Pieniądze, które Wrocław wydaje na proces, można by przeznaczyć choćby na pensje dla edukatorek romskich dzieci.
Sprawa rumuńskich Romów żyjących na terenie byłych ogródków działkowych przy ulicy Kamieńskiego we Wrocławiu trwa już trzy lata. Do tej pory nie wypracowano żadnych konkretnych działań, które mogłyby im pomóc.
W grupie liczącej około sześćdziesięciu osób większość stanowią dzieci. Romowie do Wrocławia przybyli z Rumunii. Są obywatelami Unii Europejskiej, ich pobyt w Polsce jest legalny – mają prawo do pracy oraz bezpłatnej edukacji. Problem polega na tym, że nie posiadają dokumentów, a to uniemożliwia im rejestrację, dzięki której mogliby korzystać z pomocy społecznej oraz usług Powiatowego Urzędu Pracy. Teoretycznie każda osoba przebywająca powyżej trzech miesięcy na terenie kraju Unii musi zarejestrować swój pobyt, jednak brak rejestracji nie skutkuje deportacją, grozi tylko kara grzywny.
Romowie mieszkają w barakach, które zbudowali samodzielnie ze znalezionych materiałów. Wnętrza ich domów wypełniają dywany, obrazki i przedmioty codziennego użytku, które wcześniej zostały wyrzucone na śmietnik. W zimie ogrzewają domy skonstruowanymi z metalowych beczek piecami, prąd zapewniają im agregaty prądotwórcze, wodę oraz sanitariaty od ponad roku dostarcza Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej.
W marcu ubiegłego roku Gmina Wrocław wniosła pozew o eksmisję Romów z koczowiska. Teren, który zajmują, jest bowiem własnością miasta. Magistrat żąda od nich „opróżnienia i opuszczenia gruntu”. Władze Wrocławia próbowały dokonać eksmisji osób mieszkających przy Kamieńskiego jeszcze w 2012 pod pretekstem „czyszczenia terenu”.
Fot. Tomas Rafa
Nie do końca wiadomo, dlaczego urzędnicy angażują się w czasochłonny i kosztowny proces. Sprawa toczy się przeciwko części osób mieszkających na koczowisku – jeśli zapadnie wyrok eksmisyjny, to nie obejmie on wszystkich Romów i nie zakończy ich pobytu na zajmowanym rzekomo nielegalnie terenie. Na razie urzędnicy nie chcą komentować, jak według nich miałaby wyglądać ta eksmisja. Ciekawe, że w połowie 2012 roku były rzecznik prezydenta Paweł Czuma dosyć krytycznie wypowiadał się o tym pomyśle: – Romowie są na naszym terenie i w związku z tym oczekuje się od nas podjęcia określonych działań. Ale uzyskanie tytułu egzekucyjnego, który pozwoliłby na usunięcie koczowiska z tego terenu, to długotrwały, kosztowny i niekoniecznie skuteczny proces sądowy.
Magistrat wydaje pieniądze, traci czas i nakręca medialny szum tylko po to, by bronić swojego prawa własności.
Najwyraźniej miastu niezbyt zależy na pomocy dorosłym Romom w znalezieniu pracy czy edukacji najmłodszych, którzy są najliczniejszą grupą w społeczności. Pieniądze wydawane na proces można by przeznaczyć na pensje dla edukatorek romskich dzieci, które, choć urodziły się już tu, we Wrocławiu, znają język polski bardzo słabo. Organizowane przez Stowarzyszenie Nomada zajęcia w szkole dla romskich dzieci, warsztaty, wycieczki do muzeum czy do kina nie są wspierane przez urzędników, ale przez inne organizacje pozarządowe czy indywidualne osoby, którym zależy na losie najmłodszych.
Miasto tłumaczy, że wytoczyło Romom proces, bo ma obowiązek dbać o dobro sąsiadów koczowiska. Że trzeba wziąć pod uwagę skargi mieszkańców na spadek cen ich domów. Jednak ewentualna eksmisja nie zakończy problemu, ponieważ Romowie i tak wrócą na Kamieńskiego albo w inne miejsce we Wrocławiu. Działania urzędników nie poprawiają relacji między Romami i ich sąsiadami mieszkającymi w okolicznych blokach. Magistrat nie poświęca czasu, by wysłuchać opowieści obu grup – nie buduje przestrzeni, w której mogłyby ze sobą współistnieć. Kontynuacja procesu nasila tylko antyromskie i rasistowskie nastroje wśród mieszkańców miasta, a co gorsza, nie poprawia jakości życia i nie redukuje cierpienia osób pozwanych.
Romowie nie zeznają przed sądem w języku romani, który najlepiej znają. Ponieważ są obywatelami Rumunii, muszą odpowiadać na pytania sądu, powoda i własnego pełnomocnika w języku rumuńskim. Odbiera im się prawo do obrony oraz możliwość zeznawania w świadomy sposób. – Problemem jest też kontekst. Romowie pytani, czy mają wodę i prąd, powiedzieli, że tak. Dla Polaka oznacza to, że może włączyć światło i odkręcić kran. Tymczasem Romowie korzystają z wody nieregularnie dowożonej beczkowozem i agregatu prądotwórczego. Tłumacz z romani nie tłumaczyłby tylko słów, ale i kontekst pytań – mówiła na łamach Dużego Formatu Agata Ferenc ze Stowarzyszenia Nomada.
Proces oraz eksmisja – jeżeli dojdzie do skutku – utrudniają rozwijanie pożytecznych praktyk i inicjatyw mających na celu polepszenie życia osób żyjących na koczowisku przy ulicy Kamieńskiego. Członkinie oraz członkowie stowarzyszenia robią tyle, na ile pozwalają im ich własne możliwości. Dbają o edukację najmłodszych, chorym starają się zapewniać lekarstwa, a z dorosłymi rozmawiają o pracy i ubezpieczeniach.
Fot. Tomas Rafa
Na debacie Czy jesteśmy gotowi na dialog z Romami rumuńskimi?, która odbyła się 13 marca w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu, okazało się, że jedna rodzina z koczowiska uzyskała pomoc od stowarzyszenia Ludzie Ludziom wspieranego przez Urząd Miejski. Romom załatwiono ubezpieczenie i wyrobiono paszporty, by zalegalizować ich pobyt w Polsce. Część z nich poszła do pracy i przeniosła się z koczowiska do mieszkania. Po bardzo krótkim czasie dokonano rozbiórki baraku, w którym mieszkali. Najpewniej stracili w ten sposób możliwość powrotu zarówno na koczowisko, jak i do życia, które wiedli wcześniej. Zerwanie więzi społecznych z ludźmi, z którymi przywędrowali z Rumunii, całkowicie uzależnia ich od dobrej woli organizacji pozarządowej. Podczas procesu niemalże wszyscy przesłuchiwani Romowie mówili, że poczucie bezpieczeństwa daje im tylko przebywanie w grupie ludzi z Kamieńskiego, których darzą zaufaniem.
Nie wiadomo, czy pomoc Ludzie Ludziom obejmie resztę społeczności z Kamieńskiego. Na razie arbitralnie wybrani Romowie dostali możliwość korzystania z dóbr niedostępnych innym członkom ich wspólnoty – tylko dlatego, że akurat ich historia została opisana w prasie.
Urzędnicy powinni wreszcie przestać wsłuchiwać się w ksenofobiczne i rasistowskie głosy, a zacząć słuchać opinii przyjaciół romskich imigrantów.
Wśród ich sąsiadów są ludzie, którzy chcieliby zacząć pomagać. Jedno spotkanie może przerodzić się w kolejne – wystarczy, że dzieciaki z obu grup zaczną grać w piłkę. Bo właśnie na stopniowym budowaniu więzi, rozmowach i ciągłym poznawaniu siebie nawzajem polega tworzenie lokalnej solidarności społecznej, na której miastu powinno zależeć najbardziej.