Polacy chcą pomagać. Kto tylko może, jedzie na granicę, by dać uchodźcom z Ukrainy część siebie: podwózkę, dom, kanapkę, lizaka dla dziecka. Ale to, co wygląda pięknie na zdjęciach, na miejscu tworzy chaos, którym – jak na razie – trudno jest zarządzać.
Przed nami idą dwie kobiety, starsza i młodsza. Obie mają ze sobą psy. Starsza prowadzi na smyczy buldożka francuskiego, młodsza niesie na rękach pinczera, który trzęsie się z zimna, mimo że jest zawinięty w koc. Kobiety przeszły przez przejście graniczne i schodzą alejką w dół, w stronę chaosu, w którym pogrążyła się Medyka.
Podwózka
Kolega podbiega do starszej z kobiet i chwyta za walizkę, ja biorę plecak od młodszej. Mieszaniną łamanego rosyjskiego, podstawowych zwrotów w ukraińskim oraz ukrainizowanych na szybko polskich słów staramy się wytłumaczyć, co dalej.
Przejście graniczne w Medyce zmieniło się w miasteczko. Na chodniku rozkładają się – niczym uliczni sprzedawcy na targu – wolontariusze z ubraniami dla dzieci i dorosłych, tuż obok stragany z jedzeniem na zimno, na gorąco, kawa, herbata, zupa. Mnóstwo batonów i cukierków dla dzieci, żeby choć na chwilę się uśmiechnęły.
– Proszę, weź, weź więcej! – Wolontariusze pilnują, by żadne z dzieci nie odeszło z pustymi rękoma, często wręcz wpychają łakocie na siłę, a matki, nie chcąc okazywać niewdzięczności, strofują dzieciaki: Bierz, pan specjalnie dla ciebie przyniósł.
czytaj także
Na samym dole długa kolejka – stąd odjeżdżają autobusy do Przemyśla.
– Przemyśl? – pytają ci bardziej już zorientowani, innym trzeba wytłumaczyć.
Kobiety szukają weterynarza. Jeszcze dwa dni temu stał tu namiot, gdzie można było zwierzę zaszczepić i zaczipować, ale akurat teraz ta ekipa gdzieś się chyba przeniosła. Po drodze psy dostaną więc tylko karmę – od wolontariuszek z Wielkiej Brytanii.
Kobiety chcą jechać do Czech, gdzie przyjmie je przyjaciółka. Będzie co świętować, bo po pierwsze kobietom udało się wyjechać z Ukrainy, a po drugie wczoraj przyjaciółka urodziła syna.
Autobusy do Czech odjeżdżają spod Tesco. Tesco w Przemyślu to dziś nie supermarket, tylko centrum pomocy dla uchodźców. Tam można odpocząć przed dalszą drogą, nawet przenocować, a także znaleźć weterynarza. Tłumaczymy to wszystko kobietom na tyle, na ile potrafimy, i proponujemy, że możemy je podwieźć, bo i tak jedziemy w tamtą stronę. Pokazujemy opaski „press”, legitymacje prasowe, zapewniamy, że to żaden kłopot, podkreślamy, że mogą wsiąść do autobusu i że tu wszystko dla nich – za darmo.
– Jak to? – od razu po przyjeździe trudno uwierzyć, że nikt z Ukrainy nie musi tu za nic płacić.
Za darmo to po ukraińsku „bezkosztowno”, pisze się безкоштовно. Obok nazw miast, kierunków, w których ludzie oferują transport, albo miejsc, gdzie proponują zakwaterowanie, jest to najczęściej spotykane słowo na granicy. Wszyscy chcą pomóc, my także.
W wytłumaczeniu całej sytuacji pomaga nam starsza pani w żółtej kamizelce odblaskowej, jakie noszą tu wolontariusze.
Część z nich ma na plecach logo organizacji, część flamastrem wypisane języki, w jakich mówią, część nie ma żadnych napisów ani oznaczeń. Starsza pani należy od ostatniej grupy. Jest Ukrainką, chce pomagać, sama namawia kobiety, by z nami jechały.
Mówi, że jesteśmy kulturalni i godni zaufania, mimo że poznała nas dwie minuty temu i nawet się sobie nie przedstawiliśmy. Zresztą, z kobietami także nie wymieniliśmy się imionami, nie było na to czasu. Nic o nas nie wiedzą.
Widząc narastającą w nich niepewność, jeszcze raz tłumaczymy, że na nic nie naciskamy i że zaraz będzie odjeżdżał autobus do Przemyśla, do którego pomogą im wsiąść strażacy i policjanci, a na miejscu się nimi zaopiekują – taką przynajmniej mamy nadzieję – ale starsza pani nie odpuszcza. Ostatecznie w stronę Przemyśla kobiety odjadą z niemiecką organizacją ratującą zwierzęta – mężczyźni mają uniformy z logo i samochody oznakowane adresem www – która obiecuje zawieźć bezpiecznie i je, i ich dwa psy. A nam starsza pani mówi, że za chwilę znajdzie inne kobiety do podwiezienia.
Zagaduję policjanta, który kieruje odjazdami autobusów.
– Trochę koordynacji? Tu by się przydało bardzo dużo koordynacji – mówi to, co usłyszę w tych dniach od innych funkcjonariuszy, wolontariuszy, aktywistów organizacji pomocowych i kolegów dziennikarzy.
czytaj także
Żółta kamizelka
Kamizelka starszej pani nie różni się niczym od tej, którą w bagażniku samochodu ma każdy kierowca. Można ją kupić na każdej stacji benzynowej, założyć i zostać wolontariuszem. Ale i bez kamizelki można po uchodźczym miasteczku poruszać się swobodnie, bo teren wokół przejścia granicznego nie jest ani ogrodzony, ani strzeżony, ze straganami i namiotami też można rozstawiać się swobodnie.
Strażnicy pilnują tylko, by nie przechodzić przez szlabany, które odgradzają faktyczne przejście graniczne, ale chwila ich nieuwagi i mój pewny krok pozwalają na podejście aż pod odprawę, dokąd docierają całymi grupami kobiety, dzieci i osoby starsze. Mam na ramieniu opaskę „press”, na szyi aparat i swobodnie rozmawiam z ludźmi, krążąc między funkcjonariuszami SG i policji, a nawet wyprowadzam jedną z uchodźczyń, która dopiero co przyjechała, i razem z nią szukam przedstawicieli izraelskiej organizacji pozarządowej.
Bez odblaskowej kamizelki wejdę też łatwo do centrum pomocy dla uchodźców w dawnym Tesco, które w ciągu tygodnia spędzonego na granicy odwiedzam kilkukrotnie, obserwując, jak się tworzy i rozwija. To hala wielkiego supermarketu przy ulicy Lwowskiej w Przemyślu, już nieczynnego, która została otwarta jakiś tydzień wcześniej.
Podczas mojej pierwszej wizyty uchodźcy mieli do dyspozycji jedynie podłogę w alejkach między zamkniętymi i opustoszałymi sklepami. Wolontariusze dbali, by nikt nie siedział na gołej posadzce, i wyścielali miejsca kocami i materacami. Z parkingu przed halą donosili gorącą herbatę, zupę pomidorową, pierogi, a nawet grillowane kiełbasy. Kolejnego dnia szykowano do otwarcia opustoszałe sklepy, by w jeszcze kolejnym móc umieszczać w nich ludzi i tworzyć podstawowy system zarządzania dalszą podróżą.
Dziś sklepom przyporządkowane są nazwy miast w Polsce i za granicą – a zajmują je osoby, które chcą w dane miejsce jechać: do Warszawy, Poznania, Berlina czy jeszcze dalej. Przy głównym wejściu znajduje się punkt rejestracji kierowców – tu zostawiają swoje dane i dostają status zaufanego przewoźnika, który oznaczany jest opaską. Ale po korytarzach krąży wielu kierowców bez opaski, z kartonowymi tabliczkami własnej roboty – to samo na parkingu, obok stoisk z jedzeniem, punktów medycznych czy z odzieżą. Pomagać chce każdy.
Nacjonaliści wśród wolontariuszy, prezydent wśród uchodźców
Pierwszy raz ktoś zwraca na mnie uwagę w punkcie rejestracji kierowców, gdy celuję obiektyw w zatłoczony stół, przy którym trwają zapisy. Młody mężczyzna – wolontariusz – pyta, kim jestem i czemu robię zdjęcia. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że od kilku dni obserwuję, jak działa punkt. Mężczyzna pyta mnie więc o zdanie, wydaje się bardziej zainteresowany opinią niż moją legitymacją prasową. Zresztą formalnie nie mógłby mnie stąd nawet wyprosić, bo nie ma tu nikogo, kto kontrolowałby wchodzących, wydawał zezwolenia dla dziennikarzy czy sprawdzał wolontariuszy. Wszystko opiera się tu na zaufaniu i wierze w dobrą wolę ludzi.
W tłumie wolontariuszy dostrzegam charakterystyczny symbol rękojeści miecza i liter M oraz W – są tu też działacze nacjonalistycznej Młodzieży Wszechpolskiej. Jednego z nich widzę w tłumie przy wejściu, a dwóch innych w dużej hali byłego marketu spożywczego, gdzie dziś stoją rzędy polowych łóżek. Pchają do magazynu wózek z zaopatrzeniem pomocowym. Wcześniej nacjonalistów widziałem także na dworcu w Przemyślu.
Ich obecność tutaj budzi mój spory niepokój, bo jeszcze kilka dni temu ulice miasta przesiąkała atmosfera nadciągającego pogromu, a pseudokibice i nacjonaliści patrolowali ulice, atakując osoby o afrykańskim i bliskowschodnim pochodzeniu. Dziś wielu zagranicznych studentów już stąd wyjechało, ale w hali są też obywatele Uzbekistanu, Kazachstanu i Tadżykistanu, są też kobiety z tradycyjnym muzułmańskim nakryciem głowy.
Hańba i zagrożenie. Kto doprowadził do wybuchu agresji w Przemyślu?
czytaj także
Gdy wolontariusz z rejestracji kierowców pyta mnie o zdanie na temat funkcjonowania pomocy, zgodnie z prawdą mówię, że w Korczowej jest większy chaos.
Korczowa to przejście graniczne dla zmotoryzowanych. W ostatnich dniach odwiedził je Andrzej Duda. Wraz z grupą zagranicznych dziennikarzy spóźniliśmy się kilka minut, więc nie zostaliśmy wpuszczeni przez Służbę Ochrony Państwa, która – jak nam powiedziano – już zabezpieczyła teren.
„Przyjmiemy wszystkich, którzy będą tego potrzebowali” – mówił prezydent. „Pomagamy tak, jak umiemy, a jeśli będzie trzeba, zwrócimy się o pomoc do wspólnoty międzynarodowej”.
Na tę chwilę za centra pomocy odpowiadają samorządy, które realizują polecenia wojewodów.
Służby zadbały o bezpieczeństwo prezydenta, nikt niepowołany na konferencję się nie dostał. Na czas wizyty wstrzymano też ruch samochodów przez przejście, co wydłużyło kolejkę aut wjeżdżających do Ukrainy. Jeden z kierowców nie krył irytacji: – On sobie przyjedzie fotkę strzelić, a ja wiozę chłopaków na front. U nich godzina policyjna od 19, a ja tu już godzinę stoję.
Z przejścia granicznego prezydent pojechał na wizytację Hali Kijowskiej, a za nim popędzili dziennikarze, którzy wraz z prezydentem mogli oficjalnie wejść do środka.
W drogę, ale dokąd?
Hala Kijowska to teraz jedno z największych centrów pomocy na granicy polsko-ukraińskiej. Tak jak Tesco przy Lwowskiej w Przemyślu to były hipermarket, teraz otwarty na potrzeby uchodźców. Choć prezydent już wyjechał, to kiedy próbuję wejść do środka, pilnujący wejścia żołnierze, widząc mój aparat, mówią, że nie wolno. Ale gdy aparat chowam, nikt już nie zwraca na mnie większej uwagi.
Znajomi aktywiści, którzy odwiedzali Halę Kijowską, są przerażeni. – Tu się może wydarzyć tyle zła – mówią, mając na myśli choćby ryzyko uprowadzenia dziecka czy stręczenia kobiet.
Sam zwracam uwagę, jak wiele przypadkowych osób kręci tu wideo lub robi zdjęcia telefonami, za nic mając prywatność i intymność uchodźczyń, które chcą tu odpocząć lub które spędziły tu noc. Podobnych dokumentalistów amatorów nie brakuje też w przemyskim Tesco.
Przypominają mi się centra recepcyjne na zewnętrznych granicach Unii Europejskiej, gdzie bez specjalnych zezwoleń nikt niepowołany wejść nie mógł. Ale Hala Kijowska na tę chwilę jest jak wielka poczekalnia dworcowa, tyle że zamiast ławek są tu łóżka polowe, a zamiast kas – jedno centrum informacyjne, skąd dobiegają komunikaty. Autobus do Warszawy, do Wrocławia, do Düsseldorfu…
Z łóżka podrywają się dwie kobiety i szybko zabierają dzieci i bagaże.
– Wy do Niemiec?
– Da, da…
W Hali Kijowskiej oprócz Ukrainek z dziećmi jest sporo obywateli Uzbekistanu, Kazachstanu i Tadżykistanu. Zajmują całe aleje, wielu z nich wróci prosto do swoich krajów. Działa tu między innymi uzbecka ambasada, która organizuje transport, a następnie wylot. Ale nie dla każdego to takie proste.
czytaj także
Zamieniam kilka słów z jedną z kobiet. Udaje mi się ustalić, że ona sama ma paszport uzbecki, a jej dzieci mają obywatelstwo ukraińskie. Jej mąż jest Ukraińcem i obiecał do nich dołączyć, ale na granicę z Polską szli osobno. Nie wiem, ile lat ma mąż i czy będzie mógł przekroczyć granicę, wszak mężczyźni w wieku 18–60 lat Ukrainy opuścić nie mogą z uwagi na powszechną mobilizację.
Kobieta martwi się, czy będzie mogła zostać w Polsce, skoro ma uzbeckie papiery. Tłumaczę jej, że w centrum jest wielu wolontariuszy, którzy znają język i jej wszystko wyjaśnią. Mówię, że może dostać za darmo polską kartę SIM. Proponuję, że ją tam zaprowadzę, ale woli poczekać na męża. Spędziła tu już jedną noc. Dopytuje, jak długo będą ją tu trzymać.
Najwyraźniej żadne informacje do niej wcześniej nie dotarły.
**
Bartosz Rumieńczyk – dziennikarz zajmujący się prawami człowieka, migracjami i uchodźstwem, autor reportaży z Libanu, Somalii, Ugandy czy irackiego Kurdystanu. Przez pięć lat związany z Onetem, obecnie niezależny. Pisuje do „Tygodnika Powszechnego”, OKO.press, Wirtualnej Polski i „Przeglądu”.