Kraj

Stryjek: Emocje opadną, uchwały zostaną

Większość polityków i dziennikarzy zajmuje się Ukrainą od przypadku do przypadku. Nie rozpoznają barw ideowych, motywów. Biorą wszystko za dobrą monetę.

Paweł Pieniążek: Nacjonalistyczna Ukraińska Powstańcza Armia cieszy się największą popularnością na zachodzie Ukrainy. Jednocześnie to tam najwięcej osób popiera integrację z Unią Europejską. Czy to nie jest sprzeczność?

Tomasz Stryjek: To jest rzeczywiście specyficzne połączenie, które wynika z tego, że ukraiński proces narodowotwórczy w pewnej mierze jest „opóźniony”. W związku z tym idee nacjonalizmu z początku dwudziestego wieku zostały tu przeniesione do dwudziestego pierwszego. To nie oznacza, że takiego nacjonalizmu nie ma w krajach sąsiednich – jest na przykład w Polsce, gdzie ostatnio widzimy jego pewne odrodzenie, ale mimo wszystko jest to zjawisko zdecydowanie słabsze. Tymczasem w zachodniej Ukrainie integralny nacjonalizm zdominował pamięć o latach poprzedzających drugą wojnę światową i samej wojnie.

Co masz dokładnie na myśli, mówiąc, że ukraiński proces narodowotwórczy jest „opóźniony”?

Ukraina nie miała szansy być niepodległym państwem w okresie międzywojennym. Podjęła tę próbę w 1918 roku, w latach 1939–1941, oraz 1944–1945, ale to się nie udało, w przeciwieństwie do państw bałtyckich czy Polski. Niepodległość nadeszła dopiero w 1991 roku na skutek wielkiej implozji Związku Radzieckiego – nie w wyniku walki i trochę z zaskoczenia. Niespełniony ruch nacjonalistyczny próbuje więc budować państwo, opierając się na heroiczno-martyrologicznej wizji historii kilkadziesiąt lat później niż zachodni sąsiedzi.

Natomiast jego zorientowanie na Europę wynika z historii i podłoża wyznaniowego (w Galicji – z greckiego katolicyzmu i podległości papiestwu), a także z wpływu rządów polskich i austriackich na tych ziemiach. Ten nacjonalizm kształtował się w ścisłym konflikcie z Polakami, polski nacjonalizm był dla niego wrogiem – ale jednocześnie punktem odniesienia. To wszystko wpływa na poczucie przynależności do Europy i odrzucenie innych orientacji Ukrainy, na przykład integracji z Rosją.

Państwo ukraińskie powstało dosyć gwałtownie i niespodziewanie, ale jednak powstało. Jaki w takim razie jest dzisiaj cel nacjonalistów?

Z jednej strony, jak we wszystkich nacjonalizmach, ideałem dla jego reprezentantów jest państwo narodowe w znaczeniu organizacji politycznej, która uprzywilejowuje naród tytularny. Oznacza to podejmowania działań eliminujących (lub przynajmniej neutralizujących) wpływ polityczny i kulturowy, na przykład przez asymilację, mniejszości narodowych. Chodzi przede wszystkim o Rosjan, którzy stanowią jakieś 18 procent społeczeństwa i jest to grupa malejąca. Z drugiej strony chce on oczyścić Ukrainę z wpływów imperium i wyjść ze stanu postkolonialnego. W tym przypadku chodzi bardziej o stanowiącą około 35 procent ogółu ludności grupę rosyjskojęzycznych Ukraińców. Dla nacjonalistów są oni pozostałością oddziaływania radzieckiego imperium. Jednocześnie uważają oni, że można ich „odzyskać” – pod warunkiem, że wyrzekną się języka i kultury rosyjskiej.

I jest jeszcze geopolityka. Nie ma wątpliwości, że Rosja jest żywotnie zainteresowana utrzymaniem tu wpływów, przede wszystkim ze względu na tranzyt surowców energetycznych. W geostrategicznej wizji Rosji Ukraina pozostaje ważnym zachodnim sąsiadem, którego nie  można wypuścić z tak zwanego russkogo mira („rosyjskiego świata”), przestrzeni dominacji kultury rosyjskiej. A nacjonaliści chcą z niego uciec.

Ukraińcy, którzy myślą w kategoriach europejskich i prozachodnich oraz chcą pełnej suwerenności od Rosji, mają przez to pewną słabość do nacjonalistów. Są gotowi ich tolerować, bo uważają ich za podstawową siłę występującą przeciwko Rosji.

Stąd może pewna pobłażliwość dla nacjonalistów części ukraińskiej opinii publicznej, tej liberalnej czy liberalno-demokratycznej.

Ale politolog i pisarz Mykoła Riabczuk – liberał – w tekście Na wschód od ogrodu Metternicha uznał UE zaledwie za „mniejsze zło” niż Rosja.

Ukraiński intelektualista deklarujący się jako liberalny demokrata, tak jak Riabczuk, wie, że UE jest zbudowana na bliskich mu wartościach, ale jednocześnie sądzi, iż Ukraina jako przyszły uczestnik integracji nie będzie traktowana po partnersku. To przykład intelektualisty, który stracił wiarę w to, że Ukrainę, jej specyficzną historię i zawiłe losy, szczególnie w XX w., można „wyjaśnić” zachodnim Europejczykom. Z punktu widzenia Riabczuka członkostwo Ukrainy w UE jest oczywiście lepszym rozwiązaniem niż pozostawanie w ramach russkogo mira, ale nie jest rozwiązanie idealne – bo nie oddaje w uczciwy sposób prawdy historycznej i nie odpowiada potrzebom zachowania pamięci narodowej, w szczególności na zachodniej Ukrainie. Wydaje mi się, że jest to podejście całkiem szeroko występujące wśród intelektualistów w tej części kraju. Ostatecznie, mimo wspomnianych wątpliwości, orientują się oni jednak na członkostwo w UE.

Jest to zupełnie inna sytuacja niż ta, z którą mamy do czynienia w Polsce. U nas ci, którzy reprezentują liberalne wartości, właściwie nie mają żadnych wątpliwości co do projektu kulturowo-tożsamościowego UE. Są na niego całkowicie otwarci i chcą go budować. Wątpliwości, czasem prowadzące aż do otwartego sprzeciwu, mają konserwatyści, tradycjonaliści i nacjonaliści. Na Ukrainie zachodniej zaś to liberałowie są sceptyczni, a nacjonaliści deklarują orientację na Europę. Czynią to jednak z takim zastrzeżeniem, że integrując się z nią, odnośnie do historii nie będą musieli niczego piętnować ani niczego się wyrzekać. I dlatego w gruncie rzeczy ukraińscy nacjonaliści są w Europie nie do przyjęcia.

Na tej podstawie można uznać, że ukraińskie spektrum polityczne jest przesunięte na prawo w stosunku do polskiego. Mamy tam zdecydowanie silniejszą skrajną prawicę i liberałów, którzy reprezentują spory eurosceptycyzm. Natomiast liberałów-euroentuzjastów właściwie nie umiem wskazać.

Czy nie byłoby właściwsze porównanie Ukrainy do Polski przed 2004 rokiem? Wtedy także bardzo często padał u nas argument o utracie tożsamości.

Zapewne po wejściu Ukrainy do UE jej obawy, tak jak to się stało w Polsce, by się zmniejszyły. Tylko że cały czas mówimy o zachodniej Ukrainie, a jest jeszcze przecież wschód i południe, które w polskim dyskursie o wschodnim sąsiedzie praktycznie nie funkcjonują. Tam poparcie dla UE jest znacznie mniejsze. Teoretycznie płaszczyzną, która mogłaby łączyć wszystkich Ukraińców, jest orientacja na rozwój ekonomiczny i dobrobyt wynikający z integracji. Z drugiej strony UE stawia swoim członkom – nieformalnie, ale bardzo wyraźnie – nie tylko warunek, że się zreformują prawnie i gospodarczo, ale też krytycznie ustosunkują do „ciemnych” kart swojej historii w ostatnim stuleciu. Kandydując do UE, nie da się więc uciec od przeszłości. Pokazują to przypadki innych krajów, które wchodziły do Unii Europejskiej.

Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej wydaje mi się, iż na Ukrainie osiągnięcie konsensusu w sprawie integracji z UE – i jednocześnie zaprezentowanie przez władze państwa i znaczną część opinii publicznej krytycznego stosunku do przeszłości – będzie możliwe dopiero wtedy, gdy powstaną ogólnokrajowe partie polityczne, które przekroczą kulturowo-tożsamościowy podział na wschód i zachód.

Czyli obawy Riabczuka, że zachodnioukraińska tożsamość się rozmyje, nie są bezzasadne?

Uważam, że zamiast „rozmyć”, lepiej użyć słowa „zmodernizować”, aby ująć ten proces w pozytywnych kategoriach i nadal mówić o perspektywie członkostwa. Czy ta „modernizacja” oznacza całkowite odcięcie się Ukrainy od OUN i UPA? Ukraińcy często sądzą, że tego oczekuje od nich Europa. Odpowiedź na to pytanie jest bardzo trudna. Jeżeli jednak przyjmiemy, że pozytywna pamięć o tych organizacjach i ich działalności ma dla tożsamości zachodnioukraińskiej znaczenie mitu fundamentalnego, to faktycznie będzie musiała się ona „rozmyć” albo w ogóle przestać istnieć.

Historyk ze Lwowa Ołeksandr Zajcew ma krytyczny stosunek do OUN. Jest nawet skłonny przyjąć jako jeden z nielicznych ukraińskich historyków tezę, że szła ona w kierunku faszyzmu. Na pytanie, czy dziś trzeba wyrzec się wszystkiego, co ta organizacja sobą reprezentowała, odpowiada, że w etosie OUN była ofiarność młodzieży dla ojczyzny. To jest dla niego „punkt zaczepienia”, który można wykorzystywać w pracy wychowawczej i dydaktycznej jako pozytywny wzorzec. Ale w moim przekonaniu mogłoby to dotyczyć OUN, zanim zaczęła ona prowadzić akcje terrorystyczne przeciw państwu polskiemu i ulegać ewolucji ideologicznej w tym samym kierunku, co skrajna prawica w ówczesnych Włoszech i Niemczech, a to będą raptem pierwsze trzy lata jej działalności (1929–1932).

Posługiwanie się historią ruchu, o którym mowa, jako pozytywnym wzorcem można by też opierać na twierdzeniu, że – mocno rzecz upraszczając – UPA od 1945 roku zwracała się wyłącznie przeciwko siłom sowieckim i jako taka walczyła o niepodległość, nie popełniając zbrodni na ludności cywilnej. Ale przecież w gruncie rzeczy w OUN i UPA uczestniczyli ci sami ludzie. Część powojennych bojowców UPA brała udział wcześniej w zbrodniach na Polakach czy jeszcze wcześniej w Holokauście. Wielu z nich było więc jednocześnie sprawcami (wobec mniejszości narodowych) i ofiarami (działań sowieckich i niemieckich).

Czy podobne problemy z wojenną pamięcią i tożsamością mają inne państwa regionu?

Weźmy Litwę: powojenni antysowieccy partyzanci też w pewnej części służyli wcześniej po stronie niemieckiej, jakaś ich liczba walczyła w batalionach uczestniczących w Holokauście lub w akcjach antypolskich. Jednak tu nie było bezpośredniej ciągłości. Udział w wojennych i powojennych formacjach zbrojnych można tu rozdzielić, wprawdzie nie kadrowo, ale przynajmniej organizacyjnie. Podziemne struktury po klęsce Niemców, a przed przyjściem Sowietów, powstały od nowa i powołały się na wartości demokratyczne, a po wojnie reprezentowały wizję państwa, która była zorientowana na Organizację Narodów Zjednoczonych i jej wartości. Litwini mogli więc zachować pozytywną pamięć o „leśnych braciach”, jednocześnie piętnując udział różnych litewskich formacji w Holokauście, który na tych terenach był bardzo szeroki – może nawet największy procentowo w Europie.

Do tego Litwa, podobnie jak pozostałe państwa bałtyckie, miała swoje międzywojenne państwo. Współcześnie może więc w całości zachować je w pozytywnej pamięci, jego elity polityczne i ich dorobek. Ukraina zaś ma niemal wyłącznie etos walki OUN, później UPA. Ma oczywiście trochę polityków cywilnych, którzy reprezentowali funkcjonujące w okresie międzywojennym partie polityczne; byli wśród nich m.in. posłowie do polskiego parlamentu. Ale to nie jest dorobek ukraińskiego państwa. Nacjonalistyczne organizacje odgrywają więc na współczesnej Ukrainie zachodniej rolę silnego rdzenia pamięci i tożsamości – jak dla żadnego innego narodu w Europie.

Wprawdzie Chorwaci także nie mieli państwa w okresie międzywojennym, byli wówczas częścią Królestwa Jugosławii – ale to też trochę co innego. Po pierwsze, cały naród znalazł się w jednym państwie, a nie, jak w przypadku Ukrainy, w kilku. Po drugie, proporcje były zupełnie inne – Chorwatów w tym państwie w stosunku do ogółu ludności było o wiele więcej niż Ukraińców w Polsce czy w Związku Radzieckim. Po trzecie, państwo rządzone przez dynastię Karadjordjeviciów nie miało charakteru totalitarnego i nie zastosowało wobec Chorwatów polityki przynajmniej częściowej eliminacji, jak to było z ZSRR. Dzięki temu chorwacka klasa polityczna i dorobek kulturowy narodu, mimo niesprzyjających okoliczności, nadal rozwijały się w okresie międzywojennym, korzystając z bazy wypracowanej jeszcze pod rządami habsburskimi. Ustasze i ich lider Ante Pavelić nie dominują dziś zatem tak wyraźnie nad całością chorwackiej tradycji narodowej w XX wieku, jak OUN-owcy i Stepan Bandera na zachodniej Ukrainie.

W tekście Wrażliwość bez zmiany przedstawiłeś jeszcze jeden ciekawy paradoks związany z ukraińskim nacjonalizmem. Piszesz: „Wzrost w ostatnich latach popularności narracji historycznej jednostronnie heroizującej OUN i UPA to (…) nieuchronny efekt pomarańczowej rewolucji”.

To wydarzenie oczywiście nie miało bezpośredniego wpływu. Zmiana nastąpiła poprzez wyzwolenie debat historycznych i sporów o pamięć, które wprawdzie toczyły się już w czasach rządów prezydenta Leonida Kuczmy, ale nie wybuchały z taką siłą, jak po pomarańczowej rewolucji. Przed 2005 rokiem media nie były w pełni wolne, państwo starało się mieć wpływ na kreowanie informacji. Pomarańczowa rewolucja uwolniła media, więc pojawiła się przestrzeń i możliwość wypowiedzi. Po drugie, w tamtym czasie nastąpiła eksplozja nowych mediów, a spory historyczne na Ukrainie toczą się głównie w internecie – znacznie częściej niż w popularnych mediach drukowanych. Po trzecie, pomarańczowa rewolucja pokazała siłę i zdolności mobilizacyjne elektoratu zachodnio- i środkowoukraińskiego, który wziął udział w tej rewolucji i – traktując rzecz w dużym uproszczeniu – zwyciężył. Sukces w postaci prezydentury Wiktora Juszczenki dodał skrzydeł tej części społeczeństwa. Stąd też rozwój mitów historycznych o tej części Ukrainy, o jej dawnych zdolnościach mobilizacyjnych i militarnych.

Przy tej okazji zachodni Ukraińcy przyczynili się też, naturalnie w sposób niezamierzony, do „przebudzenia” opinii publicznej wschodniej i południowej części kraju.

Bo dotąd w debacie tożsamościowej i historycznej nie było stamtąd zbyt wielu głosów. To raczej o nich debatowali zachodni Ukraińcy, jak Riabczuk, który twierdził, że Ukraińcy ze wschodu i południa to w dużej mierze potomkowie „Kreoli”, czyli, symbolicznie rzecz ujmując, nie reprezentanci ludności autochtonicznej, lecz spadkobiercy kolonistów z Rosji. Dookreślenie się i publiczne zamanifestowanie tożsamości przez mieszkańców zachodniej części kraju skłoniło zatem do przemyśleń i mówienia własnym głosem pozostałą część społeczeństwa. Opozycyjne w odniesieniu do historii XX w.  tożsamości ukraińskie zaczęły się polaryzować ze zdwojoną siłą, na co miał wpływ między innymi coraz powszechniejszy dostęp do internetu. To trwało przynajmniej do końca prezydentury Juszczenki, który swoją polityką historyczną dolał jeszcze więcej paliwa, rozogniając ów konflikt. Temperatura trochę opadła, dopiero gdy odszedł.

Jak oceniasz stosunek Janukowycza do tych historycznych sporów?

Raczej jako pobłażliwy czy nawet w pewnej mierze lekceważący. Priorytety Partii Regionów i ośrodka prezydenckiego to zachowanie władzy oraz utrzymanie jako tako rozwoju gospodarki. Dobrze pokazuje to jego podejście do kwestii wołyńskiej w bieżącym roku, czyli między innymi nieobecność na obchodach w Łucku, mimo wizyty prezydenta Bronisława Komorowskiego.

A jak w tym kontekście można postrzegać to, co dzieje się wokół Wołynia w Polsce – uchwały Sejmu i Senatu, spory o ludobójstwo w parlamencie i wiele ostrych wypowiedzi polityków, historyków i dziennikarzy? Niektórzy twierdzą, że szkodzimy Ukrainie takimi działaniami.

Powszechne mówienie o rzezi wołyńskiej jako o ludobójstwie, czego nie było pięć czy dziesięć lat temu, w znacznym stopniu wynika po prostu z tego, jakie mechanizmy rządzą rynkiem mediów. Kiedy trzeba w szybkim tempie przygotować materiały, a do tego muszą być one chwytliwe i jeszcze bardziej zaskakujące niż poprzednie, to następuje eskalacja słów i emocji. Ale ten nastrój w końcu minie.

Zostaną natomiast oficjalne uchwały. To jest stanowisko państwa, więc w jakiś sposób jest ono przemyślane, nie jest rzucone nagle, jak niemal każda dziennikarska wypowiedź. W tej kwestii istotną rolę zaczęło odgrywać Prawo i Sprawiedliwość, które za czasów prezydenta Lecha Kaczyńskiego prowadziło zupełnie inną politykę wobec Ukrainy. Jarosław Kaczyński chyba sądzi, że polityka jego brata była nieskuteczna, a wschodni partner zawiódł. „Wywrócił więc szachownicę” i zaczął wydarzenia wołyńskie wprost określać jako ludobójstwo. To oczywiście pozwala mu utrzymać przy sobie pewną część elektoratu, którą utraciłby, prowadząc bardziej „miękką” politykę wobec Ukraińców.

A partner rzeczywiście „zawiódł”?

Ukraińcy z zachodu, w tym także liberalni intelektualiści, pozytywnie postrzegali Lecha Kaczyńskiego. W latach 2008–2010, gdy rządziła Platforma Obywatelska, a prezydentem był Kaczyński, to PiS było postrzegane przez nich jako bardziej proukraińskie, które chce dalszej współpracy – w dużej mierze w kontekście antyrosyjskim. PO zaś uważano za ugrupowanie stawiające wymagania związane z prawno-gospodarczymi aspektami integracji europejskiej, a także tymi dotyczącymi „ciemnych kart” historii. Teraz z tej sympatii do PiS chyba nie pozostanie już wiele.

Ale to nie tylko PiS tak radykalnie wypowiadało się o wydarzeniach na Wołyniu. Bardzo pryncypialny w tej kwestii jest także Leszek Miller i cały Sojusz Lewicy Demokratycznej, a także Polskie Stronnictwo Ludowe.

Jeśli idzie o SLD, to takie podejście może być ukłonem wobec starszego i przywiązanego do PRL elektoratu, który pozytywnie ocenia walkę z UPA, z akcją „Wisła” włącznie. Z kolei w przypadku PSL to jest wątek historii polskiego chłopstwa, bo to ono przede wszystkim było ofiarą rzezi wołyńskiej. Przypomnijmy, iż członek władz stronnictwa Jarosław Kalinowski był przewodniczącym komitetu do spraw upamiętnienia ofiar.

Według mnie umiarkowana aprobata polskich polityków dla oświadczenia Partii Regionów i komunistów, którzy domagali się, by polski Sejm uznał wydarzenia na Wołyniu za ludobójstwo, pokazała, jak bardzo chcemy postawić na swoim, nie zważając na całkowity cynizm strony ukraińskiej.

Większość polskich polityków i dziennikarzy zajmuje się tematyką ukraińską od przypadku do przypadku i nie rozpoznaje barw ideowych czy motywów tamtejszych ugrupowań. Bierze wszystko za dobrą monetę. Gdyby oświadczenie podpisali wyłącznie komuniści, to może jeszcze zapaliłaby się jakaś czerwona lampka, ale w znacznym stopniu byli to politycy rządzącej Partii Regionów. Tę tendencję było już zresztą widać, zanim pojawiło się to oświadczenie. Dla środowisk narodowo-kresowych, które są głównym ośrodkiem walki o nazwanie wydarzeń na Wołyniu „ludobójstwem”, przedstawiciele Partii Regionów są już od jakiegoś czasu miarodajni. W połowie czerwca byłem na konferencji w Gdańsku, gdzie pojawili się przedstawiciele środowisk kresowych, i to wcale nie ci najstarsi, tylko dzieci wygnanych i ocalonych, czyli osoby w średnim wieku. W trakcie dyskusji powoływali się na ukraińskich deputowanych, którzy ich zapraszali i jeździli z nimi po Ukrainie, w atmosferze skandalu zwiedzając te wszystkie pomniki Bandery i inne upamiętnienia UPA.

Jak twoim zdaniem zmieniało się nastawienie Polaków do wydarzeń na Wołyniu w ostatnich latach?

Po polskiej stronie do 2008 roku (65. rocznica) było zbyt wiele skłonności, żeby nie nazywać rzeczy po imieniu – zakładano, że nie trzeba wydarzeń na Wołyniu określać mianem „czystki etnicznej”, że można je uznać za walki partyzanckie z ofiarami cywilnymi i niemal równorzędnym udziałem stron. Z kolei po 2008 roku, ze zniecierpliwienia wobec niepodejmowania tej tematyki w sposób jednoznacznie krytyczny przez władze państwa ukraińskiego, a także na skutek umacniania się tendencji do heroizacji ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego, zaczęliśmy popadać w drugą skrajność, twierdząc, że tylko „ludobójstwo” przyniesie nam satysfakcję.

Polacy nie zdają sobie przy tym sprawy, że ich stosunek do Wołynia na swój sposób uległ globalizacji. Do początku lat dziewięćdziesiątych nie było jeszcze szerszej debaty o ludobójstwach na świecie. Problematyka ta ograniczała się niemal wyłącznie do Holokaustu, czasami pojawiał się także wątek ludobójstwa na Ormianach. Dopiero przez Bałkany i Rwandę rozwinęły się badania porównawcze nad ludobójstwami i zaczęto się spierać o status Holokaustu względem nich. Do Polski ten trend dociera mniej więcej od połowy ostatniej dekady.

A wraz z nim pojawia się skłonność, żeby uznawać się za ofiarę ludobójstwa – umiejscowić się gdzieś pomiędzy największymi ofiarami XX stulecia.

To wszystko powoduje oczywiście „inflację” terminu, który jest centralnym punktem tej debaty. Coraz więcej masowych zbrodni jest obejmowanych terminem „ludobójstwo”.

Podczas dyskusji Nacjonalizm i inne strachy XX wieku w Instytucie Studiów Zaawansowanych amerykański historyk Timothy Snyder mówił, że w trakcie zbrodni wołyńskiej to Polacy byli stroną słabszą, dzisiaj jednak są nią Ukraińcy. Jak więc prowadzić ten dialog, żeby nie szkodzić relacjom polsko-ukraińskim i nie wpływać negatywnie na sytuację wewnętrzną Ukrainy?

Jak najbardziej zgadzam się ze Snyderem. Ostatnie wydarzenia przynoszą pewien optymizm. Jest oświadczenie Kościołów polskich i ukraińskich z 28 czerwca, w którym akcję UPA wobec Polaków na Wołyniu i w Galicji Wschodniej nazwano „czystką etniczną”. Arcybiskup Michalik stanął na wysokości zadania, podpisując w imieniu Konferencji Episkopatu ten list. Nie mogę mieć też zastrzeżeń do stanowiska prezydenta Bronisława Komorowskiego, bo jest ono wyważone, a jednocześnie nie tak eufemistyczne jak dziesięć lat temu. Oczywiście wówczas, przy okazji obchodów 60. rocznicy w 2003 r., w stosunkach między Polską a Ukrainą to też był szczyt tego, co było możliwe. Prezydenci Kwaśniewski, Kaczyński i Komorowski prowadzili i prowadzą w tej kwestii taką politykę, jaka wydaje się w danym momencie możliwa i osiągalna. Można mieć uwagi do poszczególnych ich działań w tej sprawie, jednak generalnie biorąc, ich polityka przyczynia się do tego, że proces historycznego pojednania polsko-ukraińskiego cały czas toczy się we właściwym kierunku.

Tomasz Stryjek – profesor nadzwyczajny politologii w Instytucie Studiów Politycznych PAN, wykładowca Collegium Civitas. Autor między innymi Jakiej przeszłości potrzebuje przyszłość?: interpretacje dziejów narodowych w historiografii i debacie publicznej na Ukrainie 1991-2004 (Warszawa 2007), współautor Wojna po wojnie. Antysowieckie podziemie w Europie Środkowo-Wschodniej w latach 1944–1953 (Gdańsk – Warszawa 2012).

Czytaj także:
Andrij Portnow: Błędne koło narodowych historii
Lech Nijakowski: Ludobójstwo nasze powszednie
Sławomir Sierakowski: Nie poganiajmy Ukraińców do rozliczeń
Sławomir Sierakowski: Nie jesteśmy lepsi od Ukraińców

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij