Przestano myśleć w kategoriach wąsko rozumianego bezpieczeństwa, za którym idzie zawsze logika hierarchii i łańcuchów dowodzenia, za to skupiono się na odporności, gdzie bezpieczeństwo jest tylko elementem, a nie kluczem.
Michał Sutowski: Czy wojna w Ukrainie zepchnie politykę klimatyczną w Europie na dalszy plan? Czy wręcz przeciwnie?
Edwin Bendyk: Zacznijmy od tego, że jednym z czynników motywujących Putina do agresji mogła być właśnie polityka klimatyczna Unii Europejskiej. Wielu ekspertów wskazuje, że jesteśmy obecnie w momencie tzw. peak carbon, czyli maksymalnego uzależnienia od źródeł węglowych i węglowodorowych. Kiedy Europa go przekroczy, to eksporterzy paliw kopalnych, tacy jak Rosja, tracą lewar negocjacyjny. Oczywiście jeszcze przez wiele lat mogliby sprzedawać nam gaz, ropę i węgiel, ale relacja sił w tym układzie zmienia się już tylko na ich niekorzyść.
A skoro lepiej nie będzie…
To jest ostatni moment na próbę osiągnięcia celu strategicznego, jakim jest odbudowa imperium i jego strefy wpływów poprzez wykorzystanie dostępnych Rosji instrumentów mocy – siły zbrojnej i kontroli dostępu do krytycznych dla państw europejskich surowców. Najprawdopodobniej jednak Putin uzyskał odwrotny efekt – wojna przyspieszy to, co Europa i tak miała w planie.
Czyli?
Transformację energetyczną i odejście od paliw kopalnych. Przecież nawet niemiecka Energiewende, tak często u nas wyśmiewana jako ideologiczny humbug, skrywający naiwność lub lewe interesy z Rosją, była i jest, przy wszystkich zastrzeżeniach, konsekwentnie realizowaną strategią. Jej celem jest uzyskanie pełnej niezależności energetycznej.
No to coś słabo wychodzi, skoro jeszcze pół roku temu Niemcy kończyli budować kolejną rurę pod Bałtykiem do sprowadzania miliardów metrów sześciennych rosyjskiego gazu.
Bo strategia długofalowa i polityka bieżąca to dwie różne rzeczy. Na tym pierwszym poziomie Niemcy zakładali nie dozgonną miłość z Rosją, tylko uzyskanie w połowie stulecia samowystarczalności energetycznej opartej na systemie odnawialnych źródeł energii.
A do czego im była ona potrzebna?
To konieczność strategiczna wynikająca choćby ze znaczenia przemysłu dla gospodarki niemieckiej, a tym samym znaczenia dostępu do energii i jej kosztu dla konkurencyjności. Nie można też nie doceniać tradycji intelektualnej – już ponad 100 lat temu noblista z chemii Wilhelm Ostwald rozwijał filozofię monizmu, której fundamentem była zasada poszanowania energii jako czynnika spajającego rzeczywistość. Świadomość, że termodynamika jest podstawą procesów życiowych i gospodarczych, jest w Niemczech silnie zakorzeniona.
To bardzo dobrze brzmi, ale czy decyzja o wyjściu z atomu też opierała się na takiej filozofii?
Nie, to katastrofa w Fukushimie doprowadziła do bezsensownych decyzji o wyłączeniu istniejących i działających bloków przed końcem ich żywotności technologicznej. To się wydarzyło pod presją polityczną i wynikało z innej, silnej w Niemczech tradycji oporu przeciw atomowi, sięgającej początku lat 70. Tamta decyzja była błędem, ale ona nie zmienia tego, że model transformacji niemieckiej zmierza konsekwentnie do celu.
Niemcy właśnie spadają z płotu, na którym siedziały okrakiem przez kilkadziesiąt lat [rozmowa]
czytaj także
To Niemcy, a reszta?
Podobnie z transformacją w wymiarze unijnym, co zresztą zapisano w europejskim Zielonym Ładzie i potwierdzono już po napaści Rosji na Ukrainę w programie Repower EU. Zakłada on przyspieszone odejście od importu nośników energii z Rosji poprzez dywersyfikację źródeł i wzrost intensywności transformacji technologicznej w kierunku OZE oraz wzrostu efektywności energetycznej.
Realne to jest?
To, czy plan się powiedzie, zależeć będzie nie tylko od determinacji politycznej, ale także rozwoju nowych technologii energetycznych, zwłaszcza w kluczowym aspekcie, jakim jest ich wydajność mierzona wskaźnikiem EROEI – ilości energii uzyskiwanej z jednostki energii włożonej w działanie systemu. O tym czynniku często zapomina się w debacie, a ma fundamentalne znaczenie – to on zdecydował o sukcesie ropy naftowej w XX wieku.
Jeśli dobrze rozumiem, polityka klimatyczna może nam się udać lub nie, ale tak czy inaczej, jej kontynuacja ustawia Rosję w niekorzystnej pozycji na dłuższą metę.
Tak – wygląda na to, że taka konstatacja połączona z błędną analizą sytuacji w Ukrainie skłoniła Putina do inwazji w lutym tego roku. Dodajmy zresztą, że to założenie Rosjan – że jedno mocne uderzenie w centrum wywoła dekompozycję państwa ukraińskiego – miało pewne podstawy.
I że Ukraińcy będą Rosjan witać kwiatami?
Nie, to przekonanie było fundamentalnie błędne, ale już to, że struktura państwowa się rozleci – nie było zupełnie absurdalne. Wielu ekspertów ukraińskich też się tego obawiało, a jeszcze w listopadzie ubiegłego roku niespełna 10 procent pytanych w ankietach Ukraińców twierdziło, że ich państwo wypełnia swoje zadania.
Spróbujmy zatem odpowiedzieć, dlaczego Ukraińcy się utrzymali jako państwo?
Na pełne analityczne wyjaśnienie trzeba będzie poczekać, wiele rzeczy wiemy już jednak na pewno. Ukraińcy zbudowali po 2014 roku strukturę, którą czasem nazywa się horyzontalnym państwem sieciowym. To wynik po części przekonania, że w warunkach ukraińskich nie da się zbudować systemu władzy o silnym centrum. To przekonanie zgodne jest wszakże ze współczesnymi koncepcjami zarządzania publicznego wskazującymi, że przy złożoności społeczeństwa i wyzwań, z jakimi trzeba się mierzyć, zdecentralizowany system policentryczny jest efektywniejszy.
Ale centrum nie lubi dzielić się władzą. Zazwyczaj.
Oczywiście, centrum zawsze ma pokusy, by koncentrować władzę i nie uniknął jej też Wołodymyr Zełenski. Było to widać podczas pandemii, kiedy wybuchł bunt merów przeciwko prezydentowi – otwarcie sprzeciwiali się rozporządzeniom sanitarnym narzucanym z Kijowa. Reforma ustrojowa rozpoczęta pod hasłem decentralizacji we wspomnianym 2014 roku i domknięta w swych najważniejszych punktach w roku 2020 uchroniła jednak Ukrainę przed autorytarnym przejęciem władzy i co najważniejsze, sprawdziła się w trakcie wojny.
Zełenski nie jest bez skazy, ale to on jest dziś przywódcą wolnego świata
czytaj także
Stereotypowo głównym przeciwnikiem władzy centralnej w Ukrainie byli nie merowie, ale regiony.
Tak, ale w ramach reformy decentralizacyjnej skonsolidowano gminy – kiedyś było ich mrowie, blisko 11 tysięcy – w dużo większe, zdolne do samodzielnego funkcjonowania organizmy. Odbyło się to przede wszystkim kosztem siły regionów. Nie przebiegało to bez napięć, ale konflikt o wpływy okazał się twórczy.
I jak się rozstrzygnął?
W jego trakcie wykrystalizował się układ, w którym władze na poziomie obwodów i rejonów mają charakter mieszany, tworzą je pochodzące z wyborów rady oraz powoływane centralnie obwodowe i rejonowe organy administracji państwowej. Poziom podstawowy samorządu tworzy 1470 gmin, którymi kierują władze wybierane lokalnie. Wyjątkiem jest Kijów, gdzie władza jest podzielona między mera pochodzącego z wyboru i szefa Państwowej Administracji Miasta Kijowa powoływanego przez prezydenta kraju.
Co ciekawe, proces reform i konsolidacji gmin najsprawniej przebiegał na wschodzie, stąd Dnipro czy Zaporoże okazały się najlepiej przygotowane do ataku. Opisuje to wnikliwie Walentyna Romanowa w analizie przygotowanej dla Fundacji Batorego.
czytaj także
A dlaczego decentralizacja pomogła przygotować się do wojny? To raczej kontrintuicyjne.
Bo władze w Kijowie skoncentrowały się na rzeczach, na które miały realny wpływ, na przykład rozwoju infrastruktury krytycznej oraz armii. Szybko zmodernizowany internet, bezpieczeństwo informatyczne i polityka informacyjna koordynowana na poziomie państwa pozwoliły na skuteczną obronę przed cyberagresją i dezinformacją. Przez kilka lat wykonano zatem gigantyczną robotę, w którą sami Ukraińcy nie do końca wierzyli. No, może poza armią, bo jej unowocześnienie widoczne było z roku na rok i było wielkim powodem do dumy. Coroczne defilady w Dzień Niepodległości 24 sierpnia przypominały duchem i rozmachem te znane z Paryża na 14 lipca.
Ale państwo to nie tylko wojsko i internet. Reszta też zadziałała?
Nie można zapominać o wielkiej reformie policji, budowanej po 2014 roku praktycznie od zera, żeby wyeliminować kulturę „chabaru”, czyli systemowego łapówkarstwa. To się całkiem nieźle udało, bo jak pisze dziennikarka Natalia Humeniuk, przed 2014 rokiem kontakt z policją wywoływał strach, a dziś jest ona instytucją cieszącą się dużym zaufaniem społecznym.
A poza tym?
Pewne rzeczy były nieoczywiste, dopóki nie przeszły testu zderzeniowego. I taki test pomyślnie przeszedł na przykład system bankowy, co dla wielu ekspertów z Ukrainy, z którymi rozmawiałem, było powodem dumy, ale i miłego zaskoczenia. Okazało się, że Narodowy Bank Ukrainy (NBU), mimo uwikłania w politykę, okazał się instytucją zdolną także do przeprowadzenia poważnych reform systemowych. I o ile w wielu krajach dotkniętych wojną system bankowo-finansowy siada, o tyle w Ukrainie działa bez przerwy. Problemy były przez pierwsze trzy dni inwazji, ale przecież i u nas wtedy zabrakło pieniędzy w bankomatach, natomiast teraz obieg finansowy działa nieprzerwanie.
Po czym to widać?
Uchodźcy z Ukrainy zabrali swoje karty kredytowe do Polski i u nas wydają także pieniądze ukraińskie – na konta spływają im ukraińskie zasiłki lub pensje, jeśli pracują zdalnie. Banki prowadzą akcję kredytową – zakończona niedawno wiosenna akcja siewna była wspierana tanim kredytem dla rolników. Ba, NBU zniósł niedawno wprowadzoną ze względów wojennych kontrolę kursu hrywny, co oznacza nie tylko przekonanie o stabilności waluty, ale i finansów publicznych. Oczywiście, nie można zapominać, że gwarantem tej stabilności jest pomoc zagraniczna. Bardzo ważnym elementem infrastruktury integrującej ukraińskie państwo i społeczeństwo stał się też system zdalnych usług publicznych, tzw. DIJA – od skrótu „państwo i ja”, ale też słowa „działanie”.
Taki ukraiński e-obywatel?
Ale dużo bardziej rozbudowany niż nasz. Ich system przeszedł swój crash-test w czasie pandemii, kiedy to pod koniec 2021 roku uruchomiono system zachęt do szczepień – w pełni zaszczepieni zyskiwali prawo do premii w wysokości 1500 hrywien przelewanych na konto w banku, które potem można było przeznaczyć na wydatki kulturalne lub na podróże wewnątrz Ukrainy – skorzystało z tego kilka milionów osób. Przez aplikację smartfonową możesz też wystąpić o zasiłek, jeśli jesteś uchodźcą wewnętrznym, albo zgłosić zniszczenie nieruchomości. Cały system bezpieczeństwa w czasie wojny też działa elektronicznie – sygnały ze stacji radarowych są zsynchronizowane z alarmami bombowymi, a na końcu dostajesz informację na smartfon, że leci rakieta i trzeba biec do schronu.
To wszystko zrobiono za rządów Zełenskiego?
To wszystko jest dość wyrafinowane, bardziej niż w wielu krajach na Zachodzie, i rzeczywiście udało się to zrobić w ostatnich kilku latach. Zełenski w kampanii wyborczej obiecywał, że przeniesie państwo do smartfona, i faktycznie dowiózł to zadanie – razem z 31-letnim ministrem ds. cyfryzacji Mychajło Fiodorowem.
czytaj także
To był projekt wdrażany z myślą o przyszłej wojnie?
Impulsem do modernizacji systemów teleinformatycznych, w tym wzmocnienia odporności systemu bankowego, był pamiętny rosyjski cyberatak w lipcu 2017 roku, po którym padła ukraińska infrastruktura cyfrowa – dotknięte zostały banki, szpitale, serwisy rządowe i samorządowe. Teraz, mimo że mamy wojnę na pełną skalę, nie słyszymy o czymś podobnym, najwyżej Rosjanie się chwalą, że udało im się zhakować dokumenty rady miasta we Lwowie. Natomiast infrastruktura krytyczna się broni i działa.
Ale jak to możliwe? W przestrzeni cyfrowej Rosja uważana jest za potęgę.
Okazało się, że słabe skądinąd państwo inaczej niż dotąd zdefiniowało źródło siły. Zobaczyło ją nie we władczości politycznej, tak jak to sobie Jarosław Kaczyński wyobraża – że lider powie i tak ma być – ale w zdolności koordynacyjnej i umiejętności lewarowania rozproszonych zasobów. Oraz w trosce o elementy niezbędnej infrastruktury, choć nawet w tym wypadku budowano ją w modelu decentralizacyjnym, tak jak w przypadku sieci dostępu do internetu. I coś, co przez lata było symbolem ukraińskiego zacofania, dziś jest jednym z filarów systemu odporności państwa.
Rozumiem, że właśnie ta „odporność” jest kluczowym pojęciem?
Tak, przestano myśleć w kategoriach wąsko rozumianego bezpieczeństwa, za którym idzie zawsze logika hierarchii i łańcuchów dowodzenia, za to skupiono się na odporności, gdzie bezpieczeństwo jest tylko elementem, a nie kluczem.
I co to dokładnie znaczy?
Najważniejsze jest to, jak system może wchłonąć uderzenie, a potem wrócić do sprawnego działania. Oni ten system w zeszłym roku dopięli prawnie, weszła w życie między innymi ustawa o narodowym oporze, a także rozporządzenie prezydenta o narodowym systemie odporności. Do jego elementów składowych należą wspomniane samorządy i współpraca między nimi w układzie wielopoziomowego zarządzania horyzontalnego. Nie można też zapominać o roli społeczeństwa obywatelskiego oraz zagwarantowanych konstytucyjnie mechanizmów partycypacji społecznej we władzy poprzez tak zwane rady obywatelskie.
Czyli że dogadują się między sobą, a nie czekają na rozkaz z góry?
Współpracują także z „górą”, poprzez kongres miast i regionów Ukrainy, czyli ciało doradcze prezydenta, które spotkało się jeszcze w lutym w sprawie koordynacji obrony. A kiedy ruszyła inwazja, to absorpcja uderzenia po pierwszym szoku zachodziła przede wszystkim na poziomie lokalnych wspólnot i wojska.
Ale wojskiem zarządza się raczej z góry na dół.
Oczywiście, siłami zbrojnymi kieruje charyzmatyczny generał Wałerij Załużny, a politycznie minister obrony Ołeksij Reznikow, który jednak wie, kiedy się usunąć na bok, by nie zasłaniać głównodowodzącego, czyli prezydenta Zełenskiego. Ale mimo tych wyraźnych elementów hierarchii operacyjny system zarządzania armią polega na koordynacji działań mniejszych oddziałów przy dużej autonomii dowódców na niższym szczeblu.
Rosyjska wojna w Ukrainie. Czego najważniejszego się dowiedzieliśmy?
czytaj także
Dlaczego to się mogło udać? Wojsko mało gdzie jest strukturą podatną na reformy, nie mówiąc o takich, które uderzają w tradycyjną hierarchię.
Nie można zapominać o rodowodzie nowej armii ukraińskiej budowanej na ruinach skorumpowanego, zdegenerowanego i zinfiltrowanego przez rosyjską agenturę systemu, jaki pozostawił Wiktor Janukowycz. Nowe siły zbrojne powstawały w dużej mierze na bazie zaciągu ochotniczego i takich jednostek jak „Azow”. Ich kultura i duch kształtowały się na podstawie legendarnych aktów bohaterstwa, by wspomnieć obronę lotniska w Doniecku przez słynnych „cyborgów”. Ale też ważnym doświadczeniem jest trauma po takich krwawych tragediach, jak kocioł pod Iłowajśkiem w roku 2014 i pod Debalcewem w 2015.
Rozumiem, że to zmniejsza zagrożenie korupcją czy wrogą infiltracją, ale jednak wpływ nacjonalistów i weteranów wojny na armię może też budzić niepokój. Oni raczej nie kojarzą się z tzw. liberalnymi wartościami.
Tyle że istotnym aspektem tego „ludowego” charakteru ukraińskiego wojska jest również to, że od 2014 roku zaciągają się do niego kobiety i osoby LGBT+. Po latach braterstwa/siostrzeństwa broni ich udział w szeregach stał się w pełni normalny i akceptowany – niedawne badania opinii publicznej pokazały, że Siły Zbrojne Ukrainy są dziś najbardziej otwartą na osoby LGBT+ strukturą w Ukrainie. Mają one nawet prawo do noszenia specjalnej naszywki z jednorożcem, która upamiętnia czasy, kiedy armia raczej kojarzyła się z homofobią, a oficerowie mówili, że geje i lesbijki nie istnieją. W odpowiedzi powstał znak jednorożca, który też przecież nie istnieje.
A kobiety w wojsku ukraińskim „istnieją”?
Stanowią coraz ważniejszą część armii, tworząc tuż przed wojną 15 procent stanu bojowego SZU. Dowodzą czołgami, pododdziałami artyleryjskimi, a snajperki budzą postrach wśród rosyjskiej kadry oficerskiej systematycznie odstrzeliwanej przy każdej nadarzającej się okazji.
W efekcie trwającego osiem lat procesu powstała armia o wysokim morale, świetnie wyszkolona dzięki transferowi wiedzy z USA, Kanady, Wielkiej Brytanii, Polski i jednocześnie bardzo uspołeczniona. Istotnym aspektem tego uspołecznienia jest pamięć o bohaterach i weteranach, poczynając od kultu Niebiańskiej Sotni jako ofiary założycielskiej nowej Republiki. Na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie powstała nowa kwatera poległych w wojnie trwającej od 2014 roku, ma tam swój grób m.in. Wasyl Slipak, śpiewak Opery Paryskiej, który zrezygnował z kariery artystycznej i zaciągnął się na ochotnika. Zginął na froncie w 2016 roku.
Jaką rolę odgrywa w tym wszystkim obrona terytorialna?
Jej system ma charakter regionalny z zakorzenieniem lokalnym – gminy są „współwłaścicielami” jednostek i partycypują w ich organizacji. Do tego dochodzi jeszcze sieć milicji ludowych powoływanych w gminach w czasie wojny – teraz jest ich około 400 – które dostają broń, jeśli lokalny dowódca wojskowy wyrazi na to zgodę. A w miejscowościach, gdzie nie było regularnego wojska, jak w Irpieniu czy w Buczy, jednostką samoorganizacji były nawet spółdzielnie mieszkaniowe. To wszystko bardzo udanie zadziałało, cały ten model optymalnego wykorzystania zasobów społecznych, które trudno dostrzec w normalnym czasie.
Szkoły, szpitale, strzelnice. To lewica ma klucz do budowy prawdziwej odporności państwa
czytaj także
Mówisz o systemach organizowanych przez państwo, ale jak się w tym wszystkim mieści gospodarka?
Znów, w wielu sektorach ona wciąż nie jest scentralizowana, na przykład ukraińskie rolnictwo nie przeszło etapu koncentracji kapitałowej. W czasie wojny to rozproszenie rolnictwa okazało się źródłem sporej odporności. Oczywiście są trudności w dostawach, ale jednak nie ma głodu, ani nawet racjonowania żywności.
A inne branże?
Zapaść jest oczywiście duża – na przykład zużycie energii elektrycznej, które jest niezłym miernikiem aktywności gospodarczej, początkowo spadło prawie o połowę, choć odpowiadały za to głównie zakłady ciężkiego przemysłu w Zaporożu czy Mariupolu, jak Azowstal.
A ilu ludzi jest bez pracy?
Jeśli chodzi o działalność przedsiębiorstw czy poziom bezrobocia, to niestety brakuje rzetelnych statystyk. Jednak biorąc pod uwagę rozkład terytorialny wytwarzania PKB, szacowano, że w pierwszych dniach agresji działaniami wojennymi dotknięte były obszary odpowiadające za 35 procent PKB Ukrainy. Teraz to zeszło do 20 procent – głównie dzięki odblokowaniu Kijowa i Charkowa. Oczywiście otwarte pozostaje pytanie, jak będzie kształtował się popyt i możliwości produkcji w kolejnych miesiącach. Porty morskie są zablokowane, a połączenia lądowe niewystarczające do kontynuacji eksportu, choć Ukraińcy cały czas je modernizują, przykładem jest kolejowe połączenie z Polską.
Wojna to oczywiście stan nadzwyczajny w gospodarce i polityce, ale o ile dobrze rozumiem, te reformy decentralizacyjne – w kontrze do interesów oligarchów – również przeprowadzono w wyjątkowych warunkach?
Tak, to było po rewolucji godności, kiedy po ucieczce Wiktora Janukowycza obowiązki prezydenta pełnił Ołeksandr Turczynow, przewodniczący Rady Najwyższej. To stworzyło pewne okno możliwości do radykalnych zmian – legitymację formalną do rządzenia miał człowiek niezwiązany interesami wynikającymi z normalnej walki o władzę i jej sprawowania. A do tego to był czas porewolucyjnego interregnum, a więc i dużych oczekiwań i presji społeczeństwa na to, że coś się istotnie musi zmienić.
czytaj także
I ta radykalna zmiana polegała właśnie na decentralizacji władzy?
Tak, choć nie potrafię powiedzieć, na ile decydująca była wówczas kalkulacja, że upodmiotowienie gmin zmniejszy rolę i wpływy władz regionów najmocniej zblatowanych z oligarchami. Faktem jest, że wzmocnienie polityki lokalnej automatycznie osłabiło oligarchów, ale także możliwości oddziaływania Rosji.
W jaki sposób?
W 2019 roku powstało opracowanie, z którego wynikało, że decentralizacja zwiększa odporność na wojnę hybrydową, bo trudniej podejmować działania agresywne, gdy na miejscu działa tyle niezależnych podmiotów, a zatem i źródeł kształtowania odpowiedzi. Rozproszenie oraz koncentracja elit na interesie lokalnym sprawiły, że wpływy i rosyjskie, i oligarchiczne, znacznie się zmniejszyły.
A co z tego mieli tak zwani zwykli ludzie?
Udział z wpływów z podatku PIT pozostających w gminach jest po tej reformie większy niż w Polsce. To pozwoliło na poprawę jakości usług publicznych – taki był zresztą zamysł, żeby ludzie szybko i namacalnie odczuli, że jakość życia się poprawia. Rozwiązania podpatrzono w Polsce, korzystając z tego, co się sprawdziło w naszych reformach samorządowych. Różnice na korzyść są uderzające, co wie każdy, kto był na przykład w Charkowie w 2013 roku i rok później. Mimo że miastem kierował ten sam mer, to jednak miało się wrażenie, że jest się w zupełnie innym świecie. Zresztą wszędzie, od Charkowa po Zakarpacie, intensywność inwestycji wzrosła gwałtownie, pomimo relatywnej biedy i braku środków europejskich.
Ale co się dokładnie poprawiło?
Choćby to, że zaczęły normalnie działać bazowe usługi komunalne, jak wywożenie śmieci czy komunikacja publiczna. W Iwano-Frankiwsku autobusy są wprawdzie trzydziestoletnie, ale zaczęły jeździć według rozkładu. Ulice zaczęto naprawiać według planu potrzeb określanych lokalnie, a nie poleceń z regionu. No i do tego dochodzi rozwój lokalnej klasy średniej, częściowo finansowany pracą na emigracji.
Transferami do domu? Jak u Polaków z Wielkiej Brytanii?
Tak, ale też przywożeniem środków i inwestowaniem lokalnie. Powstało bardzo wiele partnerstw publiczno-prywatnych czy prywatno-społecznych zorientowanych między innymi na tworzenie i upowszechnianie kultury. Na nią w ukraińskim państwie pieniędzy zawsze było za mało, więc klasa średnia zaczęła sama się angażować, na przykład we wspomnianym Iwano-Frankiwsku około setki mieszkańców zrzuciło się po tysiąc euro i utworzyli coś w rodzaju spółdzielni „Tepłe Misto”, która rozkręciła atrakcyjny lokal z misją, przeznaczający zysk na działalność kulturalną.
W nie-pokoju. O polityce mieszkaniowej Ukrainy przed rosyjską agresją i po niej
czytaj także
Czyli organizacje pozarządowe nadrabiają braki pozostawione przez państwo?
Raczej inicjatywy nieformalne, spontaniczne. W Ukrainie, zresztą podobnie jak w Polsce, ciągle nie ma kultury organizacyjnej jak we Francji lub Wielkiej Brytanii, gdzie jak masz jakiś problem do załatwienia, to zakładasz stowarzyszenie. Tu działa raczej metoda wiecowa, czyli skrzykiwanie się, żeby coś wspólnie ogarnąć. Stowarzyszenie czy fundację zakładasz, jak już musisz, bo inaczej nie dostaniesz grantu. Z tego też względu więcej jest w Ukrainie energii społecznej niż instytucjonalnych możliwości jej organizacji.
Mówisz o procesie, który kojarzy się ze wzrostem aspiracji w czasach powoli rosnącego dobrobytu, wytwarzania nadwyżek, na przykład przez emigrantów, i bardzo stopniowego przechodzenia kolejnych grup w kierunku wartości tzw. postmaterialistycznych. Ale to wszystko pasuje do czasów pokoju. Czy wojna nie cofa Ukrainy do poprzedniej epoki, tej sprzed rewolucji godności? W Polsce mamy zresztą pamięć wojny nie jako czasu rozwoju nowej elity, ile dekapitacji tej starej.
Mimo całego okrucieństwa wojna toczy się jednak na ograniczonym terytorium, a najważniejsze ośrodki kulturo- i ideotwórcze Ukrainy są wolne: Kijów, Charków, Odessa, Dnipro czy Lwów. Owszem, wielu ludzi z nich wyjechało, ale swych funkcji nie straciły. A na przykład w Charkowie, wielkim ośrodku akademickim, większość kadry naukowej pozostała na miejscu i organizuje życie uczelniane i kulturalne. Od marca prowadzone są w Ukrainie prace nad planami powojennej odbudowy, aktywnie działają think tanki prywatne i publiczne.
Choć wciąż nie wiadomo, kiedy i czym się ta wojna skończy. I jaki będzie punkt wyjścia do tej odbudowy.
Niewiadomych jest mnóstwo, bo samo rozstrzygnięcie nie jest pewne. Jest też w Ukrainie świadomość, że wojna jest częścią polityki, nie tylko ukraińskiej, ale i światowej. I że jej wygrana i ochrona życia obywateli to jedno, a wejście w złożony proces polityczny, którego częścią jest rosyjska agresja, to druga sprawa. Stąd też budowanie planów odbudowy pełni funkcję integracyjną, to znaczy do wewnątrz, ale też ma znaczenie z punktu widzenia układania się z partnerami z Zachodu.
Do wewnątrz – żeby Ukraińcy wiedzieli, o co walczą?
Wiemy z wielu badań, między innymi Roberta Axelroda opisanych w książce Evolution of Cooperation, że fundamentem, na którym ludzie gotowi są działać i poświęcać się dla grupy, jest wiedza o tym, jaka nagroda czeka w przyszłości. A więc najpierw musisz tę przyszłość zdefiniować. Określić tę wartość, dla której warto ryzykować życie – inną niż uniknięcie cekaemu enkawudzisty, który strzela, jak nie pójdziesz do boju. Ukraińcy wiedzą, że to jest wojna o przyszłość, o styl życia, który już mieli, a jego przewagi dowodzą sami Rosjanie.
To znaczy?
Dowodzą tego, kradnąc na potęgę podstawowe artykuły: pralki czy dywany. Wraz z inwazją pękł mit, że Rosja jest społeczeństwem bogatszym od Ukrainy. On był podsycany propagandowo przez Putina, ale też znajdował rezonans w społeczeństwie ukraińskim. Nie przypadkiem tak duża część migracji zarobkowej kierowała się do Rosji, postrzeganej jako najbliższy bogatszy kraj. A tu nagle hordy nadciągające w rosyjskich mundurach odtworzyły stereotyp Związku Radzieckiego z roku 1939 czy 1944.
Skoro kradną, to znaczy, że są po prostu biedniejsi?
Fakty grabieży, czasem karykaturalne, były dla Ukraińców potwierdzeniem, że to oni mieli rację, budując swój model państwa i społeczeństwa. To przesunięcie wartości w Ukrainie ostatnich lat było podobne do tego w Polsce w czasie transformacji: odkrycie wartości pracy, ale też sensu życia opartego na własnym dorobku. To wszystko, co zrobili Rosjanie, potwierdza słuszność obranej drogi. I teraz chodzi o nałożenie na to wizji przyszłości i planu, który do niej doprowadzi: może być jeszcze lepiej. Nasze poświęcenie przybliża nas do Unii Europejskiej, a zniszczoną infrastrukturę odbudujemy nowocześniejszą.
czytaj także
Ukraińcy w to wierzą?
Na pewno pozbywają się właśnie typowego dla krajów posowieckich kompleksu niższości, jak wszędzie pomieszanego z narcyzmem zbiorowym, który przed wojną wychodził bardzo mocno w badaniach. Kiedy pytano obywateli o źródła dumy, o państwie nie mówili w ogóle. Teraz to się zmienia, narasta przekonanie, że los jest w naszych rękach i że mamy na niego wpływ. I to w tym kontekście Zełenski ze swoją niewątpliwą zdolnością do opowiadania przekonujących historii, roztacza wizję powojennej Ukrainy jako wielkiego Izraela.
Co to konkretnie ma znaczyć?
Sednem tej opowieści jest przekaz, że warunkiem biologicznego i kulturowego przetrwania narodu jest posiadanie suwerennego, silnego również w wymiarze militarnym państwa. Ukraińska pamięć historyczna naznaczona jest lękiem przed ciągle powtarzającą się apokalipsą: rewolucja i wojna domowa 1917–1921, Wielki Głód, druga wojna światowa, likwidacja UPA i antyradzieckiego podziemia przez NKWD po 1945 roku, w końcu Czarnobyl. Jak wylicza Jarosław Hrycak, Ukraińcy z milionami ofiar znajdują się w czołówce martyrologicznych statystyk.
Obawiają się powtórki?
Przekonanie o zagrożeniu egzystencjalnym, biologicznym istnienia narodu jest wśród Ukraińców bardzo silne, ponad 60 procent z nich jest przekonanych, że stawką obecnej wojny nie jest tylko pokój, ale przetrwanie. Z tego właśnie wynika pogląd, że Ukraina musi być państwem jak Izrael, to znaczy nie tylko zapewniającym dostęp do usług publicznych, ale też gwarantującym przetrwanie – chodzi o jakiś rodzaj demokracji zmilitaryzowanej. Notabene, wpływowy publicysta Witalij Portnikow krytykował na początku wojny elity polityczne, że zmarnowały czas po 2014 roku – wydając za dużo na infrastrukturę i jakość życia, a za mało na zbrojenia – bo Ukraina powinna być, jego zdaniem, jak Sparta.
To ma sens?
Trudno powiedzieć, bo też gdyby Ukraina się intensywniej zbroiła, to zapewne i Rosjanie by wcześniej zaatakowali. Nikt jednak nie kwestionuje założenia, że Ukraina musi być w stanie sama się obronić, czego pochodną jest jakiś wariant demokracji zmilitaryzowanej opartej na silnej armii.
Ale żeby mieć izraelską armię i państwo, trzeba mieć izraelską gospodarkę i technologię…
Oczywiście, przy czym Izrael też nie od razu to miał. Takie cele są zapisane wprost w założeniach do rządowego planu odbudowy przygotowywanych przez ministrę gospodarki Julię Swyrydenko pod koniec kwietnia: kompleks przemysłowo-zbrojeniowy ma być rdzeniem przyszłej gospodarki i źródłem technologii.
Jedna branża to udźwignie?
Obok przemysłu lotniczego i kosmicznego oraz informatycznego – to o tyle logiczne, że właśnie tam Ukraińcy już mają duże kompetencje. Ich informatycy od lat świadczą usługi dla biznesu na całym świecie, a słynne rakiety Neptun, które zatopiły okręt „Moskwa”, to przecież produkt ostatnich lat. „Pokrzywa” z kolei, czyli system zarządzania ogniem artylerii, jest efektem genialnej syntezy amerykańskiego know-how, ukraińskich programistów i inżynierów, którzy wykorzystali najprostsze, dostępne w zwykłych sklepach elementy – komercyjne drony i tablety.
Ale najzdolniejsi nawet informatycy nie wystarczą, do takich projektów potrzebne jest państwo rozwojowe rodem z książek Mariany Mazzucato.
Paradoks, a może raczej rozdwojenie jaźni polega na tym, że w gronach eksperckich Ukrainy dominuje równocześnie paradygmat neoliberalny, co w dużej mierze wynika z krytycznego spojrzenia na realne ukraińskie państwo ostatnich lat. Sama Swyrydenko pisze o kompleksie przemysłowym i równocześnie – że państwo ma nie wpływać na biznes i dążyć do maksymalnej deregulacji. Z jednej strony mamy zbiór idei odpowiadający na liberalny idiom, jaki dominuje wśród elit, z drugiej zaś konieczność prowadzenia gospodarki wojennej.
Sutowski: Zapomniana rola państwa [o książce Mariany Mazzucato]
czytaj także
Gospodarka wojenna to chyba przeciwieństwo wolnego rynku?
Z perspektywy celów wewnętrznych, gdzie chodzi o pewną wizję czy wręcz marzenie na przyszłość – te sprzeczności nie są najważniejsze. To ma być motywator do działania, ale też pewna rama do szukania optimum społecznego dla rozwoju. Inna sprawa, że te wszystkie plany i pomysły mają też pełnić funkcję zewnętrzną, to znaczy skłonić do zaangażowania świat zachodni.
Żeby przygotował dla Ukrainy plan Marshalla?
Tak, przy czym chodzi o to, by Ukraińcy mogli w jak największym stopniu kontrolować proces odbudowy. Aby nie były to narzucone inwestycje w to, czego akurat Zachód potrzebuje, lecz by odpowiadały na ukraińskie potrzeby – a jednocześnie były finansowane z zewnątrz. To finansowanie musi mieć kilka etapów. Na teraz kluczowe jest zasilanie kryzysowe, które umożliwia funkcjonowanie państwa w czasie wojny – i strumień środków faktycznie płynie, równoważąc budżet.
A dalej?
Drugi etap to odbudowa podstawowej infrastruktury – i tutaj Ukraińcy liczą na rekwizycję kapitału rosyjskiego zamrożonego na Zachodzie. No i wreszcie fundusz rozwojowy służący modernizacji gospodarki, w którym muszą partycypować Unia Europejska i USA. Przy czym większość ekspertów wskazuje, że to muszą być przede wszystkim inwestycje prywatne, kapitałowe, bo wraz z nimi płynie know-how i technologie.
Ale prywatny kapitał nie pali się do inwestowania gdzieś, gdzie w każdej chwili może wybuchnąć wojna.
Propozycja w rządowym planie odbudowy jest taka, by utworzyć system gwarancji politycznych na poziomie UE lub poszczególnych państw UE. Na zasadzie, że jeśli Siemens chciałby produkować w Ukrainie pociągi, ale kalkulacja ryzyka jest niekorzystna, to minimalizuje je rząd niemiecki, gwarantując, że jak rakieta zniszczy fabrykę, to koncern dostanie wypłatę z kasy publicznej.
I Niemcy na to pójdą?
Nie wiemy, czy to rozwiązanie realne, ale pisanie takich planów to również gra – pokazywanie, że to Ukraińcy są gospodarzem projektu, że komunikują wartości, które mają przyświecać zmianie. A do tego w tych planach zaszyte są alternatywne scenariusze, na wypadek gdyby Zachód nie stanął na wysokości zadania. Zaszyte, dodam, bardzo chytrze.
Co masz na myśli?
Autorzy planu zakładają, że elementem integracji europejskiej musi być usprawnienie szlaków logistycznych, z takim założeniem, żeby każdy towar na eksport mógł się w ciągu 72 godzin znaleźć na terytorium Unii Europejskiej. Za tym idzie konkretny postulat odblokowania portów morskich, bo połączenia lądowe nie mogą obsłużyć całego wolumenu towarów.
Ale Ukraina nie jest w stanie tych portów odblokować sama – Rosjanie panują nad Morzem Czarnym.
I dlatego na dłuższą metę chce odejść od eksportu wolumenowego na rzecz wyrobów wysoko przetworzonych. Jak czytamy w rządowym dokumencie, za tonę rudy żelaza można uzyskać sto kilkadziesiąt dolarów, a za tonę maszyny wykonanej z jej użyciem na przykład 20 tysięcy dolarów. Oczywiste jest, że produkcja wysokiej wartości dodanej zmienia strukturę potrzeb logistycznych.
czytaj także
A co w krótkiej perspektywie?
A no właśnie. Ukraińcy sugerują, że jeśli nie będą mogli sprzedawać swojego zboża i oleju słonecznikowego za granicę, to zrobią to samo co Brazylia, czyli zaczną je przeznaczać na krajową produkcję biopaliw. Ale tu jest ukryta dodatkowa informacja. Tak się bowiem składa, że jeśli 15–20 procent paliw w Ukrainie będzie biopaliwami, to zmniejszy się presja na eksport, ale to zboże przecież odgrywało ważną rolę w bilansie żywnościowym i energetycznym na świecie. Zwłaszcza w krajach, których losem Europa musi być zainteresowana, jeśli chce przeprowadzić swoją transformację.
Dlaczego?
Niedawny kontrakt gazowy Włoch z Algierią jest tego przykładem: UE najpierw musi zdywersyfikować źródła kopalne, zanim przejdzie na niskoemisyjne, a potem z kolei będzie potrzebowała metali ziem rzadkich – Afryka jest nieodzowna z obydwu tych perspektyw. Tyle że Afryka ze spokojem politycznym, a nie będąca w stanie buntu głodowego. I Ukraińcy chytrze na to wskazują: pomóżcie nam w kwestii eksportu zboża, bo jak nie, to sobie będziemy radzić inaczej…
Sceptyk powie, że papier zniesie wszystko. Czy te wszystkie plany mają sankcję polityczną? W sensie, że realnie ktoś chce je realizować?
Dziś nad strategiami i planami na czas powojenny pracują dziesiątki osób i jest to wszystko koordynowane przez państwo. Zełenski powołał nawet radę do spraw powojennej odbudowy Ukrainy, w której znajduje się kilkanaście zespołów roboczych, naprawdę potężna machina. Działa całkiem dobrze rozwinięta sieć think tanków, jak Narodowy Instytut Studiów Strategicznych funkcjonujący pod patronatem prezydenta od 30 lat. Przygotowuje bardzo dobrej jakości materiały analityczne dla organów centralnych. Już w czasie wojny NISS opublikował kilkusetstronicowe opracowanie na temat odporności w czasach zmiany.
Pojawiają się też inicjatywy obok państwa – jak niedawny „szkic planu odbudowy” przygotowany przez grupę międzynarodowych ekonomistów z udziałem m.in. Kennetha Rogoffa czy Timofieja Myłowanowa, rektora Kijowskiej Szkoły Ekonomii.
Ale czy te plany są na serio? W Polsce też pisano takie strategie. I dla Polski, za granicą.
Wojna przekonała Ukraińców, że poziom zaangażowania Zachodu zależy od tego, czy oni sami wykażą, że warto im pomagać. Pamiętają, ile czasu musiało minąć od początku inwazji do szczytu w Rammstein, gdzie zdecydowano o daleko idącej pomocy. Nawet Amerykanie długo zwlekali z wysłaniem czegoś więcej niż javelinów i dopiero po odblokowaniu Kijowa, kiedy okazało się, że Ukraińcy potrafią przejść do kontrofensywy, pojawiła się na Zachodzie wiara, że oni mogą tę wojnę wygrać. A za nią poszły dostawy ciężkiej broni. I podobnie z każdym elementem odbudowy.
To znaczy?
Chodzi o równoważenie między tym, co Ukraińcy mają, i pozyskiwaniem zasobów z jednej strony, a z drugiej o kształtowanie polityki rozwojowej na własnych warunkach. Jarosław Żaliło, wiceszef wspomnianego NISS, mówi, że kluczowe jest myślenie na dwóch wektorach: terytorialnym i parametrycznym. Ten pierwszy zakłada, że konkretne wsie i miasta wymagają odbudowy, na co w miarę łatwo znaleźć inwestorów. I tak na przykład Włosi zobowiązali się odbudować teatr w Mariupolu, Duńczycy jakieś całe miasto, ktoś inny konkretną dzielnicę Charkowa. Takie podejście ułatwia crowdfunding pomocy, rozprasza wysiłek i daje szanse znalezienia darczyńców i wykonawców. Opiera się to na entuzjazmie samorządów, ale też lokalnych wspólnot na Zachodzie.
czytaj także
Rozumiem jednak, że nie wystarczy znaleźć kilkuset miast w bogatej Europie Zachodniej, żeby odbudowały Ukrainę ze zniszczeń?
I dlatego – to jest ten drugi wektor – potrzebna jest wizja celów sektorowych na poziomie całego kraju, tak żeby suma tych lokalnych odbudów składała się w parametry zmiany systemu pod względem na przykład efektywności energetycznej czy zaawansowania technologicznego poszczególnych branż. Koordynacja pracy na rzecz tych celów będzie się dokonywała w napięciu między dominującymi postawami liberalnymi a reżimem gospodarki wojennej.
I co zwycięży? „Spontaniczna gra sił rynkowych”, „ręczne sterowanie” czy coś pośrodku? I w jakim układzie politycznym?
Nie wiemy, jak Ukraińcy z tego wybrną, to znaczy, jaki system polityczny z tego powstanie. Przymus silnej koordynacji będzie ich pchał w kierunku centralizacji władzy i silniejszej legitymacji rządu w Kijowie. Z drugiej strony oni wiedzą, jak efektywna okazała się właśnie decentralizacja. To będzie kwestia układu sił wewnątrz, ale też przyjętych modeli wypracowywania konkretnych decyzji rozwojowych – są różne metodologie, jak choćby panele technologiczne znane z Danii. Ale dziś jest za wcześnie, by o tym wszystkim przesądzać.
To hasło „wielkiego Izraela”, rozwój przemysłu lotniczego i zbrojeniowego – to wszystko wydaje się funkcjonalne i sensowne z punktu widzenia obrony państwa i wysokowartościowej produkcji na eksport. Zastanawia mnie jednak, jak to się ma do zielonej transformacji całej Europy. Czy Ukraina dla UE mogłaby zostać funkcjonalnym odpowiednikiem Rosji w nowych czasach – epoce schyłku paliw kopalnych?
Na pewno Ukraina ma dużo niezbędnych do europejskiej transformacji zasobów. Jej wielkim walorem jest metalurgia, choć trzeba ją zmodernizować w kierunku przyjaźniejszym środowisku – wtedy będzie mogła służyć budowie potencjału OZE. Ukraińcy mają też olbrzymie zasoby gazu ziemnego, pod tym względem ustępują w Europie tylko Norwegii, choć w ostatnich latach zaniedbali inwestycje w tym obszarze, stając się importerem, a mogliby eksportować ten surowiec. Gaz będzie istotny nie tylko jako nośnik energii, ale też surowiec do produkcji nawozów sztucznych.
Do tego dochodzi, jak rozumiem, spory potencjał produkcji energii elektrycznej z wiatru i słońca.
Tak, a to ma przełożenie na wszystkie praktycznie branże. Bo Ukraińcy mogą stać się takim „near-shoringowym” zapleczem Europy Zachodniej, która chciałaby przesuwać swoją produkcję gdzieś w pobliże. Co więcej, na przykład Niemcy mogą wiele obecnych funkcji Polski przenieść właśnie do Ukrainy, a to z tego względu, że my już mamy problemy ze wskaźnikami śladu węglowego produkcji. Wysokie emisje naszej energetyki zaczną wkrótce uniemożliwiać niemieckim firmom zlecanie podwykonawstwa w Polsce.
A Ukraina ma energię atomową.
Tak, ponad 50 procent elektryczności czerpią z reaktorów jądrowych i mogą dużo szybciej zazielenić gospodarkę niż my w tej chwili. W tej chwili mają wręcz problem nadmiaru produkcji prądu z elektrowni atomowych, co najlepiej można rozwiązać, generując z niego paliwo i akumulować je w postaci wodoru.
Odbudowa to jest czas na eksperymenty?
Jak najbardziej. Przecież to jest doskonała okazja do wypróbowywania nowych rozwiązań, na przykład w urbanistyce czy architekturze. Domy z garażami służącymi za schrony, ale też całe kompaktowe osiedla w miejsce zniszczonych miast – tu jest duże pole do popisu. Oni mogą zatem potencjalnie stać się atrakcyjnym zapleczem surowcowym i wykonawczym, a zarazem są świadomi – czego my nie chcemy zrozumieć – że kluczem do ich transformacji są Niemcy. Politycznie, ze względu na ich rolę w UE, ale też gospodarczo, ze względu na zasoby kapitału i technologii, których nikt inny nie ma w tej masie. Jeśli w Ukrainie ma się dokonać głęboka zmiana gospodarcza, to tak jak w Polsce dokona się ona za sprawą transferu technologii z Niemiec.
Mogą być Polską bis?
Tak, taką Polską jak po 1989 roku, z wysokiej jakości kapitałem ludzkim, bliskością geograficzną i niezłą infrastrukturą. Plus – w ich wypadku – zasoby naturalne i żywność, istotne dla rynku europejskiego, ale i stabilizacji sytuacji w Afryce. Można więc wyobrazić sobie Ukrainę jako komponent układu, w którym Unia Europejska obejdzie się bez Rosji znacznie szybciej, niż to zakładano. I to nie znaczy, że musimy zupełnie zrezygnować z handlu z Rosją – byle on nie był istotny strategicznie, to znaczy, żeby Rosja nie mogła wykorzystywać handlu jako broni.
czytaj także
A czy nie będzie raczej tak, że Amerykanie zechcą przejąć większość gospodarczego tortu? A Niemcy się spóźnili z zaangażowaniem i pomocą Ukrainie?
Sami Ukraińcy stawiają na Niemcy, ze względu na bliskość. W dzisiejszych czasach, przy kursie na deglobalizację i skracanie łańcuchów produkcji, integracja gospodarcza przebiega raczej w wymiarze regionalnym.
No ale jest jeszcze kwestia strategiczna – to Amerykanie będą gwarantem bezpieczeństwa Ukrainy.
I taka na przykład branża zbrojeniowa może być podporządkowana wpływom Amerykanów. Ale poza tym niekoniecznie. Pamiętajmy, że w Polsce po 1989 roku to wprawdzie Amerykanie byli najbardziej aktywni, gdy chodzi o kształtowanie modelu politycznego, to oni byli kluczowi w sprawach bezpieczeństwa – ale kapitał amerykański w gospodarce ma u nas niewielkie znaczenie na tle niemieckiego, francuskiego czy holenderskiego. I Ukraińcy doskonale to rozumieją. Jarosław Hrycak pytany przeze mnie: „A jak wam Polska może pomóc?”, powiedział: „Dziękujemy za wszystko, jesteście wspaniali, robicie, co możecie, ale pomóżcie nam jeszcze dotrzeć do Niemców”.
Te wszystkie perspektywy w pierwszej kolejności zależą tak naprawdę od wyniku wojny?
To oczywiste, ale też od tego, na ile Ukrainie uda się przełożyć mobilizację wojenną na późniejszą politykę. Żeby, krótko mówiąc, trzeci Majdan nie zakończył się rozczarowaniem, a życia publicznego nie zdominowały traumy powojenne i rozliczenia. Teraz wszyscy są zmobilizowani, ale w warunkach pokoju pojawią się na pewno pytania, czy Mariupol musiał upaść, a z drugiej strony – czy było warto go bronić tak długo. Zełenski jest bohaterem wojny, ale nie wiemy, czy będzie bohaterem pokoju, czy czeka go los Churchilla, czy Trumana. Wojenna jedność już zaczyna pękać i uruchamiają się wzory polityki sprzed wojny.
A to się w czym objawia?
Znowu wrogiem numer jeden Zełenskiego stał się Petro Poroszenko, którego stacje telewizyjne zostały w kwietniu wyrzucone z platformy cyfrowej emisji, a wcześniej nie zostały włączone do wojennego systemu „Zjednoczonych Wiadomości” polegającego na wspólnym nadawaniu programu informacyjnego przez sojusz wybranych przez władze centralne instytucji medialnych. Nie wiemy też, jaka będzie dynamika migracji z i do Ukrainy, bo przecież transfery pieniężne były ważnym źródłem rozwoju na poziomie mikro.
czytaj także
A domaganie się przez Ukrainę rychłego członkostwa w Unii Europejskiej ma sens? Wydaje się to mało prawdopodobne, choćby ze względu na sprzeciw społeczeństw na Zachodzie.
Oni ten cel maksimum sprzedają językiem moralnym z jednej, i racjonalnej kalkulacji z drugiej strony – a równocześnie osiągają konkretne efekty. Przykładowo, system energetyczny Ukrainy został zintegrowany z unijnym w marcu, o rok wcześniej, niż planowano. Opowieść o dążeniu do integracji ułatwia wymuszenie różnych inwestycji logistycznych. To argument za odblokowaniem transportu morskiego, ale też za tym, żebyśmy na przykład dokończyli połączenia kolejowe z Ukrainą po naszej stronie. To wszystko razem będzie przynosiło zmianę, następować będzie funkcjonalna integracja kolejnych obszarów.
I w ten sposób Ukraina może się integrować z Unią Europejską nawet bez formalnej procedury członkostwa?
Dobrze by było. Także dlatego, że Ukraińcy poza gospodarką mogą wnieść do zjednoczonej Europy coś jeszcze. Bliskie jest mi przekonanie, jakie wyraził francuski filozof Marc Crépon w „Libération”. Twierdzi on mianowicie, że Ukraina przeżywa swój moment francuski z końca XVIII wieku, czyli tworzenia „narodu uniwersalnego”, w którym naród objawia się jako podmiot polityki, tyle że w warunkach XXI wieku. Crépon przekonuje, że po odzyskaniu niepodległości w 1991 roku, które zwieńczyło wielowiekowy proces budowania narodu politycznego i państwa, w końcu Ukraińcy zyskali warunki do życia umożliwiającego rozwijanie rozumu krytycznego, kwestionowania warunków i prowadzenia politycznego sporu.
Czyli warunki dla polityki i krytyki rzeczywistości w duchu oświecenia.
Jak żywa i intensywna była to krytyka, świadczą kolejne Majdany, masowe zrywy przeciwko złamaniu demokratycznej umowy społecznej. W toku tego procesu Ukraińcy wyrobili w sobie głęboką niezgodę na życie w kłamstwie, strachu i podporządkowaniu. A oświeceniowy charakter tego ruchu ujawnia się zdaniem Crépona w zindywidualizowanej odpowiedzialności, w niezgodzie na narzucenie jakiejś ustalonej z góry przez absolut lub obcą siłę tożsamości.
Ukraińskie doświadczenie stwarza zatem szansę na odnowienie mitu narodu oświeceniowego jako nośnika rdzennych wartości Europy: wolności, pluralizmu politycznego, wieloetnicznej wspólnoty politycznej opartej na krytycznym rozumie i wspólnej wyobraźni.
Czyli jakiej?
Zbudowanej z wielu etnosów: ukraińskiego, tatarskiego, żydowskiego i ponad setki innych, które nie tylko żyją w zgodzie, ale i tworzą ukraińskie elity polityczne i kulturalne w wymiarze krajowym i lokalnym. Wizja takiego pluralistycznego narodu politycznego zaczęła krzepnąć w czasie rewolucji godności na Majdanie, a teraz stwarza szansę, by w warunkach powojennych zbudować na niej projekt, który stawi czoła wyzwaniom, jakie trapiły Ukrainę przed wojną, jak korupcja czy dysfunkcyjny system sądowy. Oni rekonstruują dziś klasyczną demokrację liberalną, w którą my w Europie przestaliśmy już z pełnym przekonaniem wierzyć. To może być wielki wkład Ukrainy w europejską odnowę.
W Ukrainie trwa kolejny Majdan, tym razem ogólnonarodowy [rozmowa]
czytaj także
Nie tylko więc Zachód może w tej wojnie ratować Ukrainę? To może zadziałać i w drugą stronę?
Dla Zachodu to może być ostatni moment, żeby się skonsolidować. Stawką zwycięstwa w wojnie, a potem integracji UE z Ukrainą będzie zatem sama możliwość konsolidacji, choć bez możliwości odzyskania hegemonii globalnej. To wielkie pytanie, w ramach filozofii politycznej, na ile to narodowotwórcze doświadczenie ukraińskie może być inspirujące dla całej Europy.
**
Edwin Bendyk − dziennikarz, publicysta, pisarz. Prezes Zarządu Fundacji im. Stefana Batorego. Publicysta tygodnika „Polityka”. Autor książek Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności (2002), Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci (2004), Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu (2009) oraz Bunt sieci (2012). W 2014 roku opublikował wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim książkę Jak żyć w świecie, który oszalał. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi w ramach DELab Laboratorium Miasta Przyszłości. Wykłada w Collegium Civitas, gdzie kieruje Ośrodkiem Badań nad Przyszłością. W Centrum Nauk Społecznych PAN prowadzi seminarium o nowych mediach. Członek Polskiego PEN Clubu.