„Jedyna droga, na której kobiety mogą osiągnąć równouprawnienie, to zdanie egzaminu z ich zdolności do korzystania z szerszych praw cywilnych i publicznych. Niechże okażą, że ludzkość zyska coś na tym nowym dobytku” – pouczał „Kurier Warszawski” w 1914 roku.
„Sufrażystki angielskie w dalszym ciągu palą, niszczą, biją się z policją i ministrami, rzucają nieszkodliwe zresztą bomby, szpecą i uszkadzają znakomite dzieła sztuki. Zdaje się nawet, jakby ich temperament podnosił się z każdym miesiącem coraz wyżej. Są ludzie, którzy utrzymują, że te wszystkie awantury doprowadzą ostatecznie, mimo wstrętu, jaki budzą, do upatrzonego celu: kobiety zdobędą w Anglii prawa polityczne. W świecie bowiem żywiołowość, połączona z dobrą organizacją, zapewnia powodzenie.
Co do nas, żywimy pod tym względem poważne wątpliwości”.
To cytat z zatytułowanego Wandalizm sufrażystek artykułu „Kuriera Warszawskiego” z 1914 roku. Przypomniałam go w październiku 2020 roku, kiedy przez Polskę przetaczały się setki demonstracji organizowanych przez osoby przeciwne wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego, znoszącemu możliwość aborcji z powodu prawdopodobieństwa ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu. Tak jak wiele osób (według wyliczeń policji w ponad 400 protestach w całym kraju brało udział ponad 400 tysięcy osób) byłam wściekła i przestraszona, a poczucie bezsilności pomagało mi przezwyciężyć uczestnictwo w protestach. Już wtedy o „skandalicznych atakach na obiekty kościelne” wypowiadał się komendant główny policji, zapewniając, że policja okazuje „zero tolerancji” przypadkom dewastacji mienia, w tym, jak się okazuje, napisom na murach i chodnikach.
Ironiczne wydało mi się wtedy, że sposób relacjonowania protestów brytyjskich sufrażystek w polskiej prasie w 1914 roku był uderzająco podobny. Wówczas również zwracano uwagę głównie na „te wszystkie awantury” i „wandalizm”, jakby rodzaj aktywizmu kobiet neutralizował słuszność ich postulatów. „Votes for women, chastity for men!” (Głosy dla kobiet, wstrzemięźliwość dla mężczyzn) – głosiło najbardziej popularne hasło brytyjskich sufrażystek. Angielki pod wodzą Emmeline Pankhurst wykrzykiwały je podczas gwałtownych demonstracji i przepychanek z policją. Pod tym sztandarem w 1913 roku Emily Davison wybiegła na tor wyścigowy w Derby i została stratowana na śmierć przez konia niosącego na grzbiecie króla Jerzego V. To właśnie z Wielkiej Brytanii w pierwszych latach XX wieku pochodzą historie o walkach ulicznych, o protestujących kobietach bitych pałkami przez policję, zamykaniu w szpitalach psychiatrycznych, o aresztowaniach, strajkach głodowych i przymusowym karmieniu w areszcie.
czytaj także
„Jedyna droga, na której kobiety mogą osiągnąć równouprawnienie, to zdanie egzaminu z ich zdolności do korzystania z szerszych praw cywilnych i publicznych” – pouczał dalej „Kurier Warszawski” w 1914 roku. – „Niechże okażą, że ludzkość zyska coś na tym nowym dobytku. Dotychczasowe doświadczenie wprawdzie działa niezbyt zachęcająco, ale mam czas czekać na wyrobienie się płci żeńskiej w życiu politycznym”. Przestrzegał też, by Polki nie szły tą drogą, a raczej brały przykład z Marii Skłodowskiej-Curie (w 1914 już podwójnej laureatki Nagrody Nobla), która, zamiast robić awantury na ulicy, pracuje na chwałę Polski w laboratorium. Cicho, w zamknięciu, nie przeszkadzając nikomu.
Ten rodzaj argumentów nie pojawiał się tylko w prasie konserwatywnej. Polski ruch sufrażystowski (czyli na rzecz uzyskania czynnego i biernego prawa wyborczego) znajdował się w wyjątkowo trudnej pozycji. W przeciwieństwie do Angielek Polki nie żyły wówczas w niepodległym państwie. Nawet Eliza Orzeszkowa, sama bardzo aktywna w ruchu emancypacyjnym, o prawie wyborczym dla kobiet twierdziła, że „nie godzi się dokonywać niebezpiecznych eksperymentów na organizmie zagrożonym śmiercią”, dlatego też Polki powinny poczekać z wysuwaniem żądań o równouprawnienie polityczne do czasu, aż w ogóle będą jakieś prawa polityczne do podziału. Samolubne sufrażystki miały najpierw poświęcić się dla sprawy narodowej, a dopiero później pytać o prawa kobiet. Później albo najlepiej nigdy.
Czas Orzeszkowej powoli się jednak kończył. Pisarka zmarła w 1910 roku, gdy na scenie już od kilkunastu lat były młodsze aktywistki, zdeterminowane, by na ziemiach polskich kobiety uzyskały dostęp do praw wyborczych niezależnie od sytuacji politycznej.
Nieporadnik pani domu. O obowiązkach młodej żony w gospodarstwie domowym
czytaj także
To prawda, że polskie sufrażystki działały inaczej. Szczególnie kobiety ze Związku Równouprawnienia Kobiet Polskich, wydającego najważniejsze czasopismo sufrażystek w Królestwie Polskim, czyli „Ster” pod przewodnictwem Pauliny Kuczalskiej-Reinschmit, starały się prezentować obraz bez skazy, poważny i wręcz zakonny. Samą Kuczalską nazywano „papieżycą” ruchu emancypacyjnego, a panny przestrzegano, by nie nosiły modnych sukien i pod żadnym pozorem się nie malowały, bo takie zachowanie to „powrót do starej modły poczytywania kobiety za istotę, której głównym celem jest być piękną, ku zmysłowemu zadowoleniu mężczyzny”. Nie było łatwo być idealną emancypantką z artykułów „Steru”.
Działanie takie obliczone było jednak na sukces. Polskie sufrażystki nie dystansowały się od brytyjskich, ale dowodziły, że nadanie Polkom prawa do głosu będzie jedynie częścią walki o niepodległość. Polki przecież to dobre matki i żony, które wychowują przyszłe pokolenia w duchu patriotycznym już od czasu powstań. Uspokajały przerażonych konserwatystów, że prawo do głosu potrzebne im będzie, by lepiej wspierać mężczyzn w budowaniu nowego kraju. A uczucia patriotyczne trudno było wyśmiać nawet najbardziej zajadłym szowinistom. „Czujemy się na siłach pracować na wszelkich posterunkach i wszelkich polach, nie tylko na nieużytkach” – pisała w „Sterze” Maria Dulębianka – „Toteż pełne ironii wydają nam się słowa »teraz szkoda czasu na walkę o prawa kobiety«”.
czytaj także
„Teraz”, czyli w 1907 roku, kiedy powstał artykuł. Aż do wybuchu pierwszej wojny wszystko szło bardzo powoli. Odbywały się kolejne wiece i odczyty. Związek Równouprawnienia zbierał podpisy pod petycjami i wysyłał je do Sejmu. W 1908 roku do Sejmu Krajowego we Lwowie startowała Maria Dulębianka, mimo że jako kobieta nie miała do tego prawa. W męskim ubraniu i z krótkimi włosami zdobyła 511 głosów, ale wszystkie zostały uznane za nieważne.
I tak to by się zapewne toczyło, od skandalu do przemówienia i od broszury do petycji, gdyby nie wybuch wojny w 1914 roku. W 1915 roku z Warszawy wycofali się Rosjanie, a na ich miejsce przyszli Niemcy. W 1917 roku wiadomo już było, że nie uda się utrzymać dotychczasowych granic zaborów i że Polska ma szansę na niepodległość.
We wrześniu 1917 roku organizacje emancypacyjne ze wszystkich zaborów zorganizowały w Warszawie Zjazd Kobiet Polskich. Przewodniczącą faktyczną została Justyna Budzińska-Tylicka, sterniczka i lekarka, przewodniczącą honorową – bardzo już słaba Paulina Kuczalska-Reinschmit. Justyna Budzińska-Tylicka tłumaczyła w mowie otwierającej: „My, Polki, nie chcemy być biernymi widzami, lecz chcemy czynu, chcemy wziąć bezpośredni udział w akcie zmartwychwstania państwowości polskiej!”.
Na koniec obrad Zjazd Kobiet wystosował list „Do Najdostojniejszej Rady Regencyjnej”, datowany na 10 grudnia 1917 roku. W liście, mimo uprzejmego tytułu, przeczytać można było, że projekt konstytucji opracowywany wówczas przez Komisję Sejmowo-Konstytucyjną Rady „przyznaje prawo wyborcze każdemu obywatelowi, mającemu 25 lat, nie wykluczając nawet analfabetów, a pozbawia tego elementarnego prawa obywatelskiego najwykształceńsze, najzdolniejsze kobiety”.
List miał zaledwie stronę, trzy krótkie akapity w wydrukowanym na żółtym papierze w kieszonkowej wielkości Pamiętniku Zjazdu Kobiet Polskich. Podpisały się pod nim wszystkie członkinie zjazdu i szefowe wszystkich organizacji i stowarzyszeń kobiecych ze wszystkich zaborów, nie wykluczając instytucji takich jak Stowarzyszenie Sług Katolickich czy Klub Wioślarek Polskich.
czytaj także
Wszystko wyglądało jak najlepiej, na ostateczne rozwiązania trzeba było jednak znowu czekać. 11 listopada 1918 roku Rada Regencyjna, powołana jeszcze przez władze okupacyjne pruskie i austro-węgierskie, przekazała władzę na ręce Józefa Piłsudskiego.
Według legendy to właśnie wtedy polskie sufrażystki pozwoliły sobie na jedyny ruch, który można postrzegać jako gwałtowny wandalizm. Podobno członkinie Zjazdu (nazywane teraz Centralnym Komitetem Równouprawnienia Kobiet), pod przewodnictwem doktor Budzińskiej-Tylickiej udały się pewnego wieczoru do willi Piłsudskiego na Mokotowie, by oddać w jego ręce uchwałę i postarać się wpłynąć na decyzje polityczne. Marszałek nie odmówił sobie przetrzymania delegacji kilka godzin na mrozie przed wejściem, a zmarznięte kobiety miały szansę poczuć się przez chwilę jak brytyjskie bojownice, kiedy z frustracji zaczęły stukać w okna willi parasolkami. Zostały w końcu wpuszczone do środka i przyjęte w salonie. Jednak całe to spotkanie to tylko legenda, niepotwierdzona przez żadne wiarygodne źródła. Prawdziwą pracę wykonały tu właśnie nudne aktywistki, piszące setki petycji, organizujące spotkania, wiece, wybory, pogadanki, drukujące czasopisma, ulotki i listy.
Dekret wydany przez Piłsudskiego 28 listopada 1918 roku głosił, że „wyborcą do sejmu jest każdy obywatel państwa bez różnicy płci, który do dnia ogłoszenia wyborów ukończył 21 lat”. A nadanie praw wyborczych kobietom ostatecznie przypieczętowała konstytucja marcowa z 1921 roku. Paulina Kuczalska-Reinschmit, organizatorka ruchu i naczelna „Steru”, żyła w kraju z potwierdzonym konstytucyjnie czynnym i biernym prawem wyborczym kobiet całe pięć miesięcy. Zmarła we wrześniu 1921 roku.
czytaj także
Wydawać by się mogło, że morał płynący z historii wywalczenia przez Polki praw wyborczych brzmi: „pokorne ciele dwie matki ssie”. Nie trzeba wybijać okien i rzucać się pod konia, żeby otrzymać należne sobie prawa człowieka. Ja jednak inaczej interpretuję tę historię. Dla mnie znaczy ona, że aktywizm działa. Tak jak dziś każdemu wydaje się oczywiste, że kobiety mają prawo do czynnego i biernego udziału w życiu politycznym, tak samo kiedyś oczywiste będzie, że ludziom należą się też inne prawa (jak aborcja czy małżeństwa jednopłciowe).
Opowieść o walce europejskich sufrażystek to nie zawody w tym, kto miał lepszy pomysł na walkę. Wręcz przeciwnie – wszystkie działania zebrały się razem, każdy ruch w jednym miejscu wspierał i nagłaśniał kolejny w innym. Polskie sufrażystki opisywały w „Sterze” upiorne historie o przymusowym karmieniu angielskich bojownic przez rurę w gardle, zagrzewając tym samym Polki do walki. I nie dały sobie wmówić, tak jak pisał „Kurier Warszawski”, że „jedyna droga, na której kobiety mogą osiągnąć równouprawnienie”, to zdanie egzaminu dojrzałości (a może grzeczności?) wedle arbitralnych zasad wymyślonych przez mężczyzn u władzy.
Odpowiedzialna pani domu, przebojowa rewolucjonistka. A ty, którą z patronek 2023 jesteś?
czytaj także
Historia walki o prawa wyborcze mówi nam, że w końcu, dzięki uporowi i działaniu, niezależnie jak nużącemu czy wyśmiewanemu, docieramy jako społeczeństwo do momentu, w którym prawa stają się naturalną konsekwencją zmieniających się okoliczności społecznych. Bo zmiana społeczna nadchodzi, nawet gdy wydaje nam się nie do pomyślenia.