Joe Biden wygrał wybory, jednak demokraci nie tylko nie zdobyli Senatu, ale też stracili kilka mandatów w Izbie Reprezentantów. Teraz będą walczyć na dwóch frontach: zewnętrznym, z republikanami w Senacie, i wewnętrznym, we własnej partii.
Partia Demokratyczna wykazała się niesamowitą jednością podczas kampanii wyborczej. Lewa flanka w osobach Alexandrii Ocasio-Cortez czy Berniego Sandersa równie entuzjastycznie wspierała byłego wiceprezydenta co bardziej centrowi działacze tacy jak Pete Buttigieg i nie utyskiwała, gdy Biden otrzymywał kolejne wyrazy poparcia od konserwatywnych polityków.
Sam Biden starał się dać bogu świeczkę, a diabłu ogarek. Zaprosił Ocasio-Cortez do swojego zespołu polityki klimatycznej, a do planów reformy ochrony zdrowia włączył elementy z planu Sandersa. Nie będzie to co prawda Medicare for all, ale w amerykańskich warunkach nawet opcja pozwalająca wybrać publicznego ubezpieczyciela będzie zdecydowaną poprawą. Dobrze wpisywało się to w ogólny przekaz kampanii Bidena o budowaniu mostów ponad podziałami.
czytaj także
Okazało się jednak, że partyjne podziały – pokoleniowe i polityczne – zostały zasypane tylko chwilowo. Ogłoszenie wygranej Bidena przez CNN – bo pamiętajmy, że wszystkie głosy nie zostały zliczone do dziś, a oficjalny wynik poznamy dopiero w grudniu, gdy decyzję podejmie Kolegium Elektorów – spowodowało, że zniknął wspólny wróg. Nie pomógł też fakt, że przewaga demokratów w Izbie Reprezentantów zmalała, a Senat – kluczowy dla możliwości efektywnego rządzenia – najpewniej zostanie pod kontrolą republikanów (szanse na zdobycie dwóch z czterech mandatów z konserwatywnych stanów Georgia i Alaska są niewielkie).
Centrowi demokraci dość szybko obarczyli odpowiedzialnością za ten rozwój wypadków lewicową frakcję partii. Twierdzą, że ciągłe gadanie o socjalizmie, opiece medycznej dla wszystkich, Zielonym Nowym Ładzie i zmniejszaniu finansowania policji zniechęca „zwykłych” Amerykanów – zwykłych, czyli takich, którzy nie mieszkają w Nowym Jorku, Seattle czy Minneapolis. Swoim radykalizmem lewica pomogła rzekomo republikanom przypiąć łatkę radykałów całej Partii Demokratycznej i tym samym doprowadziła do porażek kandydatów partii w bardziej konserwatywnych okręgach.
czytaj także
Argument ten, mimo że atrakcyjny i powielany również na naszym rodzimym podwórku choćby przez Cezarego Michalskiego i Tomasza Lisa, nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Wielu przegranych demokratów startowało w okręgach, w których Trump wygrywał przewagą ponad 10 proc. Ich porażka w roku wyborów prezydenckich zupełnie nie zaskakuje. Przekonanie, że słowo „socjalizm” wypowiedziane przez radną miejską ze Seattle przechyliło szalę na korzyść republikanów w oddalonych o setki kilometrów rolniczych okręgach, zwyczajnie nie trzyma się kupy. Po pierwsze dlatego, że pod względem dostępnych mediów – i co za tym idzie, informacji – to są dwa zupełnie inne światy. Po drugie, republikanie przypinają demokratom łatkę socjalistów niezależnie od tego, co ci drudzy robią.
Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że lewica z dużym samozaparciem wspierała Bidena w walce o prezydenturę, i to pomimo że ani prezydent elekt, ani Kamala Harris nie są ich idealnymi kandydatami. To mobilizacje lewicy po policyjnych morderstwach czarnych pomogły w (prognozowanym) zwycięstwie w konserwatywnej Georgii.
Nerwowe reakcje centrystów raczej wskazują na ich poczucie, że kontrola tej grupy nad partią jest zagrożona. A są po temu powody.
Tak zwana Blue Dog Coalition, grupa centrowych demokratów, utraciła sześciu członków i od stycznia liczyć będzie 20 osób, za to frakcja progresywna będzie ich mieć 93. Co więcej, cała lewicowa „ekipa” – czyli AOC, Ilhan Omar, Ayanna Pressley i Tachida Tlaid – zapewniła sobie reelekcję. Ponadto, pomimo utraty przez demokratów kilku mandatów, w Kongresie pojawiły się nowe twarze jednoznacznie kojarzone z lewicą, które „ekipę” zasilą. Wszyscy oni popierają postulaty publicznej ochrony zdrowia czy Nowego Zielonego Ładu. Najpopularniejszą z nich jest Cori Bush, dyrektorka szkoły, która zaangażowała się w politykę sześć lat temu, po morderstwie Michaela Browna przez białego policjanta w Ferguson. Mondaire Jones i Ritchie Torres – obaj ze stanu Nowy Jork – będą pierwszymi czarnymi otwarcie homoseksualnymi członkami Izby. Torres był delegatem Berniego Sandersa na konwencji demokratów w 2016 roku. Kolejny nowojorczyk, Jamaal Bowman, jest wysoko postawionym członkiem Demokratycznych Socjalistów Ameryki. Na ich tle wyróżnia się Marie Newman – tylko ona jest w tym składzie biała.
czytaj także
Lewica też nie czyni tajemnicy ze swoich planów.
„To, co się teraz stanie, będzie kluczowe” – napisała na Twitterze tuż po ogłoszeniu wygranej Bidena Elizabeth Warren. „W przeszłości próby budowania »jedności« i »zgody« w Waszyngtonie zbyt często oznaczały wręczanie kluczy wielkim korporacjom i ich lobbystom” – przestrzegła. „Nie możemy pozwolić, by to się powtórzyło” – dodała.
What happens next matters.
In the past, efforts to build "unity" and "consensus" in Washington have too often meant turning over the keys to giant corporations and their lobbyists.
We can't let that happen again.
— Elizabeth Warren (@ewarren) November 8, 2020
Bardziej wprost wyraziła się Ilhan Omar, progresywna członkini Izby Reprezentantów z Minnesoty: „Nie tylko usunęliśmy w głosowaniu najbardziej skorumpowanego, niebezpiecznego prezydenta we współczesnej historii, ale też mamy szansę na zrealizowanie najbardziej progresywnej agendy w historii tego kraju”.
Congratulations to @JoeBiden and @KamalaHarris on your historic win!
We have not only voted out the most corrupt, dangerous president in modern history but have the opportunity to carry out the most progressive agenda our country has ever seen.
Let’s get to work!
— Ilhan Omar (@IlhanMN) November 7, 2020
Jednak bez kontroli nad Senatem trudno będzie zrealizować jakąkolwiek agendę – być może z wyjątkiem tej odpowiadającej Mitchowi McConnellowi. Dlatego przy wyraźnym sukcesie lewicy problem demokratów po tych wyborach jest jeszcze bardziej oczywisty: musi ona trafić do białych wyborców z mniejszych, bardziej rolniczych stanów, którzy poparli Trumpa. Konieczne będzie również zmobilizowanie wyborców w stanach takich jak Georgia, gdzie wyścigi senackie są w miarę wyrównane.
Nie będzie to łatwe – i to nie dlatego, że „normalni Amerykanie” nie lubią socjalizmu. Zresztą wbrew opiniom centrystów (i części polskich komentatorów) lewica doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że nie przekona do siebie mieszkańców Ohio, Indiany czy Iowy koszulką z Che Guevarą i transparentem z napisem „Socjalizm Teraz!”.
czytaj także
W przypadku białych wyborców wyzwaniem jest polaryzacja i bariera informacyjna. Tradycyjne kanały docierania do tej części elektoratu – telewizja i poczta – w tym wypadku nie zadziałają. Konieczne będzie wykorzystanie internetu i oddolnej organizacji. Lewica ma w tym doświadczenie, bo musiała wypracować te narzędzia z powodu braku wsparcia finansowego, jakim cieszy się partyjny mainstream.
W przypadku Georgii wyzwaniem jest mobilizacja wyborców i upewnienie się, że oddadzą oni głosy. Lewicowi demokraci pokazali już, że mają również i te umiejętności.
czytaj także
W wyborach uzupełniających w 2022 roku lewica będzie mogła pomóc Partii Demokratycznej przejąć kontrolę nad Senatem. Pod warunkiem że partyjny mainstream nie będzie podstawiał im nogi.