W kampaniach PiS-u roi się od porównań z powstańcami. I każdy piknik tęczowych rodzin to w takiej narracji wyzwanie do walki rzucone heroicznym Polakom. Właśnie na takiej emocji wygrywa się wybory, i to nie tylko w Polsce, wystarczy spojrzeć na kampanię Joe Bidena. Dawid Krawczyk, autor książki „Cyrk polski”, opowiada Kai Puto, czego się dowiedział, pokonując kilkadziesiąt tysięcy kilometrów podczas kampanii wyborczych 2019 i 2020 roku i stojąc w kolejkach po wyborczą kiełbasę.
Kaja Puto: Dlaczego słuchając Szymona Hołowni, wjechałeś w szlaban na bramkach autostradowych?
Dawid Krawczyk: A słuchałaś kiedyś audiobooka, w którym kandydat na prezydenta opowiada hipnotycznym głosem, jak dojrzał świętość w umierającym dzieciaku z grzybicą przełyku? Ja słuchałem. Nie róbcie tego w domu, a na pewno nie na autostradzie.
Podczas trzech kampanii wyborczych w 2019 i 2020 roku zjeździłeś za politykami kilkadziesiąt tysięcy kilometrów. I chyba całkiem dobrze się bawiłeś. To miał być reportaż gonzo?
Chyba tak to można nazwać, bo moim celem nie było odmalowanie portretu Polski ze wszystkimi półcieniami. Gdyby porównać moją książkę do obrazu, to nie jest to obraz akademicki, tylko raczej ekspresjonistyczny. I oczywiście wiem, że moje wpieprzenie się w szlaban na autostradzie nie położyło się cieniem na losach polskiej polityki, ani na szczęście nawet na mojej historii ubezpieczeniowej. Ale dałem sobie taką wolność, żeby je opisać, bo wydawało mi się po prostu zabawne, a jakieś długie polityczne przemowy, nudne aż do wyrzygania, opuszczałem.
Zrelacjonowałem te kampanie z subiektywnego punktu widzenia, bo mam nadzieję, że będzie to korzystne dla czytelników – suche relacje z kampanii wszyscy dostawali na bieżąco. Społeczna pamięć zdarzeń z kampanii to jakieś 48, maksymalnie 72 godziny. Dlatego szukałem formuły, która sprawiłaby, że książka będzie interesująca również dwa, trzy lata po kampaniach. Moją ambicją było to, by się nie zestarzała zbyt szybko.
Skojarzyło mi się z gonzo, bo nie ma w niej pogłębionych portretów bohaterów, rozsiane po Polsce miasta i wsie nie różnią się zbytnio od siebie. Za to jest dużo ciebie jako dziennikarza – a jeszcze więcej jest o relacjach między politykami a wyborcami, o propagandzie politycznej.
Czasem wracam do bohaterów – na przykład na dożynki zorganizowane przez koło gospodyń wiejskich, które poznałem przy kampanijnej okazji. To dało mi duże pojęcie o tym, jak wygląda backstage przygotowania wyborców do ugoszczenia polityków. Ale prawda jest taka, że na czymś musiałem się skupić. Na pewno da się napisać interesującą 800-stronicową książkę, gdzie każdy bohater dostanie należną mu uwagę i przestrzeń dla swoich wzlotów i upadków. Cóż, ja nie mam backgroundu klasowego, który pozwoliłby mi poświęcić się przez kilka lat wyłącznie pisaniu książki i trzaskaniu pogłębionych wywiadów z każdym polskim wyborcą.
Skupiłem się więc na tym, jak produkty bardzo bogatej wyobraźni politycznej sprzedawane są publiczności. Nigdy bym nie wymyślił, że jak trójmiejskie środowiska LGBT+ organizują 2 kwietnia debatę o zdrowiu seksualnym, to będzie to przedstawiane jako intencjonalny atak na polskiego papieża, którego rocznica śmierci przypada w ten dzień. A tak przedstawiła to TVP w programie Studio Polska. Od wizyty w tym przedziwnym miejscu zaczyna się moja opowieść w tej książce.
Żeby tylko się nie chcieli mścić! Dawida Krawczyka rozmowy z wyborcami
czytaj także
Pokonujesz te tysiące kilometrów i zyskujesz perspektywę polityka, który przez kilka miesięcy skacze z miejsca na miejsce.
Myślę, że masz do jakiegoś stopnia rację, chociaż z wyborcami gadałem więcej niż z politykami. Osobiście myślałem o sobie jak o kelnerze na weselu. Pracujesz w miejscu, gdzie zaraz przyjdą ludzie, którzy będą mieli „najważniejszy dzień w swoim życiu” – przynajmniej takie mają oczekiwania państwo młodzi, a już na pewno ich rodzice. Wszystkim zależy, żeby wujki się nie pochlały, żeby kwiatek był równo wciśnięty w butonierkę, a dla ciebie to jest kolejne wesele w tym miesiącu i po kilku minutach bardzo dobrze wiesz, kto się pochleje, a kto ze wzruszenia rozmaże sobie cały makijaż. Ale przede wszystkim możesz bezkarnie podglądać ludzi w chwilach, kiedy przeżywają bardzo silne emocje.
Czego dowiedziałeś się o polskiej polityce po tych wszystkich podróżach?
Na pewno tego, że wyborcy są równie cyniczni jak politycy. Albo przynajmniej chcieliby za takich uchodzić. Byłem szczylem, kiedy Bill Clinton musiał się tłumaczyć z molestowania seksualnego swojej podwładnej. Cały ten skandal kręcił się wokół jego postawy etycznej, opinia publiczna sądziła go jako istotę moralną. Takiej perspektywy już dziś nikt nie stosuje. Czy to było moralnie dopuszczalne, czy godne potępienia? Kogo to obchodzi? Dzisiaj ważne, czy „nasi” na tym zyskają, czy stracą.
czytaj także
W trakcie tych trzech kampanii wydarzyło się kilka afer, między innymi loty marszałka Kuchcińskiego. Rozkręcenie tej afery medialnej skończyło się co prawda dymisją – co się rzadko w tym kraju zdarza – ale na wyborcach nie zrobiło to wrażenia.
Marszałek Kuchciński musiał w końcu karnie przyjść na konferencję prasową, żeby prezes symbolicznie ściął mu głowę. Dwa dni później widziałem go, jak brylował między wyborcami w Stalowej Woli. Pytałem ich, co myślą o tym, co się wydarzyło. I nikt nie powiedział, że oczekuje, że takie występki będą ukarane. Nikt nie powiedział też, że władza ma swoje przywileje i że Kuchciński nie zasługuje na karę. Bo te afery medialne naprawdę nikogo nie interesują z perspektywy etycznej. Polityka śledzona jest jak rozgrywka, jak mecz piłki nożnej: czy nasza drużyna wejdzie do półfinału, czy nie.
Potrafiłbyś jednym słowem scharakteryzować styl uprawiania kampanii każdej z sił politycznych?
Chyba nie, bo te trzy kampanie wyborcze w 2019 i 2020 roku były bardzo różne. Na pewno ciekawie w kontekście politycznej skuteczności porównać kampanię Dudy i Trzaskowskiego w drugiej turze wyborów prezydenckich. Trzaskowski zmuszony został do tego, żeby prezentować się jako kandydat wszystkich Polaków. Zazwyczaj to wyświechtany frazes, ale w jego przypadku tak po prostu było, musiał być przekonujący dla wyborców swojej partii, wszystkich partii opozycyjnych od Lewicy po Konfederację oraz niewielkiej części elektoratu swojego przeciwnika. Na godzinę przed końcem kampanii jeden z jej architektów powiedział mi, że to było najlepsze, co byli w stanie zaprezentować. I że „to był najlepszy z nas”. I ja się zgodzę, że to była sprawna kampania. Ale okazało się, że to nie wystarczy.
Nie wystarczy, żeby zwyciężyć z Dudą?
Nie wystarczy. Wiesz dlaczego? Bo wyborca Trzaskowskiego nie jest zaangażowany. Taki wyborca odwołuje się do frazesu o mniejszym złu, wrzuci kartkę do urny, ale nie wróci do domu i nie będzie suszył o to bani bratu, żonie i sąsiadowi. Trzaskowski ma swoją fanbazę. To ludzie, dla których jest ucieleśnieniem określonej wizji sukcesu. Był taki spot Trzaskowskiego, który równie dobrze można byłoby puszczać i po kampanii jako reklamę lajfstajlu klasy średniej. On mówi swoim wyborcom tak: jak ci się uda, jak się będziesz starał, to tak będzie wyglądało twoje życie. Będziesz sobie jak ja żył na Ursynowie, miał fajne dziewięcioletnie auto, bo to jednak trochę siara mieć w 2021 najnowszego SUV-a, do tego w pakiecie kochająca żona, zdolne dzieci. To taka zadowolona z siebie klasa średnia.
Ale ilu jest ludzi, którzy mają takie aspiracje? Całkiem sporo, ale nie więcej niż 50 procent. Z 10 milionów wyborców Trzaskowskiego w drugiej turze tylko połowa zagłosowała na niego jako kandydata pierwszego wyboru.
czytaj także
A Duda?
Duda bronił Polski czy wręcz całej cywilizacji chrześcijańskiej przed inwazją. Wyborczo to działa jak złoto, bo dajesz poczucie wpływu, uczestniczenia w czymś ważnym, wręcz historycznym. W kampaniach PiS-u roi się od porównań z powstańcami. I każdy piknik tęczowych rodzin to w takiej narracji wyzwanie do walki rzucone heroicznym Polakom. Właśnie na takiej emocji wygrywa się wybory, i to nie tylko w Polsce.
Joe Biden w trakcie inauguracji mówił, że Amerykanie muszą zabrać się wspólnie do pracy, bo stoją przed wspólnym wyzwaniem. Odwoływał się do kryzysu gospodarczego z lat 30. XX wieku, do New Dealu, drugiej wojny światowej, do 11 września. W to wszystko wpisał pandemię koronawirusa. I to chwyciło. Dlaczego? Bo obywatele USA mają poczucie, że ich życie ma sens, że zakładając maseczkę, są tak samo ważni jak ten strażak, co ratował ludzi z World Trade Center.
No dobrze, ale wróćmy do tych kampanii. Na niemal każdej są kiełbaski, zespół, festyn. Wszystkie partie robią to podobnie?
Na pewno kampania PiS-u jest na bogato. Wszystkiego jest dużo w absurdalny sposób, przypomina to bachanalia. I to działa. Czytam teraz książkę Ashley Mears Very Important People – to antropologiczna praca na temat marnotrawienia pieniędzy przez obrzydliwie bogatych kolesi podczas ich wyjść do klubów nocnych. Hostessy formują na przykład taki pochód przez klub z tacami szampana i sztucznymi ogniami, a później leją tego cristala bez ustanku, po butach, stołach, ubraniach. I na kampanii jest tak samo. Tej kiełbasy musi być tyle, że będzie wypadać z papierowego talerzyka, a jak z niego wypadnie, to nikt się po nią nie schyli. Rzuci się na nią pies i pobije o nią z drugim psem.
No ale to pewnie wynika z tego, że PiS miał na kampanię więcej kasy.
Kasy im nie brakowało, racja, ale to nie jest chyba najbardziej istotne. Nad kampaniami Trzaskowskiego unosił się duch klasy średniej, tam raczej nikt by się nie upodlił, żeby stać w kolejce po jakąś kiełbasę. Trzaskowski operował w innej estetyce – kiedy zatrzymał się w Opolu, przypominał, że lata temu orkiestrą w amfiteatrze nieopodal dyrygował jego ojciec. I ludziom pod sceną się to podobało, nikt nie oczekiwał od niego, że będzie serwował smażoną kiełbę.
Po lekturze twojej książki odniosłam wrażenie, że na wiecach PO pojawiało się też więcej negatywnego elektoratu niż na innych.
Pod tym względem chyba jednak najbardziej wybija się Lewica. Ona ma strasznie krytyczny elektorat. Jak gadałem z wyborcami Lewicy, to mówili, że będą na nią głosować, ale zanim to przyznali, krytykowali jej polityków z góry na dół. Ale może to wynika z tego, że przeciętny wyborca Lewicy – czy raczej młoda wyborczyni – ma intelektualne aspiracje, stara się pokazać, że umie myśleć krytycznie. Wiele ludzi miało żal do Biedronia, że nie oddał mandatu, mówili, że stracił ich zaufanie. To jest ten wyjątek, który potwierdza regułę, że w polityce po kilkudziesięciu godzinach wszystko idzie w niepamięć. Ludzie mu to pamiętali zaskakująco długo.
A jeśli chodzi o sztab Biedronia, to odgrywał on spektakl społeczeństwa obywatelskiego. Akcent kładziono na sprawczość, na formaty komunikacji znane z NGO czy korporacji, jak choćby burza mózgów. Przyjeżdża gość, który mówi: „jestem przedłużeniem was, a wy mi powiedzcie, o jakie sprawy mam walczyć”. Taka dyskusja trwa ze dwie godziny, ludzie gadają, co im leży na sercu, i jest to zapisywane na brystolu.
Hołownia poszedł chyba w podobne klimaty.
Muszę przyznać, że nie doceniłem go podczas kampanii i nie chciało mi się na niego marnować czasu, bo myślałem, że skończy się zaraz po wyborach prezydenckich. Posypuję głowę popiołem, żeby posłużyć się taką ładną katolicką metaforą. Ale widziałem, że już sam napisał książkę o swojej kampanii, więc jak czytelnicy mojej książki będą mieli niedosyt, mogą go łatwo zaspokoić.
On raczej występuje jako gwiazda, na jego wiece przychodzą wyznawcy, którzy liczą na zapewnienie, że świat, który ich irytuje, może być lepszy, że politycy mogą nie być kłótliwymi złodziejami, że da się z polityki wymazać nie tylko nienawiść i cynizm, ale wszystkie negatywne emocje. Co ciekawe, są to ludzie, którzy w ostatnich latach często zmieniali partie. To wyborcy, którzy się bardzo angażują w nowy ruch, a potem obserwujemy dramatyczny rozpad tych związków.
To jeszcze PSL i Konfederacja.
Władysław Kosiniak-Kamysz powiedział mi wprost, że nie mieli kasy na te kampanie. I to było widać. Odwoływali się do tych zasobów, które mają – czyli uroku osobistego lidera. Na jednym z eventów Władek – bo tak na niego mówią wyborcy – spędził z facetem, który obsługiwał dmuchany zamek, chyba ze 20 minut, co w kampanii oznacza bardzo dużo czasu. I to bez kamer, bez dyktafonów. Starał się go przekonać, by wrócił do PSL – bo ten koleś odpłynął do PiS, jak usłyszał od PiS, że PSL stało się tęczowe. I oni stawiają na zawracanie takich wyborców do siebie. Ale takimi dysputami nie wygrywa się wyborów, choć bardzo chciałbym żyć w świecie, w którym tak jest.
Z kolei co do Konfederacji, to myślę, że emocje stojące za ich kampaniami są podobne do emocji PiS. Nawet jeśli między tymi partiami w polityce są napięcia, wspólna jest ta nuta obrony Polski przed wrogiem…
W samej Konfederacji są napięcia: między nacjonalistami a wolnorynkowcami.
No tak, ale w kampaniach to nie wybrzmiewa jakoś szczególnie. Emblematycznym wydarzeniem z kampanii Konfederacji było dla mnie to, jak kazano się usunąć wyborcy spod sceny, bo jest brzydki, a w kadrze jest miejsce tylko dla ładnych osób. Serio, chłopak stał na scenie i krzyczał, że jak ktoś źle wygląda i jest źle ubrany, to nie ma dla niego miejsca pod sceną. A w rozmowach z wyborcami słyszałem kult siły, hierarchii, konkurencji.
Ale chciałbym jeszcze przypomnieć jedną, zapomnianą dziś kampanię: Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Towarzysząc w jej podróżach, zrozumiałem, w jak trudnej znalazła się sytuacji, czego nie było chyba widać przed telewizorem. Podobnie jak Biedroń próbowała animować wyborców, prosić ich o porady, jaką powinna być prezydentką. A oni z tego ochoczo korzystali. Na tych spotkaniach było mnóstwo gości w stylu: „my pani powiemy, bo to jest tak, musicie się wziąć za tych pińćsetplusów”. To była jazda bez trzymanki po biednych i niezamożnych. Taka była emocja na sali: ludzie się śmiali, bili brawo, raczej nikt tych zadowolonych z siebie typów nie kontrował.
I te jej aspiracje, by zostać dobrą, troskliwą matką, która zszyje naród, trafiły jak grochem o ścianę. Media wyciągnęły jej jakąś jedną czy dwie antyspołeczne uwagi, ale ona naprawdę się starała nie wchodzić w takie tony. Mówiła wyborcom tak: „na coś się umówiliśmy, na tym polega demokracja, PiS ma mandat do rządzenia, 500+ to ich spełniona obietnica wyborcza”. Albo: „nie może być tak, że co będzie przychodzić do władzy nowa ekipa, to wywracamy system do góry nogami”.
To było trochę tak, jakby była dyrygentką, która wchodzi do klubu, gdzie ludzie przyszli się wyżyć na hardkorowym rejwie, i powiedziała: „drodzy słuchacze, w muzyce ważna jest melodia, zapraszam do odsłuchu symfonii h-moll”. To się nie mogło sprawdzić.
A czy z tego klinczu PO–PiS, nienawiści tych wyborców do siebie nawzajem, możemy w ogóle wyjść?
To nie musi być PO i PiS, bo to jest jakiś głębszy spór kulturowy, który da się zrebrandować, ale wciąż będzie trwał. Wiele ludzi ma potrzebę silnej tożsamości opartej na symbolach, które są dobrze zakorzenione: flaga, hymn, papież, Smoleńsk, a do tego doklejana jest zależnie od wyborów nienawiść do uchodźców czy LGBT+. Z drugiej strony jest raczej powierzchownie rozumiana Europa, demokracja i negatywny autostereotyp, głęboka niechęć do tego, kim jako Polacy jesteśmy. Zastanawiam się, czy ta nienawiść do mniejszości jest tutaj niezbędna, żeby ten podział trzymał się kupy. Przecież taki postulat równości małżeńskiej jest w gruncie rzeczy konserwatywny – rozszerza instytucję małżeństwa, a nie ją demontuje.
Pytanie, czy istnieje świat poza PiS i PO, zadaje dziś sobie Szymon Hołownia, chyba już nie zadaje go sobie Lewica, która po strajkach kobiet znalazła sobie nadzieję w pokoleniowej zmianie. Odpowiedź Hołowni w kampanii wydawała mi się zużyta: wszystkie dzieci nasze są, kochajmy się, niech biały z czarnym i bogaty z biednym podają sobie ręce i zatańczą w rytm Arki Noego. Wydaje mi się, że ta wizja, choć ładna, usuwa z polityki coś nieusuwalnego, czyli spór, konflikt i zderzenie interesów. Są wątki, których nie da się zagadać poppsychologiczną gadką. Jednak sondaże wskazują, że taka retoryka jest skuteczna.
Matyja: Po stronie opozycji nie ma ośrodka zdolnego do prowadzenia gry z Kaczyńskim
czytaj także
Polacy mają taki stereotyp, że politycy to idioci, że gadają w kampaniach jakieś bzdury, że nie są przygotowani i nie wiedzą nic o wyborcach. Jak to wygląda w rzeczywistości?
Na pewno Lewica chciała myśleć o sobie jako o takiej grupie, która robi badania fokusowe, sprawdza swoich wyborców. Z drugiej strony sztabowcy dobrze wiedzą, że sterowalność liderów jest ograniczona. Jeśli ktoś staje w wyścigu o władzę, niezbyt chętnie korzysta z porad, woli zawierzyć swoim rozwiązaniom.
Ale prawda jest też taka, że nie do końca mogę odpowiedzieć na to pytanie, bo nie miałem szansy spędzić większej ilości czasu ze sztabami. Sztaby, zresztą podobnie jak wyborcy, traktowali mnie jak dziwaka: książkę? O kampanii? Przecież o kampanii to co najwyżej tweeta można napisać. Nie wyglądało na to, że miałem zamiar wyprodukować post chwalący tego czy innego lidera, więc nie byłem im potrzebny. Do robienia zdjęć zza kulis na Facebooka mają zatrudnionych swoich ludzi.
Blokada mediów to dla sztabów norma – nie tylko dla sztabu Dudy, jak mogłoby się wydawać, choć u niego dziennikarze faktycznie mają najmniej swobody, co argumentuje się ochroną najważniejszych osób w państwie. Ale Trzaskowski też nie udzielił przecież żadnego dłuższego wywiadu prasie, inni również woleliby, żeby dziennikarze podawali dalej ich tweety, niż zadawali pytania.
Wiele w twojej książce metauwag o dziennikarstwie – szczególnie trafnie piszesz o mediach tożsamościowych i o ich ślepych żołnierzach. A gdzie są media lokalne? O nich piszesz mniej.
One jak najbardziej istnieją i pytają o superlokalne sprawy. Pamiętam, jak w Płocku dziennikarka pytała liderów Lewicy o jakąś inwestycję na jednym z osiedli. To jest to, czym żyją ich redakcje i czytelnicy, co oczywiście jest słuszne. Sam piszę do lokalnej gazety, więc dobrze to rozumiem. Zresztą zdrowiej żyć tym niż ogólnopolskim plebiscytem. Przy czym oczywiście to wszystko jest spektakl medialny, bo większość liderów nie jest w stanie udzielić na takie pytania szczegółowych odpowiedzi.
W tym kontekście warto docenić Andrzeja Dudę, który sypie jak z rękawa ciekawostkami historycznymi o miejscach, w których się zatrzymuje. Czy wie o nich coś więcej? Pewnie nie, ale to już i tak dużo. Fakt, że spędził trochę czasu w samochodzie, żeby się czegoś o danej miejscowości dowiedzieć, robi na wyborcach ogromne, piorunujące wręcz wrażenie.
Mówiłeś na początku, że napisałeś książkę tak, by się nie zestarzała szybko. Co z niej wyciągnie czytelnik za 10 lat?
Na studiach miałem zajęcia na temat kultury amerykańskiej. Pamiętam taki wykład o linczowaniu: ale nie z tego, że ktoś kogoś obraził na Twitterze, jak to dzisiaj się rozumie, tylko o tym, jak to wyglądało w Stanach na początku XX wieku. Społeczność szukała wśród swoich członków domniemanego sprawcy tragicznego wydarzenia – jak gwałt czy zabójstwo – i niezależnie od mocy dowodów wymierzała mu karę. Najczęściej sprawca był znajdowany wśród czarnych.
Pamiętam z tych zajęć zdjęcie, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie: przedstawiało ludzi z dobrymi, miłymi twarzami, którzy wyglądali, jakby właśnie wyszli z kościoła. Nie jakichś fanatyków w białych kapturach Ku Klux Klan, tylko miłych, uśmiechniętych „porządnych obywateli”. A nad nimi wisiał czarny mężczyzna, którego właśnie z satysfakcją powiesili. To było takie zdjęcie, na które patrzy się z przerażeniem, ale też z poczuciem ulgi, że te czasy już minęły. Oczywiście w Stanach wciąż jest rasizm, ale nie jesteśmy już w miejscu, kiedy taki samosąd społeczności jest powodem do zrobienia sobie pamiątkowego zdjęcia. Chciałbym, żebyśmy za 10 lat żyli w świecie, kiedy moja książka stanie się obrazem słusznie minionego czasu politycznej nienawiści.
**
Książka Dawida Krawczyka Cyrk polski ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne. 25 lutego o godz. 20 odbędzie się spotkanie z autorem transmitowane na stronach FB Wydawnictwa Czarne i Faktycznego Domu Kultury.