Zeszłoroczny sukces Czarnego Protestu, wzrost poparcia dla liberalizacji prawa aborcyjnego, a przed kilku dniami zasięg akcji #metoo i przede wszystkim (kolejny raz!) setki tysięcy podpisów pod projektem Ratujmy kobiety pokazują jednak, że PiS-owski patriarchat w wersji hardcore wcale tak łatwo się w Polsce nie przyjmuje.
PiS ma w sondażu 47 procent – mimo że to nie TVP sondaż zleciła. Zachowawcza dotąd Nowoczesna składa projekt liberalizacji (!) ustawy antyaborcyjnej, inicjatywa Ratujmy kobiety zbiera pod dużo dalej idącą propozycją 400 tysięcy podpisów obywatelek i obywateli. Dla Grzegorza Schetyny te same 400 tysięcy reprezentuje radykalizm, zdrowy rozsądek tożsamy jest z obecnym – bardzo konserwatywnym – kompromisem. A prezydent Andrzej Duda zapowiada podpisanie ustawy ultrarestrykcyjnej.
czytaj także
Wygląda na to, że właśnie ciałem staje się słowo Agnieszki Graff i Elżbiety Korolczuk, a ostatnio także Kingi Dunin o (szerszej niż prawa reprodukcyjne) kwestii gender jako najważniejszej osi sporu: PiS i przystawki kontra reszta upolitycznionej Polski. I że to, co słuszne z punktu widzenia wartości (czyli sprawa równości i wolności) jest również niezbędne strategicznie (do pokonania Kaczyńskiego w wyborach).
czytaj także
Zmiana akcentów między kampanią wyborczą a połową kadencji rządu Beaty Szydło jest tyleż uderzająca, ile kluczowa dla obecnej dynamiki politycznej: dwa lata temu 39 procent głosujących Polaków poparło konserwatywno-socjalny pakiet „obrony rodziny”, ale w wersji soft. Wielu wyborców zachęcił on do głosowania na PiS, innych przekonał, że powstrzymywanie Kaczyńskiego to nie jest żadna dziejowa konieczność. Aplikowany jest jednak w wersji hardcore – i to zmienia wszystko, choć jeszcze nie wszystkie siły polityczne zdołały to zauważyć.
PiS mógł wygrać tylko na takiej „obronie rodziny”, jaką sprzedał Polakom w 2015 roku – chowając do piwnicy, razem z Macierewiczem i sektą smoleńską, także agresywną homofobię i całkowity zakaz aborcji. Wojnę z ideologią gender na chwilę wyciszono („twardy elektorat i tak wie swoje”), na czoło przekazu wysunięto zaś pieniądze na dzieci, wcześniejsze emerytury, dowartościowanie prowincji i rozbicie sitw w sądach, korporacjach zawodowych, mediach i biznesie. Było też widmo uchodźców szerzących islamizm, terroryzm, ideologię multi-kulti i pasożyty, ale o zwycięstwie – tzn. przekonaniu lub demobilizacji centrum – rozstrzygnęło co innego: socjalny wariant konserwatywnej, ale jednak modernizacji.
Niedługo po zdobyciu władzy wojna z gender rozgorzała jednak na dobre. Nie, żeby Jarosława Kaczyńskiego budził po nocach krzyk mrożonych zarodków. Po prostu dla pewnych segmentów jego elektoratu in vitro, aborcja, klauzule sumienia i obyczajowe pranie mózgów w szkołach to faktycznie sprawy życia i śmierci (nie tylko płodów). Sprzyjają temu fanatycy religijni wyraźnie nadreprezentowani wśród publicystów, komentatorów i wszelkich „intelektualistów organicznych” PiS. To także trybut dla wspierającej PiS hierarchii Kościoła – tym bardziej potrzebny, że np. w kwestii uchodźców rząd nieco odbiegał od linii Watykanu, a nawet Gniezna. Wreszcie, wojna z gender w opakowaniu ochrony rodziny przed zagrożeniami nowoczesności świetnie dopełnia szerszy, populistyczny projekt „ekskluzywnej solidarności”.
Zeszłoroczny sukces Czarnego Protestu, wzrost poparcia dla liberalizacji prawa aborcyjnego, a przed kilku dniami zasięg akcji #metoo i przede wszystkim (kolejny raz!) setki tysięcy podpisów pod projektem Ratujmy kobiety pokazują jednak, że PiS-owski patriarchat w wersji hardcore wcale tak łatwo się w Polsce nie przyjmuje. Prawo do aborcji i antykoncepcji – sprawa cielesna, dotykająca jednostki egzystencjalnie – upolityczniła na trwałe wiele spośród tych obywateli i obywatelek, dla których atak na Trybunał Konstytucyjny, los TVP czy nawet wycinka Puszczy Białowieskiej nie były wystarczającym powodem do czynnego sprzeciwu.
Gender jako temat i jako problem sam się podaje opozycji na tacy. Opozycji, dodajmy, którą trzeba dopiero zbudować.
Po pierwsze dlatego, że do powstrzymania zalewającej Polskę fali mizoginicznego fanatyzmu (od zmuszania kobiet do rodzenia martwych dzieci przez ograniczenia dostępu do antykoncepcji po apele o „przynajmniej niestosowanie” konwencji antyprzemocowej) potrzebna jest nie tylko mobilizacja obywatelska, ale właśnie agenda polityczna. Polityk i partia z odpowiednią, wiarygodną ofertą polityczną muszą pokazać, że istnieje alternatywa dla tego projektu „dobrego społeczeństwa” i „dobrego życia”, który narzuca dziś Polsce PiS – nie wystarczy punktowy opór wobec najbardziej rażących ekscesów skrajnej prawicy.
Mobilizacja sprzeciwu, jaką znamy z Czarnego Protestu i szeregu innych inicjatyw była silnie emocjonalna, a nie chłodno pragmatyczna – i z tymi emocjami współgrać muszą wizerunki i narracje liderów. Grzegorz Schetyna z Borysem Budką raczej nie będą w tej roli przekonujący – i nawet nie dlatego, że 400 tysięcy zwolenników liberalizacji prawa do aborcji szef PO określił niedawno mianem „radykałów”. Po prostu, PO po ośmiu latach polityki usypiania emocji (Tusk jako „wielki anestezjolog”) i odpolitycznienia („budujmy mosty…”) zwyczajnie nie potrafi prowadzić wiarygodnej polityki na wysokim C. Nie mówiąc o tym, że tematy równościowe zawsze traktowała jak ryzykowny balast, na którym można wiele stracić, a uzysk z tego niewielki.
Nam się zaczęło pod dupą palić… Kim są organizatorki czarnego protestu?
czytaj także
A zatem – nie będzie skutecznej obrony przed inwazją fanatyzmu bez siły politycznej po lewej stronie opozycji. Tylko czy gender to dobry wehikuł polityki w ogóle? Polityki zmierzającej do odsunięcia PiS od władzy? Jak najbardziej – i to jest drugi powód, dla którego opozycja powinna uznać gender za jedną z głównych osi swego sporu z władzą.
Jeśli bowiem uznajemy, że PiS zdołał zmobilizować kluczowych wyborców nową, bardziej socjalną wizją konserwatywnej modernizacji, wymieniając w tej roli zużytą i niecharyzmatyczną już Platformę, możemy przyjąć, że wyborców nie-PiSu (i nie Platformy) porwać – a przynajmniej skutecznie zaprowadzić do urn – może tylko modernizacyjna wizja alternatywna. Zwłaszcza, jeśli tych wyborców ma być więcej niż kolegów i znajomych Młodych Aspirujących Lewicowych Elit, do których swój niedawny tekst kierowała Kinga Dunin.
czytaj także
A co to za wizja? Taka, którą od Polski PiS odróżnia zwrócenie w przyszłość, zamiast do czasów Gomułki skrzyżowanego z późnym Piłsudskim i która wzrok i aspiracje wyborców kieruje raczej na Skandynawię czy Niemcy niż Rosję czy południe USA. Która wiarygodnie przyćmiewa solidaryzm PiS nie będąc zarazem licytacją („1500 na każde dziecko”), ani tym bardziej negacją socjalnego zwrotu, jaki niewątpliwie w świadomości Polaków, ale i realnej polityce nastąpił.
Osią takiej wizji może być właśnie „widmo gender”, tyle że opowiedziane przez lewicę a nie hierarchów: wspólnota oparta na etyce troski zamiast dominacji poniżającej słabszych i kooperacji zamiast walki o status. Społeczeństwo wierzące, że ludzie w swych stylach życia są różni i równi zamiast przykrawania wszystkich do wyobrażeń biskupa i proboszcza (bo przecież nie do realiów współczesnej Polski). Państwo słuchające i współpracujące zamiast wymuszającego konkurencję i hierarchię, w szkole i w praktyce demokracji.
Opozycja powinna uznać gender za jedną z głównych osi swego sporu z władzą.
A sprowadzając rzeczy na ziemię? Rozłożenie ciężaru pracy opiekuńczej (nad dziećmi, starszymi, niepełnosprawnymi) na społeczeństwo zamiast „uwalniania zasobów opiekuńczych” babć i dziadków na głodowych, tyle że wcześniejszych emeryturach. Mieszkania jako przyjazne środowiska życia zamiast środków akumulacji kapitału. Dowartościowanie pracy pracowników ochrony zdrowia finansowanej solidarystycznie, ze środków publicznych zamiast dziadowskich oszczędności kosztem czasu, zdrowia i prywatnych pieniędzy pacjentów. Ochrona przed przemocą i opresją oraz równouprawnienie połączone z życzliwym wsparciem rodziny tam, gdzie brakuje jej zasobów. Szkoła „fińska” godna cywilizacji cyfrowej zamiast „pruskiej” z epoki pary. Wreszcie bezpieczeństwo narodowe budowane na wielostronnych sojuszach i łączeniu potencjałów obronnych z sąsiadami zamiast chłopackich zabaw wojennych na poligonie co drugi weekend i giwery w każdym domu.
To wszystko jest gender, nawet jeśli na plakacie wyborczym nie musi tak się nazywać. Gwoli dygresji: nie jestem pewien, czy całą falę prawicowego populizmu w Europie należy rozumieć w kategoriach reakcyjnej wizji rodziny czy reprodukcji patriarchatu. Przypadki Holandii czy Skandynawii, gdzie poparcie dla praw mniejszości seksualnych, równouprawnienia kobiet w domu i pracy czy praw reprodukcyjnych może doskonale łączyć się z głęboką niechęcią do przyjmowania obcych kulturowo budzą moją wątpliwość co do słuszności niektórych tez Agnieszki Graff i Elżbiety Korolczuk z ich głośnego wystąpienia na Kongresie Kobiet. Podobnie Niemcy, gdzie bez miliona przyjętych uchodźców Alternatywa dla Niemiec miałaby kłopot z przekroczeniem progu wyborczego do Bundestagu.
Oczywiście, nie podważa to tez autorek o „antygenderowej” międzynarodówce. A tym bardziej o tym, że akurat w praktyce władzy PiS „widmo gender” gra rolę kluczową. I to gender może go pokonać – poprzez reakcję na wydaną gender wojnę, ale przede wszystkim jako podstawa konkurencyjnej dla PiS wizji dobrego życia.
Lewicowa klasa gadająca w Polsce – ciocie i wujkowie dobra rada, do których jakoś tam zalicza się niżej podpisany, wydają się dziś miotać między dwiema opcjami. Jedna opcja to „najpierw potrzeby ludu”, definiowane przez wulgarny wariant piramidy Maslowa („jak dostaną wyższą płacę minimalną, mieszkania komunalne i przedszkola to może z czasem i gejów zaakceptują, a na razie znajmy proporcje”). Druga z kolei głosi, że PiS, chcemy czy nie, elektorat socjalny lewicy ukradł nieodwołalnie, więc idźmy w Europę, ekologię, celebrujmy różnorodność i jeździjmy na rowerze. Głosy feministyczne hurtem zapisuje się do „nadbudowy”, może i słusznej, ale trochę nie na czasie – a przecież gender znany choćby z Matki feministki czy wieloletniej praktyki działaczek feministycznych w Polsce to projekt cywilizacyjny, a nie jakaś hipsterska gadanina.
Dałoby się taki projekt zrekonstruować z różnych punktów programu partii Razem i zaangażowania jej działaczy w sprawy równouprawnienia, ale jej flagowy przekaz to dość oldschoolowa socjaldemokracja. Chodzącymi ikonami „projektu gender” bez trudu staliby się Robert Biedroń i Barbara Nowacka, ale oni jak na razie nie mają partii. Dlaczego w tej sytuacji nie uczynić takiej wizji „dobrego życia” wspólną platformą dla lewicowej opozycji? Zbudowanie politycznej alternatywy w kontrze do fantazji o młodych patriotach odpierających inwazję hordy jurnych Arabów to warunek konieczny, by nasz kraj nie zsuwał się dalej w otchłań rodem z dystopii Margaret Atwood. I chyba jedyna szansa na odsunięcie od władzy PiS, do czego dwadzieścia parę procent głosów strasznych mieszczan na PO zwyczajnie nie wystarczy.
Fot. Martin Howard, flickr.com