Piłsudski i Narutowicz w 1922 roku wierzyli w koncepcję narodu dużo bardziej oświeconą od tego, co mogło być zaakceptowane na poziomie masowym.
Michał Sutowski: 16 grudnia 1922 roku zginął w zamachu pierwszy prezydent niepodległej RP, Gabriel Narutowicz, któremu poświęciłeś książkę Gotowi na przemoc. Mord, antysemityzm i demokracja w międzywojennej Polsce. Zacznę od tego, czy zamachu nie dokonał po prostu szaleniec, „samotny wilk”, jak się mówi w USA na białych zabójców? Nie było żadnego spisku, Eligiuszowi Niewiadomskiemu nikt nie pomagał, a z jego zeznań wynika, że miał ostrą paranoję i wszędzie dookoła widział Żydów. Czy z samego faktu, że ginie polityk, wynika, że był to akt polityczny?
Paweł Brykczyński: Być może Niewiadomski był szaleńcem – w międzywojniu wydano nawet książkę z taką tezą – ale nie da się dziś tego ustalić. Z pewnością miał skłonności paranoiczne. Byłem wstrząśnięty, kiedy zobaczyłem, że jego tezy i poglądy o wpływach Żydów na wszystkie sfery życia w Polsce nie były niczym wyjątkowym ani nadzwyczajnym. Ze swoją wizją Judeo-Polski mieścił się jak najbardziej w głównym nurcie endecji, choć głosił ją nieco bardziej histerycznie niż jej najlepsi publicyści. Podobne poglądy lansowali politycy w Sejmie i głosili komentatorzy prasy endeckiej w rodzaju „Gazety Warszawskiej” czy „Gazety Porannej 2 Grosze”.
Poglądy o Żydach to jedno, ale co z samym zamachem? Na początku go chyba potępiono?
Na początku, tzn. po wyborze prezydenta, a jeszcze przed zamachem, nazywano prezydenta „zawadą” i wzywano do jego usunięcia. I nie mówił tego żaden margines, tylko wybitny romanista i błyskotliwy polityk narodowej demokracji, Stanisław Stroński. Ten sam, który już po zabójstwie wzywał do spokoju pod hasłem „ciszej nad tą trumną”. Biorąc pod uwagę intensywność nagonki i to wszystko, co głosiła endecka prasa, naprawdę trudno się dziwić, że znalazł się jakiś człowiek gotowy wyciągnąć z tego ostateczne konsekwencje.
Dlaczego w tym kontekście zginął akurat Narutowicz? Nie był Żydem, jeśli już, to można było mu przypisać jakieś konszachty litewskie, bo jego rodzony brat był niepodległościowcem, ale Litwy.
Celem głównym zamachowca był oczywiście Józef Piłsudski – bo to on miał być w oczach Niewiadomskiego twórcą Judeo-Polski, który, choć sam „niepozbawiony rysów bohaterskich”, oddaje ojczyznę pod panowanie żydowskie. Większość narodowych demokratów myślała podobnie, chodziło o symbol, a nie konkretną osobę. Narutowicz był uważany za człowieka Piłsudskiego, choć, znów, niewielu wiedziało, że marszałek tak naprawdę nie życzył sobie jego kandydatury jako człowieka nazbyt niezależnego charakteru i preferował bardziej jego zdaniem uległego Stanisława Wojciechowskiego.
Czyli Narutowicz nie tylko zginął, ale też został wybrany na prezydenta przez przypadek?
Zginął z powodów, o których mówiłem, ale faktycznie jego wybór był jakąś komedią omyłek. Po pierwsze dlatego, że w ogóle został wybrany, a po drugie, bo dynamika wyborcza wzmocniła rolę głosów żydowskich, co ułatwiło wpisanie go w opowieść o zdradzie interesów narodowych.
To co zdecydowało?
Najpierw ordynacja wyborcza w październikowych wyborach do Sejmu, z systemem D’Hondta, która nie odzwierciedlała ściśle woli wyborców i premiowała duże partie. Zaprojektowali ją endecy, żeby wyciąć rozproszone mniejszości, ale te poszły po rozum do głowy i stworzyły Blok Mniejszości Narodowych, który – mówiąc słowami Adama Pragiera – łączył „niemieckich junkrów z Pomorza, białoruskich półbolszewików, ukraińskich nacjonalistów i «tutejszych» Poleszuków”, a kierowniczą w nim rolę sprawowali Żydzi. Dostał on 2 miliony głosów i 20 procent mandatów. Można więc było twierdzić, że to mniejszości stają się języczkiem u wagi w polskiej polityce.
czytaj także
A faktycznie nim były?
Przy wyborze prezydenta, którego dokonywało Zgromadzenie Narodowe, decyzja tak naprawdę zależała od partii chłopskiej Witosa, czyli PSL „Piast”, dysponującej 88 mandatami w Zgromadzeniu liczącym 556 głosów. Tak naprawdę wybór Narutowicza to nie była decyzja Żydów, bo od początku wiadomo było, że mniejszości będą się opowiadać za kandydatem lewicy – tak to jednak ukazywano opinii publicznej. Zaczęła się endecka kampania nawołująca, by nie głosować wspólnie z Żydami, tzn. by nie pozwolić mniejszościom wybrać polskiego prezydenta.
A skąd w tym wszystkim Narutowicz, skoro sam Piłsudski „wolałby nie” mieć go za prezydenta?
Polska demokracja była jeszcze bardzo świeża i niewyrobiona. Narutowicz, mimo własnych oporów i zastrzeżeń, został namówiony do kandydowania przez lidera PSL „Wyzwolenie” Thugutta. Głosowanie odbywało się w turach, kolejno odpadali niemający szans lider PPS Daszyński, niezbyt poważny kandydat Baudouin de Courtenay, a potem Wojciechowski. To rezultat serii przypadków, bo endecy uznali, że w decydującym starciu Narutowicz będzie łatwiejszym od niego przeciwnikiem dla wielkiego posiadacza ziemskiego hrabiego Maurycego Zamoyskiego.
Zaremba Bielawski: Antysemityzm Dmowskiego jako projekt integracyjny
czytaj także
A czy tzw. doktryna większości polskiej – tylko etnicznie polskie głosy mogą kształtować politykę w Polsce – to była autentyczna myśl polityczna czy tylko taktyka wyborcza?
Endecja od początku występowała przeciwko Żydom i mniejszościom narodowym, aby nie miały wpływu na politykę polską. Sama ta doktryna powstała jednak w konkretnej sytuacji wyborczej – z podziału głosów w parlamencie wynikało jasno, że o zwycięstwie zdecyduje „Piast”, który zagłosuje albo razem z lewicą i mniejszościami narodowymi, albo z narodową demokracją. Chłopi od Witosa mieli zatem decydujący głos, a argumentu o „większości głosów polskich” użyto instrumentalnie, by zmusić „Piasta” do głosowania razem z prawicą.
A jednak nieskutecznie.
To się wówczas nie udało, bo przeważył klasowy opór przeciw polskiemu latyfundyście – Zamoyskiego po prostu nie można było poprzeć, jeśli walczyło się o reformę rolną. „Piast” z prawicą dogadał się dopiero wiosną 1923 roku, kiedy po tzw. Pakcie Lanckorońskim powstał drugi rząd Wincentego Witosa, potocznie zwany rządem Chjeno-Piasta.
W swojej książce opisujesz przebieg burzliwych wydarzeń – będące następstwem wyboru Narutowicza zamieszki w Warszawie połączone z zachowaniami pogromowymi, manifestacje, pobicia posłów udających się na zaprzysiężenie Narutowicza, słynną jazdę powozem konnym prezydenta, którego obrzucano śnieżkami, torowanie przejazdu przez wrogi tłum endeckich studentów przez szwadrony kawalerii. To wszystko znamy choćby z filmu Śmierć prezydenta. Ale to, co zaskakuje najbardziej w Gotowych na przemoc, to nieoczywiste konsekwencje zamachu. Pamiętamy wstrząsający wiersz Juliana Tuwima ze słowami „Krzyż mieliście na piersi, a brauning w kieszeni/ Z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie”. A jednak z twojej książki wynika, że ten zamach nie skompromitował ani prawicy, ani antysemityzmu, ani nawet dyskursu endeckiego na temat „większości polskiej”?
Dla mnie to był chyba najbardziej zaskakujący rezultat badań. Zabierając się do pracy, nie spodziewałem się takich konkluzji, ale faktycznie – idee zamachowca w pewnym sensie zwyciężyły.
I jak to możliwe?
To dokonało się w dość prosty sposób. W pierwszych kilku dniach po zabójstwie prawica była w panice, a przynajmniej jej główny nurt. Endecy boją się puczu lewicy, która w Warszawie dysponuje silnymi bojówkami PPS, ale przede wszystkim wojska, które jest pod kontrolą Piłsudskiego. To wówczas pojawia się opowieść, że Niewiadomski to człowiek obłąkany i że to niegodne, by czyn osoby niezrównoważonej obciążał całą narodową demokrację. Notabene, zamach ten jako „samobójstwo polityczne” endecji uznawał nie tylko socjalista Daszyński, ale także wybitny publicysta prawicy Adolf Nowaczyński.
A potem?
Powstaje nowy obraz tragicznego bohatera, który oczywiście nie powinien był zabijać prezydenta, bo czyn taki nie mieści się w tradycjach polskiego narodu, ale jest zrozumiały na gruncie fali słusznego moralnego oburzenia, jakie wywołał w społeczeństwie polskim ten wybór. Krótko mówiąc, Niewiadomski zostaje w ciągu kilku dni i tygodni zrehabilitowany moralnie i zostaje bohaterem prawicy. Rodzi się jego kult, w kościołach zamawia się msze w jego intencji, odbywają się manifestacje poparcia ludzi z różnych sfer. Jego paranoiczne mowy przed sądem, gdzie przyznawał się do winy w sensie prawnym, są przedrukowywane w endeckiej prasie i życzliwie komentowane.
czytaj także
Ale zostaje skazany na śmierć.
I wtedy staje się męczennikiem. Jego pogrzeb jest wielką manifestacją. Heroizmu przydają mu uteatralizowane opisy godnego zachowania przy egzekucji itd. Na pogrzebie jest mnóstwo ludzi, mimo że władze starają się rzecz wyciszyć i ukryć trasę przejazdu, grób tonie w kwiatach… Ciekawszy na swój sposób jest jednak efekt na lewicy, a zwłaszcza w politycznym centrum.
Rezygnacja?
Politycy centrowi, widząc skalę ulicznej mobilizacji w Warszawie przeciwko Żydom, mniejszościom i samemu Narutowiczowi, dochodzą szybko do wniosku, że nie da się z tym walczyć, że rządzenie Polską możliwe jest tylko pod warunkiem zaakceptowania doktryny większości polskiej i że jakiś układ z prawicą będzie warunkiem utrzymania jedności wspólnoty politycznej. Powołano komisję sejmową do zbadania przebiegu rozruchów – niestety zapisy jej prac zostały zniszczone w czasie II wojny światowej. Zachowały się jednak stenogramy obrad nad rezultatami jej pracy. To bardzo charakterystyczne, że nikt na lewicy nie mówi w tym kontekście o Żydach, nie mówi o antysemityzmie…
To nie było oczywiste?
Padają same eufemizmy: „zamieszki”, „ekscesy”, nikt nie mówi jasno, o co chodziło, dlaczego właściwie Narutowicz został zabity. Polityczne centrum w osobach marszałka Rataja, premiera Sikorskiego, ale także Stanisława Thugutta wycofuje się chyłkiem z obrony praw mniejszości narodowych do uczestnictwa w polskiej polityce. Cały ten proces jest złożony, ale zamach niewątpliwie był punktem przełomowym w historii Polski – duża część elit dochodzi wówczas do przekonania, że wspólnie z mniejszościami nie da się Polską rządzić.
Wspominałeś, że prawica na samym początku bała się lewicowego puczu. Słusznie?
Tak, te obawy nie były bezpodstawne, bo zwolennicy Piłsudskiego na serio myśleli o wykorzystaniu napięcia na ulicach do rozprawy z prawicą – pisze o tym między innymi Władysław Pobóg-Malinowski. Na 100 procent nie dowiemy się, dlaczego do lewicowego zamachu stanu wtedy nie doszło – czy Piłsudski go nie chciał, chciał, ale się nie zdecydował, a może celowo zostawił sprawy w rękach swoich zwolenników. Na pewno jednak była taka możliwość, tzn. żeby przewrót majowy 1926 roku wydarzył się w grudniu roku 1922, choć już w innym układzie sił politycznych, być może z ludowcami po stronie nowej władzy.
A możemy pospekulować? Dlaczego?
Wiele wskazuje na to, że Piłsudski liczył na zdecydowane posunięcie lewicy, np. na silny warszawski PPS – były propozycje, aby właśnie stamtąd wyszedł pucz. Potem on mógłby objąć władzę jako człowiek centrum przywracający równowagę w państwie pogrążonym w kryzysie i wtedy byłby arbitrem, a właściwie to wybawcą Polski z konfliktu między lewicą a prawicą – tak twierdził m.in. Adam Pragier, ale też Piłsudczyk Miedziński.
A co na to lewica?
Pojawiły się wyraźne tarcia, bo starzy przywódcy wywodzący się z tradycji parlamentarnej Austro-Węgier, jak Ignacy Daszyński, nie chcieli siłowego rozwiązania i mitygowali rozsierdzonych robotników. Pragnęli działania w ramach konstytucji, którą sami przecież niedawno uchwalili. Z pewnością natomiast chciała zamachu grupa najbliższych współpracowników Piłsudskiego.
Jeśli mówimy o miarkowaniu nastrojów po wyborze Narutowicza, to samo trzeba chyba powiedzieć o starych endekach?
Tak, i to nie tylko po zamachu, gdy Stroński pisał „ciszej nad tą trumną”, ale też w czasie zamieszek tuż po wyborze prezydenta. To młodzież prawicowa, zafascynowana Mussolinim, chciała „marszu na Warszawę”, ale zabrakło jej wtedy liderów.
Czyli gdyby Bolesław Piasecki urodził się 20 lat wcześniej, to pewnie mógłby stanąć na czele takiego ruchu…
Pytanie brzmi, czy gdyby Piasecki urodził się dwie dekady wcześniej, to nie stałby się kimś zupełnie innym. Adolf Nowaczyński wskazywał w artykule – notabene na łamach piłsudczykowskiej „Drogi” – na swoisty przełom pokoleniowy – skrajna prawica miała rząd dusz młodzieży wówczas, w latach 20., ale na początku XX wieku górą pod tym względem byli socjaliści. Tak czy inaczej, starsi politycy endeccy z pokolenia „niepokornych” byli zorientowani na Francję, byli też zwolennikami parlamentaryzmu i poszanowania dla konstytucji. Głąbiński czy Trąmpczyński odcinają się od protestów i nie są gotowi na żaden przewrót. Młodzież szukała z kolei czegoś bardziej radykalnego, w czasie protestów po wyborze Narutowicza udała się nawet pod balkon generała Hallera i wzywała go, by został wodzem i dał siłę przewodnią protestom.
A co z Dmowskim? On akurat z „młodzieżą” miał dobrą chemię…
Guru narodowych demokratów w czasie wyboru Narutowicza, rozruchów warszawskich i zamachu przebywa w swoim podpoznańskim majątku Chludowo, dokąd świadomie wycofał się z polityki. W jednym z listów wskazywał, że jego zdaniem świat wchodzi właśnie w fazę wzmocnienia wpływów żydowskich i dla Polski lepiej będzie, jeśli on sam się usunie w cień. To zatem nie przypadek, że nie było go w Warszawie i nie było komu stanąć na czele protestów. Siły na ulicach Warszawy były wtedy dość wyrównane – tylko chłopi z „Piasta”, z oczywistych powodów, nie mieli swoich bojówek w mieście. O tym, że do żadnego zamachu stanu nie doszło, ostatecznie przesądziło jednak centrum.
Bo Piłsudski się nie zdecydował?
Piłsudskiego wtedy sytuowano na lewicy. Centrum to marszałek Sejmu Maciej Rataj i mianowany po zamachu premier Władysław Sikorski – i to oni odegrali rozstrzygającą rolę. Rataj pisze w swoich pamiętnikach, że w rozmowach z endeckimi politykami ostrzegał ich: „pchniecie PSL do spółki z mniejszościami, by wygrać atut antysemicki, a w takim razie PSL na wasze hasła antysemickie wysunie program społeczny skrajnie radykalny (brać zaraz ziemie!) I pobije was, bo chłop nie będzie pytać, czy ziemię daje Żyd, czy katolik”. A jednak sam Rataj wybrał opcję na współpracę z prawicą, a nie z radykalną lewicą.
Dla Sikorskiego te dylematy chyba nie były kluczowe?
Sikorski podobnie – wolał raczej budować Polskę, opierając się na doktrynie większości polskiej, niż ryzykować głęboką rewolucję społeczną, która wydawała mu się jedyną alternatywą dla układu z prawicą. Oni obydwaj identyfikowali się z narodem polskim rozumianym w sensie etnicznym. Nie byli antysemitami, ale etnos był ich głównym punktem odniesienia. A do tego identyfikowali się z demokracją…
Ale tylko dla etnicznych Polaków?
Bali się o nowe państwo zrodzone z wojennego chaosu – wejście w nieprzewidywalne rewolucje społeczne, które traktowali jako nieuniknione w razie sojuszu chłopów z mniejszościami i lewicą na rzecz reformy rolnej, wydawało się nadmiernym ryzykiem.
Czy można zatem powiedzieć, że alternatywą na początku lat 20. była albo państwowa – tzn. obywatelska, oparta na lojalności politycznej – koncepcja narodu, albo demokracja większościowa? Jak rozumiem, cztery lata później, w maju 1926 roku, Piłsudski wybrał tę koncepcję ponad demokrację?
Alternatywa była następująca: albo demokracja bez liberalizmu, tzn. populistyczno-narodowa, albo narodowy liberalizm bez demokracji. Piłsudski wybrał ideę państwową ponad demokrację, dla Rataja i Sikorskiego w 1922 roku demokracja w sensie woli większości Polaków była wartością wyższą.
Ale nawet jeśli Piłsudski wybrał narodowy, czy może raczej państwowy liberalizm bez demokracji, to po jego śmierci dalej nie było demokracji, a kulawy liberalizm – w sensie obywatelstwa politycznego, a nie etnicznego – też się nie utrzymał.
I to jest wielka tragedia Piłsudskiego. Po jego śmierci w 1935 roku spadkobiercy, czyli tzw. Obóz Zjednoczenia Narodowego, przejęli dużą część idei jego największych wrogów. OZN pod koniec lat 30. akceptuje antysemityzm jako jedną z idei legitymizujących obóz władzy po śmierci charyzmatycznego lidera. Stara się nawet wciągnąć do obozu rządzącego Bolesława Piaseckiego, szefa „Falangi”. Jeśli spojrzymy na wczesne pisma Józefa Piłsudskiego i na koniec rządów sanacyjnych, to zestawienie jest naprawdę przygnębiające. W 1936–1937 roku ludzie tacy jak Adam Koc, którzy jeszcze w grudniu 1922 roku planowali lewicowy zamach stanu wymierzony w endecję, niejako przyjęli intelektualną ofertę, którą złożył im Nowaczyński w artykule pisanym na łamach „Drogi”. Odpuśćcie sobie ten 8-godzinny dzień pracy, tzn. socjalizm, porzućcie Żydów i sprawy mniejszości, a droga do współpracy będzie otwarta…
I zamach na prezydenta Narutowicza był początkiem drogi w tym kierunku? Kapitulacji „centrum” przed endecją?
Polityczne centrum w 1922 roku uznało, że Polską nie da się demokratycznie rządzić z udziałem mniejszości narodowych – choć w pamięci potocznej zachowało się tylko to, że Piłsudski stracił wówczas wiarę w demokrację.
Może najbardziej przygnębiające jest to, że nawet gdy jakaś „oświecona” elita porzuci budowanie zaplecza społecznego dla swoich oświeconych idei, to prędzej czy później faszyzm wróci, że nie da się go powstrzymać niedemokratycznie…
Ja sądzę, że Piłsudczycy przez lata 20. i 30. nie przestawali szukać koncepcji politycznej, która przemówiłaby do społeczeństwa, dla której dałoby się znaleźć poparcie masowe. Niestety, Piłsudski i Narutowicz wierzyli wówczas w koncepcję narodu dużo bardziej oświeconą od tego, co mogło być zaakceptowane na poziomie masowym.
*
Wywiad został opublikowany pierwotnie 13.12.2021 r.
**
Paweł Brykczyński – historyk i politolog, absolwent University of Toronto, pracownik naukowy University of Michigan, autor wydanej w Polsce przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej książki Gotowi na przemoc, która w 2018 roku została wyróżniona Nagrodą Historyczną „Polityki” za najlepszy debiut.