PiS od PO niemal niczym nie różni się w swym podejściu do klimatu. Dramat polityków PiS polega na tym, że co innego mówili wyborcom, a co innego robili w praktyce – mówi ekspert ds. energetyki Piotr Maciążek w rozmowie z Michałem Sutowskim.
Michał Sutowski: Czy polski rząd uznaje już fakt antropogenicznej zmiany klimatu? Albo inaczej: czy zdecydował się w końcu zdekarbonizować gospodarkę, a może wciąż liczy, że ta moda intelektualna w końcu przeminie?
Piotr Maciążek: Może pana zaskoczę, ale PiS od PO niemal niczym nie różni się w swym podejściu do klimatu, jeśli mówimy o realnych decyzjach, a nie o niuansach dyskursu. Obydwie partie uznają realia światowej polityki klimatycznej.
Jako dopust boży.
Tak czy inaczej, to jeszcze rząd premier Ewy Kopacz zgodził się na przyjęcie proponowanych przez Komisję Europejską celów klimatycznych do 2030 roku. Natomiast za czasów premier Beaty Szydło Polska zgodziła się na porozumienie paryskie, a więc pierwszy tego typu układ na poziomie globalnym, a minister Jan Szyszko negocjował w imieniu Polski kolejną reformę systemu ETS, czyli handlu uprawnieniami do emisji CO2, na co w końcu nasz kraj też wyraził zgodę.
A co teraz?
Następcę Szydło, premiera Mateusza Morawieckiego czeka natomiast najprawdopodobniej ogłoszenie zgody rządu RP na cel neutralności klimatycznej do 2050 roku. Paradoks i dramat polityków PiS polegają więc tylko na tym, że co innego mówili wyborcom, a co innego robili w praktyce, aż w końcu historia ich dogoniła…
PiS chwali węgiel i zamyka kopalnie
Zanim dogoniła, jedni i drudzy robili wszystko, żeby unijną politykę klimatyczną rozmiękczyć, opóźnić, zakombinować, jak tu ją ominąć…
Czym innym jest decyzja kierunkowa, a czym innym skala i czas redukcji emisji. Proszę pamiętać, że Polska jest ewenementem na skalę Europy jako kraj korzystający w tak wielkim stopniu z własnych kopalin. Przecież cały system energetyczny, zbudowany jeszcze w PRL, jest na nich oparty. A z tym odwlekaniem to tylko częściowa prawda, bo znacznie zredukowaliśmy emisje w pierwszym okresie transformacji gospodarczej, co prawda nieintencjonalnie, bo poupadała część przemysłu ciężkiego…
czytaj także
Fakt, można złośliwie powiedzieć, że terapia szokowa była niesłychanie ekologiczna.
A gdyby liczyć redukcję emisji od roku bazowego 1988, jaki nam zapisano w protokole z Kioto, to nasz wynik byłby wręcz spektakularny. Niemniej nie tylko polityka globalna i unijna jest tu decydująca, ale też prosty fakt, że większość bloków węglowych naszych elektrowni, zbudowanych jeszcze za Gierka i za Jaruzelskiego, zwyczajnie dożywa swoich dni.
Czyli nawet bez polityki unijnej i widma katastrofy klimatycznej musimy energetykę zreformować i odejść od węgla?
Polskie Sieci Elektroenergetyczne, a więc operator prądu w Polsce, ogłasza wprost, że w najbliższych latach naszemu systemowi grożą poważne ubytki w dostawach mocy. I my to wiemy od dawna, ale przebudowa energetyki oznacza koszty społeczne – od wzrostu cen energii po zmianę struktury zatrudnienia. Tym samym jest to sprawa niewygodna dla polityków, którzy myślą w perspektywie najbliższej reelekcji, a nie tego, co jest systemowo konieczne. Przy czym poza wymogami globalnymi i unijnymi, a także potrzebą wymiany bloków, za którą jako podatnicy musimy zapłacić nawet i bez presji Brukseli, wzrosły też aspiracje społeczeństwa.
To znaczy?
Podstawowe potrzeby bytowe zostały u sporej części Polek i Polaków zaspokojone, więc zaczynamy rozglądać się dookoła i domagać lepszego standardu życia, w tym jakości powietrza. Zwracamy uwagę na smog, a on wiąże się oczywiście z kopciuchami. I tak się to wszystko złożyło, że rząd Zjednoczonej Prawicy nie może już dłużej kupować sobie czasu…
A myśmy kupowali czas, żeby nam było łatwiej się zmodernizować, czy raczej wierzyliśmy, że ta moda polityczna się kiedyś zmieni i przy węglu będzie można jednak zostać?
Polska przede wszystkim płynęła z nurtem i nie nadawaliśmy tonu dyskusji, co oczywiście nie pasuje do naszych wyobrażeń o Polsce wywodzących się z imperialnej, nawet jeśli dość odległej przeszłości. A jako kraj o PKB wielkości landu Bawaria, po prostu musieliśmy się dostosowywać do kolejnych inicjatyw proponowanych w UE, które przynosiły śrubowanie norm redukcji emisji i zaostrzenie dyskursu klimatycznego.
Aż doszliśmy do postulatu neutralności klimatycznej do 2050 roku i redukcji emisji o 55 proc. do końca dekady. A jeszcze chwilę wcześniej prezydent mówił, że węgla mamy na 200 lat.
Polska zmuszona była, jako kraj półperyferyjny, nadążać za zmianami i jakoś przy tym zabezpieczać interes społeczny. Ale faktycznie, rządy Zjednoczonej Prawicy w latach 2015–2018, nazwijmy je umownie „czasem ministra Tchórzewskiego”, czyli ówczesnego szefa resortu energii, podkreślały, że najważniejszy jest węgiel polski, narodowy i że nie oddamy Niemcom i Brukseli nawet guzika. Były plany rozbudowy tej nieszczęsnej elektrowni Ostrołęka, czyli kolejnego bloku węglowego, a nawet – o czym wielu zapomina – jeszcze kilku podobnych bloków węglowych. Takich Ostrołęk miało być kilka…
Baca-Pogorzelska: Związkowców i ekologicznej młodzieży nie da się pogodzić
czytaj także
To nie były tylko plany. Utopiono tam miliard złotych.
Tak, pomimo że nie było zaplecza kredytowego dla inwestycji, bo kolejne banki i fundusze wycofują się z węgla, a same spółki nie miały wystarczających własnych środków na realizację takich projektów. Ale któregoś pięknego dnia, a było to we wrześniu roku 2019, pojechałem do Krynicy na Forum Ekonomiczne i tam nagle wszystkie spółki skarbu państwa zaczęły na wyścigi ogłaszać swoje „zielone strategie”. To było na miesiąc przed wyborami parlamentarnymi – zmiana zaszła w czasie jednej zaledwie kadencji.
Co się takiego wydarzyło? Kto przestawił wajchę, mówiąc słowami klasyka?
Rzeczywistość. Wzrost kosztów wydobycia polskiego węgla, starzenie się bloków, rosnące pod niebo ceny emisji CO2 – to wszystko sprawiło, że skończyło się pole manewru. To jest chichot historii, że akurat ten rząd, który przez dwa lata miał na sztandarach obronę polskiego skarbu narodowego, czyli węgla, będzie musiał zamykać kopalnie i restrukturyzować energetykę. Ten rząd będzie prawdopodobnie grabarzem węgla.
Ale co było decydujące? To, że w 2018 roku wzrosły skokowo ceny emisji?
Nie tylko. Jak przejrzymy raporty finansowe spółek energetycznych z ostatnich kilku lat, to dane są wstrząsające. W lutym 2021, a więc to sprawa sprzed kilku tygodni, Tauron, czyli druga co do wielkości spółka energetyczna kraju, dokonała odpisu na sumę 3 mld złotych. Odpisu dokonuje się wtedy, kiedy istniejący majątek nie przedstawia żadnej wartości, krótko mówiąc, spisujemy go na straty. I chodziło oczywiście o aktywa węglowe.
To jedna spółka…
Jedźmy dalej. W marcu 2020 roku PGE, a więc największa z polskich grup energetycznych, poinformowała, że jej wynik netto za rok 2019 będzie mniejszy o 6 mld złotych niż rok wcześniej – powód był ten sam, co później w przypadku Tauronu. A jeszcze co do tamtej spółki – jej kondycję opisują różne wskaźniki, ale jeden z najważniejszych to dług netto/EBITDA. Nie wchodząc w szczegóły, jeśli ten wskaźnik wynosi 4, to firma jest na granicy wypłacalności. Tauron w ostatnich dwóch latach miał między 6,7 a 10,3, co znaczy, że druga co do wielkości spółka energetyczna w kraju jest finansowym trupem.
I nie ma z tego afery?
Mamy wiele mediów ekonomicznych, ale nikt nie powiedział jasno, że Tauron jest bliski utraty płynności…
Bo reklamują się u nich spółki skarbu państwa?
To pan redaktor powiedział. Powiem ogólnie: kształt rynku reklamy prasowej zabija dyskusję na wiele tematów. A wracając do kondycji spółek: to właśnie dlatego politycy tacy jak Tchórzewski nie mogli dłużej kolorować trawy na zielono, a właściwie to na czarno, bo zwyczajnie nie pozwalała już na to ekonomia.
Modernizacja? Już straciliśmy czas i pieniądze
Z czego to wynikało?
Spółki energetyczne drenowano całymi latami, wspierając nierentowne górnictwo, przez co nie miały one pieniędzy na inwestycje. A kiedy doszła jeszcze polityka klimatyczna ze wzrostem cen emisji CO2, jak pan słusznie zauważył, z poniżej 5 euro za tonę do 28 euro w nieco ponad półtora roku, to i oparta na węglu energetyka zaczęła przynosić miliardowe straty.
Ale ceny emisji to tylko wzmacniacz trendu? A nie powód problemów?
Oczywiście, straty spółek to efekt wieloletnich zaniedbań. Mieliśmy czas, by je zmienić, by inwestować w przyszłościowe źródła energii. I nie było też tak, żeby Unia coś nam nakazała – myśmy się sami zgodzili na te rozwiązania, a poza tym z handlem emisjami wiążą się przecież także bonusy finansowe. Rząd sprzedaje bowiem darmowe pule uprawnień na aukcjach, a przy obecnych cenach – dodajmy, że dziś to aż 40 euro za tonę – to są sumy będące realnym wsparciem dla budżetu centralnego.
Czyli przemysł płaci, ale naszemu państwu?
Tak, tyle że zgodnie z polityką unijną minimum 50 proc. wpływów z handlu uprawnieniami do emisji powinniśmy przeznaczyć na zieloną transformację. A my to załatwiamy w ten sposób, że przykładowo w 2019 roku dokonaliśmy kasacji kilku projektów węglowych w rodzaju pomorskiej Elektrowni Północ i za samo niewybudowanie bloków węglowych pieniądze zainkasował budżet. Kiedy ceny uprawnień były niższe, to jeszcze nie było o co kruszyć kopii, ale teraz to się robi naprawdę absurdalne. Zwłaszcza że my podjadamy te środki poprzez budżet, zamiast jak każdy rozsądny kraj w naszej sytuacji, przeznaczać − w miejsce tej obowiązkowej połówki − pełne 100 proc. pieniędzy na inwestycje energetyczne.
To znaczy, że tracimy jako państwo pieniądze przez zaniechanie? I szanse na czystą energię?
Zbyt późno zaczęto inwestować w źródła niskoemisyjne, przejadano państwowe środki na modernizację, no i dochodzi jeszcze trzeci wątek, czyli kapitał wewnętrzny spółek, używany – w mojej opinii – co najmniej na granicy pogwałcenia prawa, bo mówimy przecież o spółkach giełdowych, które nie mogą dysponować majątkiem do woli. Tymczasem ich kapitał zakładowy zamiast na inwestycje przyszłościowe kierowano tylnymi drzwiami, poprzez różne dziwne struktury, na cel dokapitalizowania umierającego górnictwa.
Już nikt nie czeka, aż powiemy „tak” i wskażemy konkretny rok dojścia do neutralności klimatycznej
czytaj także
Chodziło o przymusowe kupowanie droższego węgla z polskich kopalń? Droższego niż importowany?
Nie tylko, odsyłam tu czytelników do raportu NIK o inwestycjach w moce wytwórcze energii elektrycznej w latach 2012–2018, który jest bezcennym źródłem materiału na kolejne książki i seriale sensacyjne.
A dokładnie to co tam jest?
Rząd PSL-PO zostawił górnictwo w bardzo złym stanie, to trzeba gwoli uczciwości powiedzieć, niemniej rząd Beaty Szydło, a potem Mateusza Morawieckiego niczego nie zaproponował, a potem zaczęto zmuszać spółki energetyczne do obejmowania aktywów spółki nowo powstałej, tzw. Polskiej Grupy Górniczej. NIK podkreśla, że już w momencie nabywania udziałów przez nasze czempiony energetyczne zawyżono wartość przejmowanego majątku. Przecież to jest kryminał… Nie mówię już o werbalnych namowach kolejnych ministrów, żeby spółki kupowały węgiel z polskich kopalń, choć w ogóle nie powinny tego robić, bo przecież nie kupuje się celowo surowca, który jest droższy!
Dał nam przykład niemiecki RWE
Pisze pan w jednym z ostatnich artykułów o procesie równoległej konsolidacji wielkich spółek kontrolowanych przez państwo – wokół PGE i wokół Orlenu. Czy chodzi o to, żeby w końcu przeprowadzić tę całą dekarbonizację gospodarki ich siłami, żeby wchłonąć upadłe podmioty, o których pan powiedział, a może to po prostu pochodna gier politycznych o synekury dla ludzi obozu władzy?
Nie uciekniemy od polityki, mówiąc o energetyce, ale cała sytuacja jest bardziej złożona – na pewno nie chodzi tylko o podział stanowisk. Należałoby zacząć od tego, dlaczego tuż po objęciu funkcji w lutym 2020 roku nowy prezes PGE Wojciech Dąbrowski zaczął mówić publicznie, że konieczna jest konsolidacja sektora i niezbędne są duże zmiany.
Konsolidacja – bo przeczytał te raporty finansowe, o których już mówiliśmy?
Zapewne zajrzał do Excela i się złapał za głowę. A mówiąc poważniej, kiedy już pierwszy raport roczny za jego kadencji wykazał miliardowe straty spółki, zrozumiał, że musi działać. Powody samej konsolidacji widzę dwa. Jeden jest taki, że sytuacja niektórych spółek była tak zła, że nie dało się ich uratować, więc najlepszą metodą było je schować. Wtedy konsolidacja polega na tym, że duży podmiot zdrowy kupuje mniejszy i chory, a w efekcie finanse chore rozpływają się w zdrowych. To taka prosta kreatywna księgowość…
A ten drugi?
No właśnie – myślę, że chodzi o ruch wzorowany na strategii niemieckich spółek energetycznych, które stanęły przed podobnym co polskie wyzwaniem. Bo Niemcy, przypomnijmy, mają podobnie jak Polska energetykę wciąż silnie opartą na węglu, zwłaszcza brunatnym, tylko PR mają lepszy. Węgla kamiennego wprawdzie nie wydobywają, ale wciąż nim palą w elektrowniach, choć faktycznie coraz mniej. Niemniej oni uznali, że prawdziwa transformacja na wielką skalę, wielkie inwestycje w nowe technologie i ekologie nie udadzą się z rosnącym z roku na rok kamieniem u szyi, jakim są aktywa węglowe.
Scena z koparką. Dlaczego ludzie protestują, zamiast siedzieć nad strumieniem?
czytaj także
I co zrobili?
Wpadli na pomysł, żeby z wielkiej spółki RWE, produkującej energię głównie ze źródeł kopalnych, wydzielić najzdrowsze części i utworzyć z nich Innogy, czyli znaną też w Polsce spółkę posiadającą tylko aktywa oparte na źródłach niskoemisyjnych; później przejął ją holding E.ON. Dąbrowski chce, moim zdaniem, powielić ten niemiecki wariant, choć oczywiście aspekt finansowy ukrycia strat innych spółek też w tej fuzji odgrywa rolę.
Czyli co: wycinamy „węglowe” kawałki z mniejszych spółek, a potem z reszty tworzy się „zdrowego” super giganta?
Tak, myślę, że plan był taki, żeby wydzielić ze spółek będących w tragicznym położeniu te najbardziej toksyczne aktywa węglowe i stworzyć spółki pozbawione tych obciążeń, które będą mogły normalnie inwestować i dostosować się do warunków polityki europejskiej. Dąbrowskiemu w sojuszu z wicepremierem do spraw aktywów państwowych Jackiem Sasinem udało się wyrosnąć na jednego z dwóch głównych rozgrywających menadżerów w Polsce. Obsadził zaprzyjaźnionymi ludźmi Tauron i Eneę, a teraz forsuje tezę, żeby wydzielić z nich aktywa węglowe i skonsolidować wszystko pod szyldem PGE.
I to się uda?
No właśnie nie wiadomo, bo opór związkowców, a potem także szerszy opór społeczny będzie znaczny.
Bo to oni są częścią tych „toksycznych aktywów”?
Historia, widziana oczami komentatorów ekonomicznych, pamięta Margaret Thatcher jako tę, która uwolniła Wielką Brytanię spod ciężaru przemysłu górniczego. Warto jednak przypomnieć, że wiązały się z tym tragedie ludzkie idące w tysiące istnień. W takim miejscu jak Bełchatów, gdzie PGE ma wielką kopalnię odkrywkową i elektrownię, sprzeciw jest zupełnie zrozumiały. Ale także w innych miastach górniczych, jak Brzeszcze czy Jaworzno.
I oni, jak rozumiem, nie chcą tak po prostu dać się wydzielić i zlikwidować?
Widać już tego pierwsze efekty. Oficjalnie w lutym nastąpiła zmiana prezesa Tauronu, ze względu na „problemy zdrowotne”. Związkowcy twierdzą jednak, że one zaczęły go trapić tuż przed rozmowami, które miał z nimi odbyć. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej prezesa zmienił też Tauron Wydobycie, a to właśnie tam są kopalnie – we wspomnianym Jaworznie, Brzeszczu i Lubiążu. To sugeruje, że opór musi być bardzo duży.
I ktoś będzie musiał za to zapłacić…
W przypadku kopalń to jeszcze pół biedy, bo Unia da pieniądze, jeśli zostaną one przekazane do spółki restrukturyzacji kopalń, ale jest jeszcze problem natury politycznej, który może całą operację zablokować. W Zjednoczonej Prawicy wrze i nie wiadomo, jak długo ten rząd się utrzyma, a bez odpowiednio silnego poparcia nie uda się tego koniecznego przecież procesu Wojciechowi Dąbrowskiemu przeprowadzić.
Bal na Titanicu, czyli jak Bełchatów odchodzi od węgla (choć jeszcze o tym nie wie)
czytaj także
Element polityczny
A on z kim trzyma?
I tu by trzeba przejść na poziom sporu Ziobro kontra Morawiecki. Energetyka i klimat, a więc tematy do niedawna niszowe, interesujące specjalistów i aktywistów, stały się nagle kluczowe w procesie dezintegracji obozu rządzącego Polską. Widać to było już w dyskusji nad budżetem unijnym, kiedy Ziobro atakował Morawieckiego, twierdząc, że koszty społeczne polityki klimatycznej będą zbyt wysokie i że trzeba bronić polskiego węgla. Wspierał go w tym były już wiceminister aktywów państwowych, Janusz Kowalski z Solidarnej Polski. Po drugiej zaś stronie mamy ludzi premiera: ministra środowiska i klimatu Michała Kurtykę oraz pełnomocnika rządu do spraw restrukturyzacji górnictwa i energetyki Artura Sobonia, którzy mówiąc skrótowo, przyjęli agendę brukselską.
A kto w tym sporze wygrywa?
Ziobryści przegrali po raz pierwszy w czasie rekonstrukcji rządu, tracąc wiele stanowisk. Po raz drugi w grudniu, przy uzgodnieniu budżetu unijnego, a po raz trzeci przy okazji dymisji Kowalskiego, niemniej spór nie wygasł, czego dowodem jest wydarzenie z zeszłego tygodnia – powstanie dziwacznego tworu doradczego przy premierze Morawieckim, gdzie jest mnóstwo polityków akceptujących dekarbonizację, ale szefem zespołu doradców zostaje, uwaga, uwaga – Krzysztof Tchórzewski.
To gdzie tu logika?
To proste, sam premier czuje, że potrzebuje dużo szerszego poparcia niż obecnie. Tchórzewski jest po to, by było kogo wysłać na Śląsk – polskie województwo obrotowe, które często przeważa szalę w wyborach. To jasny sygnał do własnych zasobów partyjnych, lokalnych i centralnych, do związkowców i wreszcie do wyborców: Krzysiek będzie czuwał, żeby wam się krzywda w tej reformie nie stała.
Czyli żeby was nie zlikwidowano…
W tej sytuacji Dąbrowskiemu bardzo trudno będzie zrobić porządek z aktywami spółek, które przynoszą straty. Według plotek w branży cały proces właśnie wyhamowuje. Mieliśmy też wypowiedź wiceministra Sobonia, który zwrócił się wprost do prezesa PGE, że w tym roku, niestety, nie będą wydzielane żadne aktywa, choć Dąbrowski pali się do zmian. I, co ciekawe, prezes PGE niemal od razu odpowiada: jeżeli w tym roku nie wydzielimy węglowych aktywów, to PGE grozi upadłość. Powtórzmy: upadłość, a mowa o największej spółce energetycznej w Polsce.
A to jest prawdopodobne?
Jako ekspert działający w branży 10 lat, mogę powiedzieć, że nie, PGE nie upadnie, ale ta wypowiedź pokazuje osobiste zaangażowanie Dąbrowskiego, dość nietypowe w świecie, gdzie każdy chce się raczej bezboleśnie prześlizgnąć, względnie utrzymać stanowisko. On jest zdeterminowany i uczynił z reformy energetyki swoją agendę.
A jaką agendę ma Daniel Obajtek, prezes Orlenu? Bo zdaje się, że wokół niego kształtuje się drugi nurt procesu konsolidacji. Tylko czy to nie jest zupełnie inna branża niż PGE, bo przecież ci robią w paliwach, a tamci w prądzie…
Obajtek to już nie jest „inna branża”, bo Orlen od paru lat tworzy koncern multienergetyczny – pierwszy na skalę europejską, jak się sami chwalą, choć nawet licząc aktywa, które dopiero zamierzają przejąć, i tak będą raczej średnim graczem, na pewno nie w lidze Shella, BP czy Rosnieftu. Niemniej sfinalizowali już przejęcie Energi, a więc czwartej spółki energetycznej w kraju i zarazem najzdrowszej, bo z największym komponentem mocy odnawialnych. Wcześniej też inwestowali w elektrociepłownie.
I to jest sensowny pomysł? Łączenie paliw i energetyki?
Zapowiedziano to w Polityce Energetycznej Państwa do roku 2040, pisanej notabene przez sześć lat, gdzie wyraźnie mowa jest o czynnikach ekonomicznych, które będą zmuszać do łączenia się sektorów paliwowego, energetycznego, a także ciepłownictwa. Wszyscy spodziewają się wielkich fuzji na rynku, ale też na ekonomię nakłada się tu bliska rządowi filozofia „polonizacji”. Bo przypomnijmy, że jeszcze 10 lat temu na rynku było mnóstwo prywatnych podmiotów, a dzisiaj – nie licząc biznesów związanych z OZE – można powiedzieć, że energetyka jest państwowa.
Rynek już wie, że dekarbonizacja nastąpi
A jak to się ma do „zielonej transformacji”?
Tu ciekawostka: Daniel Obajtek, postać niewątpliwie wielowymiarowa, jako pierwszy z dużych menadżerów spółek państwowych wyczuł, co się święci, i ogłosił, że jego koncern będzie neutralny klimatycznie do 2050 roku!
Czyli Bruksela 100 procent.
Oczywiście. To on mógł przekonać Jarosława Kaczyńskiego: węgiel jest stracony, musimy iść z tym całym klimatem w stronę Brukseli. Ciekawe jest to, że nie tylko jako pierwszy prezes dużego podmiotu powiedział „tak” agendzie brukselskiej, ale on to powiedział w sytuacji, kiedy rząd polski nie zgodził się na neutralność do 2050 roku na poziomie kraju! Dopiero po nim podobną deklarację ogłosił prezes Dąbrowski w imieniu PGE. I te dwie wypowiedzi wskazują, że dekarbonizacja to jest droga, z której już nie ma odwrotu.
Czystsze powietrze, tańsza energia i lepszy klimat to kwestia woli politycznej
czytaj także
Czyli co, żeby wiedzieć, w którą stronę ten okręt płynie, to trzeba słuchać prezesów spółek, a nie ministrów?
Nawet jeżeli spółki energetyczne czy paliwowe są kontrolowane przez państwo, a więc uwikłane politycznie, to rynek i tak szybciej niż rząd wie, co się wydarzy. Proszę zauważyć, że w latach 2014−2021 nie było de facto polityki energetycznej państwa, tzn. nie było aktualnej, bo obowiązywała ta pisana jeszcze za czasów PO. A jednak poszczególne decyzje spółek energetycznych wykreowały sytuację, w której to morskie farmy wiatrowe i fotowoltaika stały się filarem przyszłej polskiej energetyki. Rząd nie dawał żadnych wskazówek kierunkowych, co najwyżej nie przeszkadzał. A Obajtek i Dąbrowski wypowiedzieli na głos, jaka jest rzeczywistość rynkowa.
Czyli zmierzamy w stronę neutralności klimatycznej, ale rząd tego nie chce powiedzieć?
Kierunkowej decyzji politycznej wciąż nie ma, co jest zresztą dla Polski szkodliwe, ale wszyscy na rynku wiedzą już, że będzie musiała ona zapaść.
Mówił pan, że rząd nie przeszkadzał. A czemu wiatraki lądowe mu przeszkadzały? Bo ustawa z 2016 roku, która pozwalała je stawiać w odległości 10 razy większej niż wysokość masztu, praktycznie zdusiła rozwój branży…
Dla mnie to, co się wtedy wydarzyło w kwestii wiatraków lądowych, jest niezrozumiałe, to nie była decyzja biznesowa, tylko polityczna, poprzez którą, bez uzasadnienia, zniszczono sporą część inwestycji…
Decyzję nazywa pan „niezrozumiałą”. A kto mógł na tym skorzystać, jeśli założymy, że nie była przypadkowa i nie wynikała z troski o krajobraz polskiej wsi?
Równolegle zaczęto promować biogazownie, w których posiadaniu są często zamożni przedsiębiorcy lokalni, a więc elektorat, na którym PiS-owi na pewno zależy. I jednocześnie to jest źródło energii, którym choćby przemysł nie jest zainteresowany, bo prąd z wiatraków na aukcjach kosztuje 200–250 złotych za kWh, natomiast z biogazowni już 400.
A zatem konkurencja.
Tak. Przychodzi mi jeszcze na myśl scenariusz znany z Rosji, z historii Jukosu Michaiła Chodorkowskiego. Nie myślę tu o zaangażowaniu politycznym szefa tej firmy, lecz o mechanizmie, poprzez który doprowadzono legalne spółki i legalnie robiących interesy biznesmenów na skraj bankructwa tylko po to, by ktoś za bezcen mógł przejąć aktywa i napędzić swój własny rozwój technologiczny.
Zielona centralizacja
Czy dobrze rozumiem, że rząd – niezależnie od tego, co mówi swoim wyborcom – już wie, że trzeba zrobić w Polsce dekarbonizację, ale zakłada, że mają ją zrobić i na niej zarobić wielkie podmioty państwowe, a sieć czystej energii powinna być scentralizowana, a nie rozproszona? A mały, rozproszony biznes byłby dla niego konkurencją?
Rząd faktycznie stawia na energetykę centralną, idąc w ten sposób w poprzek trendów światowych, których się boi. Mówię przede wszystkim o autogeneracji, coraz powszechniejszej w krajach wysoko rozwiniętych, gdzie nie stawia się już na państwowe ani prywatne duże grupy energetyczne, lecz jeśli zakłada się duży biznes wymagający dużo energii, to samemu stawia się jej źródło.
Czyli np. farmę wiatrową obok fabryki baterii samochodowych?
W Polsce coś takiego robi KGHM, czyli firma surowcowa, wydobywająca kopaliny: srebro i miedź. Jeśli inwestują w fotowoltaikę, to przecież nie jest ich nowy model biznesowy; po prostu zgodnie z ustawą, jeśli dany podmiot postawi moce OZE obok siebie, to potem może od operatora sieci zażądać, żeby pobierać energię w pierwszej kolejności z tego źródła, co się wiąże z upustem cenowym. Rząd, powtórzę, bardzo się tego boi i dlatego chce, by energetyka była centralnie sterowana. Bo jak to się wymknie spod kontroli, a autogeneracja się upowszechni, to wielkie spółki energetyczne będą niepotrzebne, a wtedy skurczy się zakres władzy politycznej…
A czy za scentralizowaną siecią nie przemawiają jednak pewne obiektywne argumenty? W niedawnym artykule na łamach „Rzeczpospolitej” czytałem, że potencjał mocy instalowanych z wiatraków i paneli fotowoltaicznych jest ogromy, nawet do 80 proc. miksu w ciągu dekady – tylko nie wiemy niestety, ile prądu ze źródeł rozproszonych nasza sieć może przyjąć.
Zarówno lobby wiatrakowe, jak i lobby atomowe zdają się zapominać, że postawienie elektrowni jądrowej albo farmy wiatrowej to tylko pierwszy etap, bo drugim jest wyprowadzenie mocy ze źródła. Żeby to zrobić, trzeba mieć stacje transformatorowe i linie wysokiego napięcia, a większość polskich linii przesyłowych powstała ponad 30–40 lat temu. Do tego na północy, gdzie planuje się stawianie nowych mocy – czy to atomowych, czy wiatrowych na morzu – tych linii jest po prostu mało. Niezależnie więc od źródła, które wybierzemy, potrzebne będą gigantyczne inwestycje w sieci.
I to naprawdę bez różnicy, czy będziemy inwestowali w model centralny, czy rozproszony?
Nie tyle bez różnicy, ile zapowiada się raczej koegzystencja obydwu modeli. W bliskiej perspektywie czasowej nie uciekniemy od modelu scentralizowanego, choćby z tego powodu, że część mocy węglowych, które oddano do użytku jeszcze za Platformy Obywatelskiej, będzie działała jeszcze przez wiele lat. A równolegle będzie postępować decentralizacja systemu, bo przecież inwestycje w OZE muszą postępować, jako że obecność w Unii Europejskiej nakłada na nas zobowiązania związane z rynkiem energii.
Jasne, wielkich elektrowni nie zamkniemy za rok ani za pięć lat. Ale zostaje jeszcze kwestia własności – nawet rozproszone wiatraki mogą mieć za właściciela wielki koncern państwowy, a z kolei duża elektrownia, teoretycznie, może mieć wielu udziałowców. Rozumiem, że rząd chciałby, aby jak najwięcej pozostało skupionych w rękach tych wielkich konglomeratów, które kontroluje?
Musimy brać pod uwagę nie tylko bilans finansowy, technologiczny czy polityczny, ale też społeczny – jestem pewien, że aby uzyskać akceptację społeczną dla drastycznej zmiany krajobrazu, jaka wiąże się z nagromadzeniem wiatraków, będziemy musieli zaoferować społecznościom lokalnym udział we własności tych źródeł. W Niemczech już widać, że w niektórych regionach przegięto z gęstością masztów, a to się ludziom tym mniej podoba, im mniej na tym sami korzystają.
Sprawa bezpieczeństwa
A który rodzaj sieci jest bezpieczniejszy?
Na co dzień w sieci scentralizowanej największe problemy są z blokami węglowymi, bo trzeba je często serwisować, co się wiąże z przestojami, z atomem nie ma takich problemów. Prawdziwe problemy zaczynają się w warunkach wojennych – zwłaszcza w epoce wojen hybrydowych, związanych np. z aktami terrorystycznymi.
W duży obiekt łatwiej uderzyć?
Sieć rozproszona na pewno lepiej się sprawdza i jestem przekonany, że gdyby ministrowie odpowiedzialni za energetykę zapytali w tej sprawie wojsko, to ono odpowie, że woli sieć rozproszoną, bo po prostu trudniej ją sparaliżować. A perspektywę bezpieczeństwa militarnego traktujemy naprawdę poważnie; spółka PSE, czyli operator sieci przesyłowych, dołączyła kilka lat temu do inicjatywy NATO zabezpieczającej istnienie sieci w warunkach konfliktu zbrojnego i prowadzi ćwiczenia z innymi krajami w kwestii: co by się działo, gdyby jakaś linia przestała działać. Nie tylko z powodu tradycyjnego sabotażu, ale też cyberataków.
Ale my nie wiemy, czy polska sieć będzie w stanie zbierać prąd ze źródeł rozproszonych na dużą skalę, bo nigdy tego nie robiła…
Dotychczas nie było takiej potrzeby i na pewno barierą tworzenia systemu rozproszonego będą koszty budowy nowej sieci. Niemniej powtórzę, że i tak trzeba je będzie ponieść, bo już mamy spore straty na przesyle, a do tego co najmniej część infrastruktury trzeba dostosować do zmian klimatycznych. Nagłe i bardzo intensywne wichury, które zrywają sieci, będą się zdarzały coraz częściej, a przy scentralizowanej sieci mogą one odcinać całe połacie kraju od dostaw energii. Być może trzeba będzie rozważyć budowę droższych, ale bezpieczniejszych sieci podziemnych.
Co z atomem?
No dobra, to odpowiedzmy jeszcze na rytualne pytanie, które często zamienia kulturalnych dyskutantów w kłębowisko jadowitych żmij. OZE czy atom? I czy możemy sobie poradzić bez stabilnego, niskoemisyjnego źródła energii w miksie?
Podstawowym błędem w dyskusji: atom czy wiatraki jest autarkiczne ujęcie gospodarki. Wszystkie rządy państw członkowskich Unii zgodziły się na wspólny rynek europejski, czego wyrazem jest tzw. pakiet zimowy. Jego założeniem jest przekształcenie unijnych rynków energetycznych i ich ścisła integracja. A skoro i my jako Polska się na to zgodziliśmy, to powinniśmy patrzeć na system przez pryzmat europejskiego, a nie narodowego rynku energii.
Rozwój energetyki atomowej ma sens, ale nie w Polsce, jaka jest dziś
czytaj także
Ale co to konkretnie znaczy?
Że zgodziliśmy się na komplementarność, ale też pewne wybrakowanie rynku polskiego, bo razem z Niemcami i Czechami będziemy tworzyć wspólny komponent regionalny rynku europejskiego. Trudno oczywiście przewidzieć, czy te kraje będą miały dużą nadwyżkę eksportową, ale już nawet wspólne zarządzanie systemami powinno umożliwić likwidację okresowych ubytków mocy na danych obszarach. A my cały czas dyskutujemy tak, jakbyśmy nie byli w Unii Europejskiej i nie przyklepali tych porozumień, tylko byli jakąś Japonią czy Koreą Południową, które mogą i nawet muszą być autarkiczne.
No dobrze, to ma być ten atom w Polsce czy nie?
Zacznę od deklaracji: kilka lat temu zostałem zaproszony na wizytę studyjną przez Ministerstwo Przemysłu Japonii, gdzie edukowano mnie proatomowo, a potem pracowałem z czołową niemiecką spółką energetyczną w charakterze doradcy, gdzie było mocne nastawienie pro-OZE, więc myślę, że mam pogląd wypośrodkowany.
I jaki to jest pogląd?
Chodzi o to, żeby na bardzo kosztownej dla podatników transformacji, która nas czeka tak czy inaczej, polska gospodarka jak najwięcej zyskała. Trzeba zatem zapytać nie tylko, czy zarobią na tym polskie firmy, ale także, czy zbudujemy ich innowacyjność pozwalającą również konkurować na rynkach eksportowych. W rządowej strategii do 2040 roku, która niedawno wyciekła do mediów, możemy przeczytać, że energetyka atomowa daje nawet 70 proc. zwrotu do polskich firm.
Mało, dużo?
Problem raczej w tym, że Excel przyjmie wszystko, ale spora część tego procentażu to są polskie firmy budowlane, które od lat zmagają się z problemami finansowymi i brakiem innowacyjności. Tymczasem właśnie z tego punktu widzenia, polskiej innowacyjności, atom przegrywa z wiatrakami. My przecież nie będziemy rozwijać tej technologii – ona będzie w posiadaniu partnera projektowego, czyli mówiąc skrótowo, Francuza, Koreańczyka czy Amerykanina. A te podstawowe prace wykonywane przez krajowe firmy budowlane nie dadzą nam ani dużego wkładu produkcyjnego, ani możliwości rozwoju.
A OZE dają taką możliwość?
W kwestii innowacyjności z OZE też nie jest idealnie, bo raczej nie będziemy w stanie wyprodukować polskiej turbiny wiatrowej, ale pod względem wartości sprzedaży – a jesteśmy gospodarką opartą na eksporcie – OZE wyraźnie wygrywa, bo nasze firmy potrafią budować platformy morskie, elementy masztów i łopaty turbin. Krajowe firmy produkują też komponenty do fotowoltaiki. Te działania można zintensyfikować. Nie bez znaczenia jest przy wyborze atom – OZE także to, z którym krajem nasza gospodarka jest komplementarna. Niemcy miażdżą konkurencję, przy czym jest to wymiana handlowa, w której Polska ma dodatnie saldo!
czytaj także
A dlaczego nie możemy rozwinąć własnej technologii jądrowej, skoro Korea Południowa czy RPA − wcale nie supermocarstwa − mogły to robić w latach 70. i 80.?
Kilka dekad temu bardzo często technologię nuklearną rozwijano z myślą o jej podwójnym zastosowaniu, czyli cywilnym i wojskowym. Mówimy zatem o sytuacji, w której koszty przyswojenia są tak naprawdę drugorzędne. My tymczasem operujemy w warunkach denuklearyzacji Polski, bo przecież trzy lata temu Amerykanie wywieźli ze Świerka ostatnie paliwo aktywne i w tej chwili na naszym terytorium jest tylko bezpieczny uran. Własną technologię jądrową Polska chce rozwijać w warunkach czysto gospodarczych, a nie wojskowych – to duża różnica.
A co z argumentem o stabilizacji systemu? Nie zawsze wieje, nie zawsze świeci słońce, a magazyny energii są wciąż drogie i mocno niedoskonałe. Dałoby się ten atom wybudować szybko?
Owszem, zwolennicy atomu mają rację, że w obecnych warunkach technologicznych coś musi stabilizować system, ale pamiętajmy, że są ku temu różne narzędzia – import, wspólne zarządzanie systemem przez Polskę, Niemcy i Czechy, DSR, a więc zmniejszanie zapotrzebowania na energię przez dużych odbiorców za opłatą od operatora. A czy elektrownię atomową dałoby się zbudować szybko? To dobre pytanie…
A odpowiedź?
Cóż, np. Finowie spóźniają się z budową bloku w Olkiluoto o kilkanaście lat, aczkolwiek przyczyną problemów jest prototypowa, bardzo skomplikowana technologia francuskiej grupy Areva. Amerykanie takich problemów z reaktorami nie mają. Ale tak czy inaczej, to jest decyzja ryzykowna choćby z powodu deklaracji Niemiec, że jako kraj będą zwalczać przemysł jądrowy w swoim sąsiedztwie. W tym kontekście trochę przespaliśmy ostatnie lata, gdy można było atom realizować w bardziej sprzyjających okolicznościach. No ale to wymagało przede wszystkim decyzji politycznej, której wciąż u nas nie podjęto.
Europejski rynek energii
A co poza węglem?
Jak już wspomniałem, przede wszystkim można stabilizować system importem prądu z Niemiec, Czech czy Szwecji, skoro mamy ten wspólny rynek energii oraz interkonektory. U Czechów stoją dwa reaktory jądrowe, oni są naszym czwartym partnerem handlowym, dlaczego więc nie wziąć energii stamtąd?
Bo mogą jej akurat nie mieć.
No dobrze, może nie będą mieć nadwyżki eksportowej, ale przecież można było też pomyśleć o zmniejszeniu kosztów budowy elektrowni atomowej przez polskiego podatnika, próbując zrealizować projekt regionalnie. Był taki pomysł – Polska i kraje bałtyckie miały wybudować nowy blok jądrowy w litewskiej Wisagini i podzielić się energią.
czytaj także
A co z gazem?
Na pewno węgiel można do pewnego momentu zastępować też gazem, ale to będzie zależeć od wielu czynników. Unia zaczyna sceptycznie podchodzić do gazu, a do tego mimo realizacji wielu projektów dywersyfikacyjnych na polskim rynku gazowym dynamika wzrostu zużycia tego surowca wskazuje, że mogą one nie wystarczyć do ograniczenia kupna tego surowca z Rosji. Tu warto jeszcze dodać, że import energii czy węglowodorów z krajów niestabilnych i autorytarnych jest zawsze kontrowersyjny.
Czyli co do zasady uważa pan, że można sobie poradzić bez budowy nowego, wielkiego źródła stabilnej mocy na naszym terytorium?
A po co polski podatnik ma podejmować trud stabilizacji regionalnego systemu energetycznego za kilkadziesiąt miliardów złotych? Niech to robi podatnik niemiecki albo czeski. Skoro nie jesteśmy samotną wyspą, to lepiej zainwestować w fabryki, które zwiększą nasz eksport i które będą komplementarne wobec reszty Unii Europejskiej, a nie konkurencyjne. A brakujące ewentualnie wolumeny prądu dociągniemy sobie od sąsiadów.
No dobrze, ale co, jak ci akurat nie będą go mieli w zapasie?
Tak, sceptycy powiedzą, że nie wiemy, czy za granicą akurat będzie potrzebna Polsce nadwyżka, ale to już jest problem Komisji Europejskiej, która ma zadbać o to, by stymulować i stabilizować rynek.
Powiedzmy jeszcze o wymiarze politycznym. Skoro rząd, jak pan mówi, akceptuje „agendę brukselską”, to będzie zapewne mówił, że nie ma innego wyjścia, bo nam Bruksela kazała. Opcja Ziobry jest taka, że to miękiszony i zdrajcy, bo ustąpili Brukseli i sprzedali polski węgiel za srebrniki. Co można na to odpowiedzieć? Że to i tak konieczne wydatki, a europejskie środki pozwolą nam na cywilizacyjny skok?
Trzeba zacząć od tego, że w Unii są wielkie środki na modernizację energetyki. Szacunki kosztów są natomiast rozbieżne. Według rządowej strategii do roku 2040 koszty te wyniosą łącznie 160 mld euro, ale już np. Polski Komitet Energii Elektrycznej zrzeszający wszystkie spółki pisze o 200 mld euro, a według Komisji Europejskiej to będzie 240 mld euro.
Spory rozstrzał.
Tak, między szacunkami rządu i KE jest 80 mld euro różnicy. Wiemy też, że do 2027 roku Polska otrzyma 80 mld pomocy bezzwrotnej i 34 mld euro pożyczek, natomiast reszta wsparcia jest już mglista. Reasumując – lwią część środków trzeba będzie wygospodarować tutaj, czyli od polskich podatników.
Stać nas? Kto ma za to zapłacić?
No właśnie. W Niemczech przeniesiono koszty na obywateli, czyli odbiorców prądu. Stała za tym prosta filozofia: potęga gospodarcza produkująca na eksport nie może być obciążona rosnącymi kosztami energii, więc konsumenci płacą wysokie rachunki, a przemysł nie. U nas to będzie trudne, bo Polak ani nie jest tak zamożny jak Niemiec, ani nie jest gotów dużo więcej płacić za ekologiczną transformację. Z kolei nasz przemysł jest dość energochłonny i nie ma tylu pieniędzy na inwestycje, więc zapewne i tak skończy się zrzuceniem kosztów na obywateli.
Których?
Unia Europejska zdaje sobie sprawę, że problemy społeczne związane z transformacją energetyczną mogą być duże, i tworzy systemy wsparcia, ale głównie dla osób ubogich. A my mamy w Polsce kilkumilionową grupę ludzi, którzy nie są klasyfikowani jako ubodzy, ale koszty zmian dotkną ich bardzo boleśnie. Dominanta płacy w Polsce to 2400 złotych brutto, emerytury – 1800 brutto.
Co dla nich znaczy transformacja?
Przy naszej strukturze energetyki, a zwłaszcza ciepłownictwa, gdzie 80 proc. mocy wytwarza się z węgla, przy szybujących cenach emisji CO2 zapowiada się w tym roku 30 proc. podwyżki cen ciepła i 10 proc. cen energii. W Polityce Energetycznej Państwa mowa jest o tym, że podwyżki tego rzędu będą sukcesywnie trwały do 2040 roku. Jeśli więc ktoś ma 1800 złotych emerytury brutto i co roku dostanie podwyżkę rachunków o 10 proc., a waloryzacja świadczeń jest oparta o inflację, to efektem będzie szybka pauperyzacja kilku milionów Polaków. To już nie będzie „ubóstwo energetyczne”, tylko ubóstwo po prostu.
To co robić?!
Jakieś wsparcie państwa w związku z transformacją byłoby wskazane, ale mamy zdruzgotany po koronawirusie budżet. Pod tym względem były minister Janusz Kowalski i Solidarna Polska mają rację, tzn. że trzeba coś zrobić, żeby te miliony ludzi wesprzeć. Choć oczywiście nasze elektrownie i tak dożywają swoich dni i podatnik i tak musi ponieść koszt odbudowy energetyki w nowej formie, niezależnie od decyzji Unii Europejskiej. Pewne jest tylko tyle, że ani polski węgiel, ani same środki europejskie nie rozwiążą problemu.
**
Piotr Maciążek – ekspert w obszarze energetyczno-paliwowym. Były dziennikarz specjalizujący się w kwestiach energetycznych, a następnie doradca spółek z tego obszaru w firmach consultingowych. Autor książki Stawka większa niż gaz (2018).
**
Materiał powstał dzięki wsparciu ZEIT-Stiftung Ebelin und Gerd Bucerius.