasadach lub stowarzyszeniach kulturalnych, jest na przykład płatna szkoła rosyjska. Niemniej przytłaczająca większość społeczeństwa posyła dzieci do tych samych szkół, niezależnie od tego, czy chodzi o dzieci profesorów, czy uchodźców. Pierwiastek rywalizacyjny jest zminimalizowany, zredukowany do tego, kto się dostanie na studia nauczycielskie.

Szkoły w tym kształcie nie ma sensu ratować

To wszystko wymaga chyba dużego zakresu kontroli.

Na poziomie barier wejścia do systemu tak, ale już na przykład zakres ingerencji w pracę nauczyciela jest bardzo niski: za ewaluację pracy wzajemnie odpowiadają nauczyciele i dyrektor szkoły. Nie ma nawet kuratorium, tylko specjalne departamenty przy administracji miejskiej, które współtworzą programy szkoły i decydują o przydziale zasobów, uwzględniając potrzeby na danym obszarze, związane z rynkiem pracy czy kwestią liczby imigrantów. Znów: kultura zaufania do instytucji i ekspertów ma decydujące znaczenie – dlatego zakres kontroli oraz ingerencji w realizację minimów programowych jest stosunkowo niewielki.

Czy edukacja ma dla Finów wartość autoteliczną jako, powiedzmy, prawo człowieka? Czy chodzi raczej o to, że dobra szkoła jest potrzebna rynkowi pracy, armii, biurokracji?

Wbrew pozorom Finowie prezentują dość instrumentalne podejście do edukacji, związane z faktem, że są małym krajem, który nie może sobie pozwolić na utratę czy trwonienie kapitału ludzkiego. Rozumieją to od bardzo dawna, o czym świadczy choćby istniejący od początku XX wieku system wsparcia dla osób niewidomych w życiu społecznym. To nie wynika z mentalności dobroczynnej czy uznania prawa do indywidualnej samorealizacji, tylko z przekonania, że ludzie są najcenniejszym zasobem rozwojowym.

A szkoła nadaje się na kampanię wizerunkową.

Faktycznie, zwłaszcza po 2002 roku, kiedy ogłoszono wyniki pierwszego badania PISA z 2000 roku, a fiński cud edukacyjny trafił na pierwsze strony gazet, edukacja stała się elementem soft power. Mam sporo znajomych wykładowców, którzy jeżdżą po świecie uczyć o systemie fińskim nawet do Chin czy Wietnamu. Ludzie faktycznie chcą ich słuchać pod dowolną szerokością geograficzną, a czasem nawet coś z tego jest wdrażane. I aż do 2015 roku, czyli rządów neoliberalnego premiera Juhy Sipilä, wysokie nakłady na edukację były poza dyskusją.

A teraz?

Nawet w czasie kryzysu związanego z pandemią wydatki na edukację oraz badania i rozwój nie spadały, cięcia zawsze dotyczyły innych obszarów. A kilka dni temu w debacie socjaldemokratycznej premierki Sanny Marin z Petterim Orpo, liderem prowadzącej dziś w sondażach neoliberalnej partii Kokoomus, ten ostatni powiedział, że oszczędności poprzedniego rządu na edukacji były błędem, że ten socjaldemokratyczny słusznie podniósł wydatki i że jego własny – jeśli wygra wybory – nie będzie ich obcinał, z kimkolwiek wejdzie w koalicję. On po prostu rozumie, że poparcie dla wysokich wydatków na szkołę jest tak powszechne, że atak na nie każdemu politykowi odbije się czkawką.

„Proszę pani, a skąd się wziął koronawirus?”. Dzieci pytają, rządy odpowiadają

Gdzie jako badacz, autor książki i masy artykułów o Finlandii, wreszcie jej obecny mieszkaniec, widzisz główne wyzwania i zagrożenia dla fińskiego modelu? W skrócie: modelu rozwoju wysokowydajnej gospodarki dzięki wykorzystaniu zasobów ludzkich i rozwijaniu ich poprzez wysokiej jakości edukację finansowaną przez państwo z podatków? Gdzie są najpoważniejsze napięcia w takim samonapędzającym się układzie? Dyżurna odpowiedź lewicowa brzmiałaby zapewne: ideologia neoliberalna oraz interesy korporacyjne…

To może od końca. Fińska gospodarka w latach 90. została silnie dotknięta upadkiem ZSRR i załamaniem handlu ze Wschodem – mnie też wiele lat temu wydawało się, że to był główny czynnik kryzysu. Dziś jednak wiem, i zdecydowana większość opracowań wskazuje, że katastrofa – zwana tu Wielką Recesją – lat 1991–1993 wynikała z tego, że pod koniec lat 80. nieprzygotowani skoczyli na główkę w liberalizację sektora finansowego. Byłem niedawno w Muzeum Narodowym w Helsinkach, gdzie wymowa wystawy poświęconej tamtym czasom była jasna, a rzeczy nazywano wprost: to kapitalizm kasyna, w którym Finlandia zaczęła grać pod koniec lat 80., doprowadził do katastrofy społecznej.

To znaczy?

Nawet 17-procentowego, a regionalnie i 25-procentowego bezrobocia na początku lat 90., które poniżej 10 procent nie spadło aż do 2004 roku. Ludzie spłacali długi przez kolejne 20 lat, firmy upadały masowo. Oni bardzo mozolnie odbudowywali się z tego w kierunku mocarstwa technologii komunikacyjnych, ale też doświadczenie lat 80. dało im pewną szczepionkę na wprowadzanie nazbyt radykalnych, prostackich rozwiązań z repertuaru neoliberalnego.

Czyli co, socjaldemokracja fińska ma się dobrze?

Oczywiście w różnych sektorach różnie. Po kilku dłuższych i krótszych pobytach tutaj widzę, że na przykład ukorporacyjnienie szkolnictwa wyższego – to ciekawy paradoks w kontekście tego, co mówiliśmy o oświacie podstawowej i niższej – zaszło tak daleko, że nawet w Polsce niektóre pomysły nie przyszłyby nam do głowy.

Na przykład?

Uniwersytet w Helsinkach działa po prostu jak międzynarodowa korporacja z pełnym outsourcingiem obsługi administracyjnej, technicznej. Dosłownie każdą sprawę załatwia się przez infolinię lub helpdesk obsługiwany przez boty. Socjologowie piszą o postępującej dedemokratyzacji świata akademickiego, na wybór rektorów akademicy i studenci nie mają już praktycznie żadnego bezpośredniego wpływu, decyduje rada uczelni. Prekaryzacja zatrudnienia dotyka zdecydowanej większości młodszej kadry pracującej na maksymalnie kilkuletnich kontraktach powiązanych z grantami.

Z drugiej strony studenci wciąż mogą liczyć na bardzo powszechne stypendia (o ile nie podejmują stałej pracy). A ostatnio państwo znów zwiększyło subsydia dotujące obiady w stołówkach studenckich, więc ich ceny spadły. Obiad studencki od początku tego roku znów kosztuje mniej niż 3 euro, prawie dokładnie tyle samo co 20 lat temu. Ja płacę niecałe 7, a osoba z zewnątrz około 10.

Widać też sygnały, że pamięć o recesji sprzed ćwierć wieku przygasa i że pojawiają się pomysły na liberalizacje różnych sektorów. Jedną z przyczyn upadku poprzedniego rządu Juhy Sipili była obawa przed tym, że przy okazji reformy samorządowej i w imię zwiększenia konkurencji między dostawcami świadczeń pogłębi się komercjalizacja systemu ochrony zdrowia. Dziś, w trwającej kampanii wyborczej, główny temat sporów to imigracja i poziom podatków korporacyjnych: liberalna opozycja oskarża socjaldemokratów, że przyczyniają się do zadłużenia, które będą spłacać przyszłe pokolenia, zaś rząd odpowiada jej, że chce po prostu zmniejszyć klin dla najbogatszych.

A co z takimi wyzwaniami, na które w ogóle mało kto ma dobre rozwiązania? Nie – że neoliberałowie mają złe, tylko że wszyscy mają problem?

Słyszę zewsząd, że moja książka jest entuzjastyczna wobec fińskich rozwiązań, ale nawet ja pokazuję, że one czasem zawodzą. Przykładem jest choćby poziom dzietności w Finlandii, który jest taki jak w Polsce, mimo wsparcia finansowego dla rodziców, urlopów macierzyńskich i ojcowskich, dostępnej opieki żłobkowej i wysokiej jakości szkoły – co prowadzi nas do problemu demografii. Nie ma możliwości utrzymania tak starzejącego się społeczeństwa bez imigracji, to jest jedyne rozwiązanie dla różnych sektorów gospodarki.

Polowanie na Sannę Marin

czytaj także

Polowanie na Sannę Marin

Wojciech Woźniak

A to z kolei prowadzi do problemu tożsamości – w Państwie, które działa cytujesz badacza, który tożsamość polityczną krajów narodowych wyprowadza z relatywnej homogeniczności tamtejszych społeczeństw. Krótko mówiąc: z niewielkiej liczby przybyszów skądinąd.

W 1991 roku w Finlandii było około 50 tys. obcokrajowców, w 2019 roku już 400 tysięcy, z czego połowa mieszka w regionie Helsinek. Ta zmiana zatem częściowo już się dokonała, dosyć niezauważalnie dla Finów, których łącznie jest około 5,5 miliona, niemniej temat imigracji jest zawsze numerem jeden, gdy chodzi o spory polityczne i paliwo dla populistów. Politycy starają się tematu unikać. Sanna Marin regularnie krytykuje wypowiedzi polityków z prawicowo-populistycznej Partii Finów jako rasistowskie i ksenofobiczne, ale nie może się prezentować jako wielka zwolenniczka imigracji, bo to właśnie na rzecz Finów socjaldemokracja straciła rzeszę wyborców.

Prawdziwi Finowie, względnie Partia Finów, otrzymują w ostatnich trzech głosowaniach do parlamentu między 17,5 a 19,2 proc.

A jeszcze w 2007 roku nie mieli nawet 5 proc. Urośli na kryzysie gospodarczym, tym z lat 2007–2008, i na kwestii obaw spowodowanych rosnącą imigracją. To wielki temat zarówno dla nich, jak i dla partii Kokoomus, która na jednym wdechu mówi, że imigracja jest niezwykle ważna i właściwie niezbędna i jednocześnie rozpatruje szanse utworzenia rządu z… Partią Finów. Z drugiej strony imigracja to dla krytycznie zorientowanych badaczy społecznych w tym kraju przedmiot najpoważniejszego oskarżenia wobec własnego kraju.

Dlaczego?

W czasie kryzysu uchodźczego w 2015 roku Finlandia przyjęła około 32 tys. osób, lokowano je w miarę możliwości proporcjonalnie w różnych regionach kraju, część z nich się dobrze zintegrowała, nie więcej niż połowa została w Finlandii na stałe.

Wszystko to nie brzmi katastrofalnie.

Niemniej problemy z polityką imigracyjną są dziś bardzo poważne. Wybitna fińska socjolożka Lena Näre napisała niedawno głośny artykuł Finlandia zabija piórem, o tym, jak decyzje o deportacjach uchodźców przyczyniały się do ich śmierci. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co napisałaby o granicy polsko-białoruskiej… Jednak problem dotyczy nie tylko uchodźców, ale nawet imigrantów zarobkowych, których kraj po prostu potrzebuje.

To znaczy?

Problematyczne dla tutejszych urzędów okazało się nawet ogarnięcie programu „Fin na 90 dni”, który wymyśliły władze Helsinek i tzw. Helsinki Business Hub, żeby przyciągać specjalistów IT. Chodziło o to, by mogli bez przeszkód przyjechać, zadomowić się, spróbować mieszkać przez te parę miesięcy na miejscu – no i to też przerosło służby imigracyjne. A przecież chodziło o flagowy program dla kilkudziesięciu osób! Bardzo rozpoznawalna uczestniczka, specjalistka od Data Science, spektakularnie zrezygnowała z programu, publikując viralowy materiał na LinkedIn, w którym zarzucała organizatorom, że nie potrafili załatwić najprostszych spraw, które obiecali. Ale ludzie się zgłaszają do kolejnych edycji, więc może organizatorzy czegoś się nauczą.

Byli „kluczowi”, czują się wykluczeni. Polscy migranci zarobkowi w Wielkiej Brytanii

Z czego to wynika? Ta tabuizacja tematu i niedociągnięcia sprawnych przecież służb państwa?

Finowie po prostu nie są przyzwyczajeni do funkcjonowania z imigracją na dużą skalę. A przecież mają problem z deficytem rąk do pracy, choćby w ochronie zdrowia. Choć niedawne strajki pielęgniarek były najbardziej spektakularne od lat 90., to nie istnieje systemowy program pozyskiwania ich jak w Norwegii, gdzie sprawdza się, kto świetnie kształci personel medyczny, przeprowadza rekrutacje, a potem wystarczy tylko ściągniętych specjalistów i specjalistki nauczyć języka. Są co prawda programy ściągania pracowników niższego szczebla, zwłaszcza z Filipin czy Tajlandii – takich kontyngentów na przykład do sezonowego zbierania runa leśnego. W mediach pojawia się dużo historii o ich wyzysku, co silnie tutaj rezonuje.

A jak to wygląda, jeśli chodzi o zmianę klimatu? Bo z jednej strony Finlandia leży w chłodnej strefie, a skutki zmiany klimatu są oczywiście mniej widoczne niż na południu; z drugiej ich model oparty jest jednak na stymulowaniu wzrostu i dużej konsumpcji…

Ten temat pojawia się oczywiście w kampaniach wyborczych, a praktycznie cała tożsamość polityczna Partii Finów zasadza się, obok oporu wobec imigracji, na przeciwdziałaniu polityce związanej z kryzysem klimatycznym, w tym deklaratywnej obronie tradycyjnych gałęzi przemysłu. Co ciekawe, także tych bez znaczenia dla PKB, w rodzaju produkcji torfu tradycyjnymi metodami i wykorzystywania go jako paliwa grzewczego, która zgodnie z regułami UE powinna być w bardzo szybkim tempie wygaszana, bo to gorsze niż węgiel. W całej branży nie jest zatrudnionych nawet dwa tysiące osób, ale niektóre kręgi biznesowe bronią jej jak niepodległości, tak jak gdzie indziej broniono jako sprawy tożsamościowej polowania na wieloryby czy foki.

A poza prawicą?

Cóż, Finowie na szczęście są bardzo pragmatyczni, to na przykład jedyny kraj, gdzie mógłbym głosować na Zielonych, bo tutejsi nie są radykalnymi przeciwnikami energii jądrowej. Podobnie jak większość społeczeństwa rozumieją, że w takim kraju z takim sąsiedztwem budowa kolejnych bloków jądrowych jest konieczna, by się uniezależnić od sąsiadów. Poza tym partie głównego nurtu, a na pewno socjaldemokracja, bardziej lewicowa od nich Unia Lewicy oraz Zieloni widzą w polityce klimatycznej szansę na to, że zielone technologie to będzie next big thing dla ich gospodarki. Sitra bardzo intensywnie wspiera rozwój badań i współpracę nauki i biznesu w tym kierunku.

Exxon wiedział, nie powiedział… Gigant paliwowy precyzyjnie przewidział globalne ocieplenie

Skoro wspieranie innowacji to ich znak firmowy, rozwój OZE wydaje się doskonałą metodą na podtrzymanie ich własnego dobrobytu.

To prawda, tylko pamiętajmy, że Finlandia rzeczywiście relatywnie późno odczuwa destrukcyjne skutki zmiany klimatycznej – na zasadzie, że „kiedyś to były zimy po pół roku, a teraz ledwie cztery, no maksymalnie pięć miesięcy”. Także dlatego jest to przedmiot kontrowersji. Problemem są zwłaszcza zewnętrzne ingerencje w politykę fińską: im więcej jest regulacji unijnych, tym więcej napiętych dyskusji.

Czyli nie chodzi o to, czy zmiana klimatyczna zachodzi, czy nie?

Nie, raczej tego, czy powinniśmy za to płacić, skoro to nie nasza wina, a może powinniśmy być wśród tych, co myślą, co z tym zrobić i może jeszcze zarobić. Ostatni kryzys polityczny, kiedy koalicja rządowa zawisła na włosku, dotyczył właśnie regulacji unijnych, które uderzyłyby w sektor leśny. Krótko mówiąc, największe problemy wiążą się z wewnętrzną polityką fińską, bo na poziomie dyskusji eksperckiej żadnych kontrowersji w sprawie klimatu nie ma.

**
dr hab. Wojciech Woźniak jest socjologiem zatrudnionym na Wydziale Ekonomiczno-Socjologicznym Uniwersytetu Łódzkiego, obecnie pracuje jako visiting researcher na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu w Helsinkach dzięki grantowi otrzymanemu w ramach programu im. Mieczysława Bekkera Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej. Jest członkiem Westermarck Society (Fińskiego Towarzystwa Socjologicznego). Zajmuje się relacjami między polityką a sportem, nierównościami społecznymi i fińskim modelem polityczno-kulturowym. Jego książka Państwo, które działa. O fińskich politykach publicznych ukazała się pod koniec 2022 roku nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Łódzkiego.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij