Kraj

Podlasie nie jest krainą ludzi o kamiennym sercu [polemika z Lederem]

Nie jest tak, że polscy emigranci są zawsze bezwolnymi ofiarami globalizacji. I nie jest tak, że polskie społeczeństwo, mając za sobą takie doświadczenie, odreagowuje traumy i upokorzenia na białoruskiej granicy. Taki obraz jest równie ponury, co nieprawdziwy – piszą badacze polskich doświadczeń migracyjnych Kamila Fiałkowska i Michał P. Garapich.

Obecne wydarzenia na granicy będą definiowały polską debatę publiczną przez całe lata. Nigdy wcześniej kwestie migracji i polityki migracyjnej nie były tak centralnym i tak bezpośrednio nas dotyczącym tematem. W latach wcześniejszych mówiło się głównie o wyjeżdżających za granicę Polakach, a panikę moralną wzbudzał na przykład problem tzw. eurosieroctwa. „Kryzys migracyjny” z 2015 roku odbił się u nas echem, ale dotyczył Polski tylko pośrednio, jako kraju członkowskiego UE, a nie jako kraju, przez który prowadziłby intensywny szlak migracyjny.

To się niemal z dnia na dzień zmieniło. A tę nową debatę dopiero zaczynamy, bo i dotychczasowe wydarzenia na białoruskiej granicy to dopiero początek. Migrantów próbujących dostać się do świata uchodzącego za syty i bezpieczny będzie coraz więcej, nie mniej. Polska, którą ominął „kryzys migracyjny” z 2015 roku, a która wówczas tylko się mu przyglądała (i chętnie komentowała pojawienie się „obcych” u bram UE), teraz zdefiniowała się jednoznacznie jako państwo broniące nie tylko – według słów premiera – „świętej polskiej ziemi”, ale też granicy zewnętrznej UE. Jest zatem gotowa stawiać mury, niepomna tego, że nie wymyślono jeszcze zasieków, barier czy innych płotów Błaszczaka stawianych na bagnach, które powstrzymałyby migracje. Mury ją, owszem, utrudniają; sprawiają, że migracja staje się bardziej niebezpieczna, wymaga żmudnych przygotowań, więcej czasu, pieniędzy i kombinowania, ale same w sobie nie są nieprzekraczalne.

Innego rodzaju bariery mamy natomiast w głowach. Niektórym wydają się one równie trwałe co płot z drutu kolczastego. Znamy te bariery – dehumanizacja, stygmatyzacja, wykluczenie, rasizm, ksenofobia są dyskursywnymi strategiami eksmisji jednych ludzi przez drugich. W usuwaniu lub neutralizowaniu tych konstruowanych społecznie granic pomocni są naukowcy, badacze, ale też terapeuci. Zwłaszcza tacy, którzy umiejętnie wyczuwają społeczne szkielety w naszych szafach, tacy jak profesor Andrzej Leder.

Leder: Kto był bity, będzie bił

Dlatego z pozytywnym nastawieniem podeszliśmy do jego eseju Kto był bity, będzie bił o sytuacji na polsko-białoruskiej granicy i do próby diagnozy, dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Niestety, w trakcie lektury narastał w nas niepokój, że wrażliwe ucho profesora, autora jednej z najważniejszych polskich książek po 1989 roku, padło ofiarą charakterystycznego dla prawicy państwocentrycznego dyskursu patologizującego migracje i forsującego specyficzną wersję koncepcji „zderzenia cywilizacji”. W efekcie Andrzej Leder egzotyzuje i stygmatyzuje ludność pogranicza, odbierając sprawczość tym, którzy opresyjnym działaniom państwa się przeciwstawiają.

Pierwszym problemem jest diagnoza rzekomej znieczulicy społecznej mieszkańców terenów objętych stanem wyjątkowym. Leder wprost wiąże je z lokalną kulturą migracji. W jego interpretacji pokolenia emigrantów z tego doświadczenia wyniosły jedynie łzy, upokorzenie i pamięć życia na dole drabiny społecznej w bogatych metropoliach Zachodu. Tam emigranci uwikłani są w Hobbesowską rywalizację z innymi mniejszościami, najczęściej niebiałymi, stąd u emigrantów i reemigrantów połączenie upokorzenia i rasizmu, które teraz ujawnia się w ich stosunku do próbujących przekroczyć granicę uchodźców.

Tak postawiona teza wyciąga fałszywe wnioski z prawdziwych przesłanek. Nie ma (na szczęście!) pokrycia w realiach, za to może się wpisywać w nacjonalistyczną narrację, która zaczyna dominować w wielu krajach Zachodu.

Kaja Puto: Przestańmy udawać, że pytanie o migrantów zaczyna się od „czy”

Podlasie to rzeczywiście zagłębie migracyjne, z tradycjami sięgającymi końca XIX wieku. Od wczesnych lat 90. ubiegłego wieku migracja była przede wszystkim sposobem ucieczki przed ekonomicznym walcem, jaki lokalnej ludności zafundowała wielka polityka, historia oraz polskie elity. Czy mowa o siemiatyczanach w Brukseli, mończanach w USA, czy sokółczanach w Londynie, lokalna kultura migracji to pełna sprawczości reakcja na gospodarcze trzęsienia ziemi. A sprawczość ta – co ważne – na potęgę łamała, omijała i kontestowała państwowe restrykcje mobilności i zatrudnienia, jakie do 2004, a miejscami do 2011 roku kraje Zachodu nakładały na polskich obywateli (Niemcy i Austria jako ostatnie zniosły ograniczenia w dostępie do swoich rynków pracy dla mieszkańców krajów, które dołączyły do UE w 2004 roku).

Jeśli ktoś nadal uważa, że otwarcie rynków pracy w UE zawdzięczamy jedynie łaskawym rządom w Londynie czy Berlinie lub naszym zdolnym negocjatorom, to niech się obudzi. To setki tysięcy Polaków, którzy jawnie łamali prawo imigracyjne krajów takich jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania, „turystów” pracujących w szarej strefie, bez możliwości legalizacji pracy i pobytu, utorowały drogę dalszym migracjom. W ten sposób otwarcie rynków pracy było po prostu zaakceptowaniem stanu faktycznego.

Leder tymczasem widzi w tym procesie przede wszystkim globalne siły kapitalizmu zasysające pozbawioną możliwości działania siłę roboczą, bezwolnych ludzi, którzy jako marionetkowe ofiary transformacji i globalizacji tyrają bez praw, za grosze, żeby zostać potem wyplutymi przez zachodnie miasta z powrotem.

Rzecz jasna, nie negujemy patologii w sektorach zdominowanych przez migrantów; są dobrze znane i opisane przez badaczy. To nienowy problem, dotykający także migrantów w Polsce – i tu można się zastanowić nad tysiącami pracowników z Ukrainy, którzy stanowią migrujący prekariat w Polsce, a mimo relatywnej łatwości podjęcia legalnego czasowego zatrudnienia są wystawieni na wiele patologii obecnych na polskim rynku pracy, mając skąpe narzędzia obrony swoich praw. Jednak clou argumentu Ledera polega uczynieniu tego doświadczenia uniwersalnym doznaniem emigrantów z Podlasia. Te zgeneralizowane masy po prostu tak mają: na emigracji tyrali za grosze bez praw, bo musieli, a teraz na swojej ziemi nie mają współczucia dla innych, z którymi mieliby rywalizować o zasoby.

Martwy ukraiński pracownik w bagażniku polskiego gównoprzedsiębiorcy

Większość badań nad emigracją z tamtych ziem jest silnie zniuansowana, jeśli chodzi o analizę efektów i ustalenie, czy migracja jest siłą ekonomicznie i społecznie pozytywną, czy przeciwnie. Strumień gotówki płynący z Zachodu od pokoleń zdecydowanie przyczynia się do poprawy statusu ekonomicznego mieszkańców Podlasia. Fakt, że gotówka idzie na konsumpcję albo jest inwestowana w ziemię, można traktować albo jako podejście wsteczne, niezbyt modernizujące, albo jako utrzymanie stylu życia, w którym czasowa migracja jest sposobem na zapewnienie pewnego poziomu majątkowego i pozwala na pozostanie tu, na miejscu. To zaś może być strategią równie racjonalną jak pójście na studia czy wyjazd do większego miasta.

Podobnie ma się kwestia z życiem emigrantów poza Polską. To nieprawda, że wszyscy lądują na dole drabiny społecznej. Sokółczanie już w latach 90. mieli renomę niezwykle zdolnych fachowców od remontów domów w Londynie. Niejeden z nich dorobił się sporych pieniędzy na ciągle głodnym tamtejszym rynku nieruchomości. Wbrew domniemaniom Ledera spora część polskich migrantów w Wielkiej Brytanii pracuje na własny rachunek, nie są wcale trybikami na najniższych szczeblach drabiny społecznej.

Nie umniejszając skali i kosztów łamania praw pracowniczych i wyzysku na rynkach pracy, choćby w rolnictwie w Holandii, Niemczech czy Anglii, nie dajmy się jednak ponieść popularnej wśród polskich nacjonalistów wizji polskich emigrantów jako ofiar globalizacji i nowoczesnych chłopów pańszczyźnianych pracujących dla Niemca. Wizja ta jest, jak każda wizja, mglista i daleka od prawdy. Bliższa prawdy jest raczej generalizacja dotycząca awansu społeczno-ekonomicznego – jesteśmy zdania, że awans to doświadczenie większości z kilku milionów Polaków, którzy wyjechali w ostatnich 30 latach. Oczywiście, różnie w życiu bywa. Zmieniają się priorytety, zmienia się też Polska – coś, co było awansem w 2004 roku, może być inaczej traktowane dzisiaj. Ale, powtarzamy, upokorzenie bynajmniej nie jest powszechnym doświadczeniem polskich emigrantów.

Awans społeczny to nie grzech

Pisze dalej Leder, że zepchnięci do tanich dzielnic polscy emigranci skazani są na konkurowanie o zasoby z innymi, najczęściej emigrantami z byłych kolonii, o innym kolorze skóry i innej religii. Wskazuje też na ich sławetny stosunek do kobiet (co, jak zauważono już wielokrotnie, nie jest kwestią pochodzenia z Europy czy spoza niej, ale kwestią patriarchatu, zwykle też umocowanego w religii, włącznie z chrześcijaństwem). Z tej domniemanej konkurencji rodzi się niechęć, a z niej – rasizm.

Znowu musimy odpowiedzieć – różnie bywa i nie ma tutaj żadnej reguły. Polscy imigranci w Wielkiej Brytanii rozsiani są po całym kraju, niekiedy konkurują głównie z białymi Anglikami, Szkotami lub Walijczykami albo innymi Polakami. Jednocześnie wyrasta tam już drugie pokolenie, które kontakt z innymi kulturami i religiami ma w szkole, w sklepie, na ulicy, a co za tym idzie: wciąga w te kontakty i swoich rodziców. Zgodnie z hipotezą kontaktu międzygrupowego twierdzącą, że bezpośrednie relacje pomiędzy członkami sprzyjają obniżeniu poziomu uprzedzeń, efektem tych interakcji jest bardziej zniuansowane i pragmatyczne podejście do wielokulturowości. „Można się przyzwyczaić” – wielokrotnie słyszy się od polskich emigrantów.

Oczywiście, w trakcie prowadzonych przez nas etnografii wśród polskich migrantów sporo się nasłuchaliśmy także rasistowskich komentarzy, jednak nie podpisalibyśmy się pod tezą, że emigranci powracający do kraju mają z zasady ugruntowane rasistowskie podejście do przybyszów. Tak bywa, to prawda – w badaniach o transferach społecznych z Wielkiej Brytanii do Sokółki respondenci motywowali niechęć do odmienności kulturowej właśnie doświadczeniem migracyjnym: „nie chcą, aby Sokółka wyglądała jak Londyn”. Jednak w tych samych badaniach pojawiały się też przykłady wskazujące, że emigracja właśnie sprzyja bardziej tolerancyjnemu nastawieniu do różnie ujętej odmienności.

Ważne są tu kwestie poczucia przynależności, związane z białością, a białość właśnie i kwestie rasowe migrantów nadal są niedobadane w studiach nad migracjami. Tak urasowiane są nie tylko osoby z byłych kolonii, ale także biali migranci z Europy Środkowej i Wschodniej przez białych obywateli krajów docelowych. Stąd w badaniach nad migracjami mówi się o „odcieniach białości” albo „peryferyjnej białości” wśród migrantów z krajów Europy Środkowej i Wschodniej, omawiając, w jaki sposób osoby te doświadczają m.in. obniżenia statusu, esencjalizacji (ze względu np. na pochodzenie albo płeć), a jako pracownicy mogą doświadczać eksploatacji i nadużyć. „Na pewno jest mi łatwiej niż, powiedzmy, jakiemuś Somalijczykowi, ale też jest mi trudniej tu niż na przykład Szwedowi” – mówi nam jeden z polskich migrantów w Wielkiej Brytanii.

Białość nie jest zatem kategorią uniwersalną i nie sprowadza się jedynie do koloru skóry, ale do systemowego uprzywilejowania, które związane jest m.in. z pozycją klasową, płcią i przynależnością narodową. Jako taka, białość podlega zróżnicowaniu i w tym sensie wiąże się z pozycją osób migrujących z Polski, kraju peryferyjnego, do Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii.

Wietnamczyk, Ukrainiec, Bengalczyk – do pracy przymusowej w Polsce potrzebny od zaraz

Reakcją na te powstające hierarchie i symboliczne przypisywanie statusu nie jest jednak poszukiwanie wspólnoty z innymi wykluczonymi (czyli niebiałymi mieszkańcami Niemiec czy Wielkiej Brytanii) na niższych stopniach hierarchii społecznych społeczeństw krajów imigracyjnych, wręcz przeciwnie. Badania wskazują, że biali migranci z Europy Środkowej i Wschodniej nie tyle utrwalają swoje rasistowskie opinie o niebiałych mieszkańcach krajów docelowych wskutek konkurencji i walki o zasoby, ile raczej przyjmują rasistowskie postawy białej większości, symbolicznie się do niej, mimo częstych i wyraźnych różnic klasowych, zbliżając. Jako biali oczekują zatem „białego”, więc z definicji lepszego miejsca w równie „białej” Europie, na zasadzie „my, biali, przynależymy do naszej, białej Europy”.

Pełnego obrazu nie zobaczymy też bez włączenia kwestii religijnych i genderowych. W dyskusjach o wpływie migracji na stan społeczeństw europejskich można regularnie zauważyć aktywowaną obronną męskość, która musi dać odpór przybyszom, zwłaszcza tym, którzy mogą stanowić zagrożenie dla jakichś, dość luźno zdefiniowanych tzw. wartości europejskich. Wszak w polskiej debacie o migracjach największe larum podniosło się, kiedy okazało się, że Polki rodzą więcej dzieci na Wyspach niż w kraju. Otóż pytanie zasadnicze brzmiało – komu one te dzieci rodzą? Dostępne dane pokazywały bowiem, że Polki, dużo częściej niż Polacy, wchodziły w związki mieszane.

Kwestia jest więc daleko bardziej skomplikowana niż prosta walka o zasoby z migrantami pochodzącymi spoza Europy. Chodzi też, a może przede wszystkim, o poczucie przynależności, negocjowanie swojego statusu w miejscu docelowym i symboliczne zmniejszanie dystansu do innych białych mieszkańców.

W tekście Ledera niepokoi więc fakt, że w jego dość szkicowym obrazie europejskich miast mamy do czynienia z jakąś apokaliptyczną areną brutalnych walk międzygrupowych, której władze Zachodu przyglądają się z dystansem, bo „co ich to w końcu obchodzi, że Polacy żrą się z czarnymi?”. Nie do końca tak jest. Na przykład władze brytyjskie dość bacznie pilnują relacji międzygrupowych i spójności, bo w mozaice, jaką jest społeczeństwo brytyjskie, nie ma innego wyjścia, nie można sobie pozwolić na międzyetniczne napięcia, gdyż na dłuższą metę są one destrukcyjne dla całej tkanki społecznej. Nie brak ich, a jakże, ale władze są tutaj bardzo wyczulone.

Na własnej skórze przekonał się o tym Rafał Ziemkiewicz, dwukrotnie niewpuszczony do Wielkiej Brytanii (w 2018 i 2021 roku) z uwagi na jego islamofobiczną mowę nienawiści i zbytnią fraternizację ze skrajną prawicą, mającą w Anglii na sumieniu polityczne morderstwa. Terrorystyczne ataki ostatnich lat w Paryżu, Londynie, Brukseli i Nicei są w końcu atakiem na tkankę wielokulturowych miast, a więc m.in. na fakt, że mimo wewnętrznych różnic pluralistyczne społeczeństwa jakoś funkcjonują. Hipoteza kontaktu międzygrupowego wskazuje, że konflikt wywołuje nie kontakt, ale segregacja przestrzenna – co zresztą potwierdza sam Leder, przywołując napięcie między dostatnim mieszczańskim Paryżem a przedmieściami.

Pushback uchodźców edukacyjnych na granicy Wielkiej Brytanii

Wizja Ledera przypomina od dawna już nietraktowaną poważnie (poza skrajnie prawicowym internetem) teorię zderzenia cywilizacji w stylu Huntingtona, gdzie abstrakcyjne, niekompatybilne idee, kultury i wierzenia są z konieczności skazane na konfrontację i konflikt.

Sporo atramentu wylano, wskazując na błędne założenia i ideologiczne podstawy tej wizji, nie będziemy tutaj się nad nią pastwić. Natomiast mamy wrażenie, że autorowi pasuje ta perspektywa właśnie z powodu jej deterministycznych przesłanek. Zarówno tu, jak i w przekonaniu, że upokorzenie i „bicie” odtwarza się w następnym pokoleniu, ujawnia się determinizm, który nie tylko jest głęboko ponury, ale przede wszystkim neguje fundamentalną sprawczość jednostek. Tymczasem jednostki, owszem, działają w ramach struktur, instytucji i znaczeń, ale jednocześnie są tychże twórcami. Ktoś zgadza się na zastane struktury, normy i instytucje, ktoś je legitymizuje, ale jednocześnie ktoś może je łamać, kontestować, naginać, omijać i stawiać im opór. Bez sprawczości ludzi nie ma społeczeństwa.

Dlatego obraz ludności Podlasia w tekście Ledera jest nie tylko nieprawdziwy, jest niesprawiedliwy. Wbrew jego przekonaniu o powszechnej znieczulicy nie wszyscy godzą się na ludzką tragedię dziejącą się pod ich domami. Są wśród nich ci zapalający zielone światła jako symbol domu otwartego dla uchodźców, są osoby noszące do lasu zupę i wodę, same albo wespół z innymi, są i ci, którzy mimo wcześniejszej wrogości wyrażają zdumienie, że ten uchodźca, przed którym ostrzegała propaganda państwa, okazywał się człowiekiem potrzebującym pomocy, jedzenia i suchego ubrania.

W tej niezgodzie rzucają wyzwanie państwu i ksenofobicznym barierom kreowanym przez toporną propagandę TVP, hipokryzji Kościoła katolickiego, podłości różnych polskich autorytetów moralnych, którzy wygodnie nie zauważają uchodźczej historii Polski, a często własnej, w czasach PRL czy zaborów. Wymaga to sporej odwagi. I oczywiście wśród lokalnych mieszkańców są także ci, którzy wolą nie wiedzieć i nie widzieć tego, co się wokół nich dzieje.

Jednak rozmowa z tymi, którzy wiedzą i widzą, daje inny zgoła obraz Podlasia niż ten, który wyłania się z tekstu Andrzeja Ledera. Być może jest to wygodne widzieć Podlasie i jego mieszkańców jako znieczulonych na migrantów, którymi jego mieszkańcy sami byli (lub nadal są), o kamiennym sercu. My jednak decydujemy się patrzeć na Podlasie pełne troski o to, że teraz w lasach giną ludzie, którym można pomóc i cierpieniu których można ulżyć. To osoby chodzące do lasu z pomocą, przynoszące jedzenie do baz aktywistów, piekące dla nich ciasta. To dostarczane lokalnie warzywa, zupy w termosach, z przeznaczeniem „do lasu”, to wolontariusze segregujący ubrania ze zbiórek i pracujący w kuchni, przygotowujący posiłki dla biorących udział w akcjach poszukiwawczych.

To także Podlasie patrzące z niepokojem na to, co się tu jeszcze wydarzy, jak się zmierzyć z bliskością śmierci, której można uniknąć, jak pójść do lasu bez poczucia niepokoju. „Co oni nam zrobili” – padło w jednej z rozmów, i nie chodziło tu bynajmniej o uchodźców. „Oni” weszli z całą siłą aparatu państwa i jego przemocą, zaburzyli codzienne funkcjonowanie i relacje lokalne z mieszkańcami, z których część to przecież pracownicy służb, takich jak straż graniczna, uprawiając swoją politykę i osiągając swoje cele. Dla „nich” mieszkańcy pogranicza są tradycyjnie najmniej istotni – o tym Podlasie w swojej historii też już się niejednokrotnie przekonało. Mieszkańcy Podlasia, zwłaszcza w miejscowościach objętych stanem wyjątkowym, są i byli świadkami naruszeń praw człowieka, doświadczają stresów życia w silnie zmilitaryzowanym środowisku, niektórzy z nich niosą pomoc ratującą życie, nie będąc na to przygotowanymi – to doświadczenie traumy, które zostanie w tych społecznościach. A kiedy wielka polityka się z Podlasia wyniesie, a media stracą zainteresowanie, mieszkańcy zostaną z tym brzemieniem sami.

O Podlasie upomina się historia i banalna geografia

Warto podkreślić, że ten cichy ruch oporu nie jest osamotniony. To, co się dzieje w lasach podlaskich, ma miejsce w całej Europie i w całej Europie obecny jest też duch niezgody na opresyjność państwa, które nie tylko kryminalizuje mobilność, ale z odruchu ludzkiego współczucia czyni przestępstwo. Skoro Leder podnosi przykład Francji, to warto wspomnieć o batalii prawnej, którą w końcu w Sądzie Najwyższym Francji wygrał Cédric Herrou, mieszkaniec alpejskiego pogranicza włosko-francuskiego, który w kwietniu 2021 roku został oczyszczony z zarzutów o przemyt ludzi, bo Sąd Najwyższy uznał, że pomoc migrantom bez dokumentów jest zgodna z francuską konstytucją. Jak podsumował Herrou, który pomógł tysiącom imigrantów przekroczyć bezpiecznie granicę i złożyć podanie o azyl: „Po jedenastu aresztowaniach, pięciu rewizjach i pięciu procesach w ciągu pięciu lat okazuje się, że solidarność nie jest przestępstwem”.

Setki polskich Cédriców Herrou – zarówno z Podlasia, jak z całej Polski – właśnie kładą podwaliny pod ruch społeczny łączący podzielone polskie społeczeństwo. Ruch wsparcia sans papiers we Francji ma oczywiście dłuższą tradycję, a skala problemu też jest tam inna, ale pryncypia te same – niezgoda na pozbawianie praw człowieka przez własne państwo. Ratownicy medyczni, aktywiści, lokalni mieszkańcy Podlasia są w tej niezgodzie połączeni. A to nic innego jak właśnie ta „lewicowa wrażliwość”, której szuka Leder.

Kiedy solidarność jest przestępstwem

czytaj także

Aby było jasne, powtarzamy: jako badacze migracji możemy z pewnością stwierdzić, iż to, co się dzieje na granicy polsko-białoruskiej, jest dopiero początkiem, a chcących prosić o azyl i bezpieczeństwo w Polsce będzie tylko przybywać. Nie wymyślono jeszcze muru czy polityki, która by wstrzymała migracje, gdyż ludzka migracyjna sprawczość, en masse, kruszy najwyższe mury i najbardziej zatwardziałe stereotypy. Ale cenę tych murów ponoszą umierający na pustyniach, tonący w morzach i zamarzający w lasach migranci – zwykli ludzie szukający lepszego losu.

Nadzieją w tym mroku, w tym zalewie trucizny moralnej sączonej przez prawicową propagandę i obecny rząd są właśnie drobne akty niezgody, oddolne formy solidarności i kontestacji oraz zwykłe akty ujrzenia w migrantach ludzi. Nadzieją jest to, „co zdobywamy dzięki nauce, dzięki opieraniu się łatwej pokusie rozpaczy, czymś, co zdobywamy, kopiąc tunele, wybijając okna, otwierając drzwi i znajdując ludzi, którzy czynią podobnie” – jak pisze Rebecca Solnit w książce Nadzieja w mroku. Deterministyczne podejście i przekonanie, że „kto był bity, sam będzie bić”, tę nadzieję, niestety, odbiera.

**
Kamila Fiałkowska – badaczka migracji, adiunktka w Ośrodku Badań nad Migracjami UW. Interesuje się kwestiami migracji pracowniczych, etnicznymi, genderowymi, religią oraz przynależnością narodową i etniczną w kontekście migracyjnym. Obecnie te zainteresowania realizuje, przyglądając się migracjom pracowników sezonowych do pracy w polskim i niemieckim rolnictwie (m.in. współautorka pracy Niemiecki proszek do prania i polnische Wirtschaft: polscy robotnicy sezonowi w Niemczech – obserwacje etnograficzne) oraz migracjom polskich Romów.

Michał P. Garapich – antropolog społeczny, pracownik Uniwersytetu Roehampton (Londyn), adiunkt w Ośrodku Badań nad Migracjami UW. Zajmuje się m.in. migracjami, wielokulturowością, bezdomnością i oporem społecznym. Badania etnograficzne prowadził wśród polskich migrantów w Wielkiej Brytanii, polskich Romów oraz mieszkańców slumsów w Peru. Autor licznych publikacji naukowych, w tym monografii London’s Polish Borders – transnationalizing class and ethnicity among Polish migrants in London (2016). Współautor (wraz z Izabelą Grabowską, Ewą Jaźwińską i Agnieszką Radziwinowicz) książki Migrants as Agents of Change (2017), dotyczącej migracyjnych transferów społecznych między Wielką Brytanią a Polską. Za swoją autoetnograficzną monografię Dzieci Kazimierza (2019) otrzymał Nagrodę Historyczną „Polityki”.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij