Im bardziej Karol Marks nie żyje, tym bardziej żywy i aktualny wydaje się jego intelektualny dorobek.
Aż trudno uniknąć parafrazy, że cała krytyka kapitalizmu to przypisy do dzieła filozofa z Trewiru – taki przynajmniej wniosek płynął z dyskusji „Marks nie żyje. Niech żyje Marks!” zorganizowanej w 130 rocznicę śmierci autora Kapitału w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie w ramach Laboratorium Przyszłości.
Czy sam Marks cieszyłby się z tego pośmiertnego fetowania? Raczej potraktowałby je jako dowód klęski życiowego projektu. Bo jego cel polegał nie tylko na opisywaniu świata, lecz na wywoływaniu zmiany, co przypomina inskrypcja na jego grobie. A niestety, uważna lektura Marksa w konfrontacji z analizą realnego kapitalizmu prowadzą do konkluzji, że zmiana jest po prostu niemożliwa. Sam Marks, choć marzył o rewolucji, niemożliwość tej zmiany najwyraźniej przeczuwał.
Wystarczy sięgnąć do Grundrisse, czyli Zarysu krytyki ekonomii politycznej, wydanego w Polsce dopiero w 1986 roku. To chyba najciekawszy dla mieszkańca współczesności tom Marksa. Wyczytać w nim można dość precyzyjny opis i logikę działania kapitalizmu, gdy upowszechnia się system maszyn, czyli gdy najważniejszym środkiem wytwórczym staje się zamknięta w automatach wiedza. Praca ludzka traci na znaczeniu, człowiek staje się dodatkiem – to nie on posługuje się maszynami, lecz maszyny wykorzystują go w funkcjach, w jakich jeszcze nie radzą sobie same.
W bardziej współczesnym, XXI wiecznym wydaniu amerykański ekonomista W. Brian Arthur pisze o „drugiej gospodarce” – inteligentnej infrastrukturze, która umożliwia automatyzację już nie tylko funkcji manualnych, lecz także intelektualnych: Internet z umieszczonymi w „chmurze” aplikacjami zastępuje pracę kolejnych urzędników. W tym samym czasie, kiedy z fabryki Fiata w Tychach zwalniani są robotnicy, pracę także tracą pracownicy banków. Stają się zbędni, gdy ich funkcje przejmuje system maszyn i działający w nim General Intellect, intelekt powszechny.
W sensie ekonomicznym kapitalizm doszedł do opisanej przez Marksa sytuacji, gdy produkcja ekonomiczna i reprodukcja oraz akumulacja kapitału odbywają się w coraz większym stopniu bez zaangażowania pracy. W dzisiejszym języku sytuację tę opisali Erik Brynjolfsson i Andrew McAfee z Massachusetts Institute of Technology. W książeczce The Race Against the Machine opublikowanej pod koniec 2011 roku przedstawili gospodarkę, która może się rozwijać bezzatrudnieniowo, bo wszystkie wzrosty produktywności następują na skutek inwestycji kapitałowych, czyli automatyzacji. Co ważne, ekonomiści MIT nie opisali abstrakcyjnego procesu, tylko realny, amerykański system gospodarczy – automatyzacji powoduje zmniejszenie popytu na pracę nie tylko w przemyśle wytwórczym, lecz także w handlu i usługach.
Sytuacja staje się paradoksalna. Nic nie powstrzyma kursu na automatyzację, tę logikę wyczytać można już w Grundrisse. Teoretycznie więc możliwy staje się raj na ziemi: wszystkie potrzeby materialne zaspokajają maszyny, człowiek zyskuje coraz więcej wolnego czasu, który może wykorzystać na kształtowanie siebie, jako wolnego podmiotu. Jak pisał Marks: „Z chwilą gdy praca w bezpośredniej postaci przestaje być wielkim źródłem bogactwa, czas pracy przestaje i musi przestać stanowić jego miarę, a zatem i wartość wymienna przestaje być miarą wartości użytkowej. Praca dodatkowa mas przestaje być warunkiem rozwoju ogólnego bogactwa, podobnie jak nie-praca niewielu przestaje być warunkiem rozwoju ogólnych mocy ludzkiej głowy. Załamuje się przez to produkcja oparta na wartości wymiennej, a bezpośredni materialny proces produkcji wyzbywa się form niedostatku i antagonizmu. Rozwijają się swobodnie indywidualności, toteż następuje skracanie czasu niezbędnego nie gwoli uzyskiwania pracy dodatkowej, lecz w ogóle skracanie do minimum czasu niezbędnego społeczeństwa, odpowiednio do artystycznego, naukowego itd. wykształcenia indywiduów, uzyskanego dzięki czasowi zwolnionemu dla nich wszystkich i dzięki stworzonym środkom”.
Tak mógłby wyglądać kapitalizm kognitywny, lecz tak nie wygląda. Mimo że popyt na pracę maleje i będzie malał, jesteśmy przekonywani, że pracujemy zbyt krótko i większość rządów podnosi wiek emerytalny. O co chodzi, skoro ten zabieg w sensie gospodarczym nie ma sensu? Ma jednak sens ekonomiczny – przedłuża okres indywidualnej odpowiedzialności za siebie w świecie, w którym pracy nie będzie.
Oczywiście, taka dynamika musi prowadzić do paradoksu: najpierw rosnąć będą nierówności społeczno-ekonomiczne, co dzieje się na całym świecie od ponad dwóch dekad. System nie odczuwał tego rozwarstwienia, dopóki konsumpcję finansował tani kredyt. Kryzys unieważnił jednak ten model kreowania popytu, a każdy inny, który nie będzie polegał na redystrybucji nadwyżek, jakie generuje kapitał napędzający sam siebie, prowadzić muszą do katastrofy – trudno o lepszą ilustrację, niż polityka oszczędności Unii Europejskiej.
Niestety, polityka redystrybucji, czyli opodatkowania kapitału jest niemożliwa. Dlaczego? Opisał to w cytowanym fragmencie Marks – gdy wzrosty produktywności zależą w coraz większym stopniu od maszyn i wiedzy, czyli kapitału ustaje główne napięcie realnego kapitalizmu, antagonizm między pracą i kapitałem. W epoce przemysłowej obie strony potrzebowały siebie wzajemnie, dziś kapitaliści nie potrzebują już pracowników, lecz jedynie konsumentów. Znowu doskonałej ilustracjo dostarcza realny przykład gospodarki amerykańskiej. Mimo ciągle wysokiego i trwale utrzymującego się bezrobocia amerykańskie korporacje spoza sektora finansowego zgromadziły ponad pięć bilionów dolarów w gotówce.
Gdyby zainwestować tylko niewielką część tych środków, bezrobocie zniknęłoby w USA w ciągu trzech lat. Pracownicy jednak nie są potrzebni, a perspektywy popytu ograniczone, więc lepiej opłaca się trzymać kasę na niskooprocentowanych kontach w rajach podatkowych. Skoro pracownicy są potrzebni w coraz mniejszym stopniu, maleje także ich znaczenie polityczne. Zorganizowanej klasy robotniczej bali się najpotężniejsi rządzący XIX wieku. W XXI wieku tysiące Indignados okupujących tygodniami Park Zuccottiego lub Porta del Sol nie robią na nikim wrażenia.
Widać więc wyraźnie, że z jednej strony kapitalistyczna machina zaczyna się zatykać, z drugiej zaś brakuje politycznych instrumentów umożliwiających radykalną reformę, na wzór tej, jaka „odetkała” kapitalizm po poprzednim wielkim kryzysie. Na horyzoncie nie widać ani Lenina, ani Roosevelta, zamiast rewolucji i reform (rozumianych jako redystrybucja, a nie konsolidacja kapitału) raczej należy spodziewać się katastrofy. Czy to jedyne możliwe odczytanie starego Marksa we współczesnym kontekście?
Na szczęście nie. Marks zajmował się analizą gospodarki i systemu kapitalistycznego nie dla nich samych – w istocie interesowało go społeczeństwo i więź społeczna. Analiza współczesnego mu społeczeństwa prowadzić musiała do wniosku, że fabrykami więzi i solidarności były po prostu fabryki. Analiza systemu produkcji umożliwiała zrozumienie samego społeczeństwa, jego dynamiki i dynamiki procesu politycznego.
Dziś także pytanie należy zacząć od społeczeństwa i więzi: gdzie powstają, jeśli jeszcze w ogóle powstają? Czy ciągle w systemie kapitalistycznej produkcji, czy poza nim? I czy tak tworzone społeczeństwo jest w stanie rozwiązać najpilniejszy dziś problem rosnących nierówności? Odpowiedzi nie daje sam Marks. Trudno ją też znaleźć zarówno u kontynuatorów, jak i oponentów jego myśli.
Witamy Edwina Bendyka wśród stałych autorów Dziennika Opinii!