Oto w końcu mamy współczesną powieść, przy której nie trzeba zgrzytać zębami ze stresu, że znowu siedzimy w tym samym polsko-konserwatywnym dyskursie.
Wiem, że powinienem napisać, że to nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia, że bohaterowie znakomitej, inteligentnej, przewrotnej powieści Ignacego Karpowicza ości mają swoje pierwowzory w świecie realnym. Troje z nich nawet para się piórem, przez co nie są zupełnie „niepubliczni”: feministka i opozycjonistka z KOR-u, pisarka zaczynająca od tworzenia bloga, specjalista od homobiografii. To, że realnie istnieją, oczywiście, koniec końców – nie ma znaczenia. Ale na początku tego końca – jednak trochę ma.
Klucz środowiskowy od początku był jawny, Ignacy Karpowicz udzielił wywiadu „Gazecie Wyborczej” razem z Kingą Dunin. A jawne tajemnice przestają być tajemnicami, co nie oznacza, że nie mają swojej własnej logiki oraz granic. Karpowicz na początku powieści zostawia nawet coś w rodzaju figury niepewności i potencjalnego zagrożenia wynikającego z tej „jawnej tajemnicy”. Oto biolożka Maja, znudzona pracą poniżej możliwości, zaczyna pisać bloga o kolegach z instytutu naukowego, podstawiając ich pod postacie z Władcy pierścieni. Bawi się świetnie, chce więc zabawić również współpracowników – rozsyła im zatem linka do bloga. Ci jednak nie doceniają starań. Opowiadanie subiektywnej prawdy pod powłoką fikcji kończy się źle. Siatka symbolicznych powiązań i struktur władzy wypluwa Maję z instytutu. Tak rozpoczyna się powieść i tak rozpoczyna się nowa historia.
Jak widać, niebezpieczeństwo zatem istnieje. Być może jest to zresztą ciekawy eksperyment poznawczy, będący udziałem każdego czytelnika tej powieści. Jak daleko można utożsamić bohaterów z pierwowzorami? Co z kolei musi uwydatnić inną kwestię – towarzyskie in and out… Oczywiście nie trzeba się bawić w tę grę, bo koniec końców nic poznawczo ciekawego z tego nie wyniknie. Znaczenie ma jedynie fakt, że środowisko lewicowo-literackie wyprodukowało oto swoją potencjalną legendę. I można mieć nadzieję, że będzie miała ona moc przyciągającą. Ci, którzy legend i plotek z warszawki nie lubią, otrzymali błyskotliwą, skrzącą się od humoru i ironii powieść, na której wydawca powinien był dużymi złoconymi literami wydrukować ostrzeżenie: „Uwaga, wciąga!”.
Bo wciąga niewątpliwie. Karpowicz stworzył bowiem swój własny idiom: realistyczny, lingwizujący i autokrytyczny jednocześnie. Czytając tę książkę o kilku osobach ze współczesnej Warszawy, połączonych siatką różnorakich powiązań, można pozwolić sobie na kilka głębszych oddechów ulgi. Oto w końcu mamy współczesną powieść, przy której nie trzeba zgrzytać zębami ze stresu, że znowu siedzimy w tym samym polsko-konserwatywnym dyskursie. W ościach widać epicki rozmach wychylenia ku przyszłości.
Pierwszy z głębokich oddechów przyjemnej ulgi dotyczy związków i układów rodzinnych. Wychodzimy tutaj poza rodzinę nuklearną i nieubłaganą ekonomię zdrady i zazdrości w związkach monogamicznych. Karpowicz łapie ducha czasu i przedstawia nowe konfiguracje relacji emocjonalnych: rodziny z wyboru, a także próby podbudowanych etycznie relacji, które modnie dziś nazywa się poliamorią (nie mylić z poligamią!). Nie są to próby łatwe, a wynik wcale nie jest oczywisty. Ale całość tych układów wygląda tutaj całkiem przekonująco. Być może także z tego prostego powodu, że autor w widoczny sposób lubi swoich bohaterów, przez co może trochę – kto wie – wygładza strukturalne konflikty, a każdy punkt potencjalnie zapalny rozbija igiełką ironii. Poza tym powiązania pomiędzy grupą bohaterów są niekiedy tak powikłane, że można odnieść wrażenie, że mogło je napisać tylko życie lub scenarzysta telenoweli latynoamerykańskiej. Albo Ignacy Karpowicz, który w nowej formule stwarza alternatywne formy rodzinno-emocjonalnych więzi.
Drugi głęboki i przyjemny oddech rozpiera czytelnika przy innej kwestii. Pisząc swoje ości, Karpowicz niejako wychodzi poza homoseksualną panikę dominującą dziś w twórczości zwłaszcza, choć nie wyłącznie, piszących mężczyzn. Gejowska emancypacja ostatniego dzisięciolecia miała i ten efekt, że wielu pisarzy i poetów okopało się w nieco spanikowanej heteroseksualności, która musi koniecznie uwydatniać znaczenie nieprzekraczalnej granicy homo/hetero. I uwypuklić wyższość tej drugiej opcji. Indywidualne realizacje mogą wyglądać bardzo różnie. Od patologizacji, jak u Jerzego Pilcha (którego skądinąd szwedzki humanista w Spisie cudzołożnic macał po nodze i wtedy żadnych płaczów nie było), przez prawicowe konstrukcje ideologiczne ogniskujące się wokół homofobicznej figury „mentalnego pedała” u Marcina Świetlickiego, po neokonserwatywne przepisy na to, jak legalnie nienawidzić dziś homoseksualistów – jak w gniotach Marka Krajewskiego. Przykłady można by oczywiście mnożyć, a ideologiczne afiliacje nie miałyby tu aż tak wielkiego znaczenia.
Na tym tle Ignacy Karpowicz wygląda niemal jak świecki mesjasz. Nie trzeba ani nienawidzić, ani się bać, można kochać. Autor obdarza uczuciem każdego i każdą ze swych fikcyjnych bohaterów i bohaterek, bez względu na to, czy są homo, hetero, gdzieś pomiędzy czy jeszcze inaczej. Bez moralizatorstwa, ze zrozumieniem, z dystansem do psychoanalizy, nie zamykając nikogo wyłącznie w roli społecznej (np. geja), lecz dając rozwinąć się całej, nie zawsze spójnej osobowości. Na tle polskiej prozy jest to rzecz zupełnie niezwykła, a nawet rewelatorska. Miejmy nadzieję, że za mesjaszem pójdą inni.
Kolejny głęboki oddech (ulgi) bierze czytelnik przy innej ważnej kwestii – pieniądzach. Ości bowiem – tak na poziomie poetyki sformułowanej, jak i jej realizacji – nie uciekają przed podstawowym pytaniem krytycznoliterackim z którym musi zmierzyć się powieść opowiadająca o współczesności. Pytanie to dziś – w okresie działań realnego kapitalizmu i wyraźnych podziałów klasowych na tle rozwarstwienia ekonomicznego – brzmi: „Z czego żyje bohater literacki?”. Samoświadomość tej kwestii w ościach jest tym istotniejsza, że pytania dotyczące klasowości (inaczej niż płci) w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat zostały zupełnie zdelegimityzowane (by nie mieć w tej kwestii wątpliwości, warto sięgnąć do dowolnego podręcznika teorii literatury wydanego po 1989 roku).
W ościach bohaterowie nie tylko zadają pytania dotyczące klasowości, ale również – jak przystało na duży epicki kawałek – wiemy, kto z czego żyje. Nie mamy zatem do czynienia z sytuacją, w której narrator te żywotne kwestie pozostawia w sferze niedopowiedzeń i dyskretnego milczenia. Dzięki temu my, czytelnicy i czytelniczki, nie musimy się denerwować i zastanawiać z czego opłaca rachunki bohaterka dotknięta egzystencjalnym bólem bądź bohater z ważkimi pytaniami natury społecznej. Karpowicz wykazuje dużą samoświadomość tej kwestii. Wypada mieć zatem nadzieję, że i tutaj wyznaczy trendy – epickich, przekrojowych opowieści wrażliwych na dystynkcje klasowe i środowiskowe.
A jednak w tym epickim rozmachu najbardziej cieszy zapewne to przesunięcie w przedstawianiu bohaterów nieheteroseksualistów. Karpowicz pokazuje, że ten typ dyskursu, w którym po jednej stronie stoją geje, a po drugiej katolicy (najlepiej o jowialnej facjacie Terlikowskiego), jest mocno naciągany. Ludzie najczęściej łączą tożsamość homoseksualną i katolicko-tradycyjną w jedną być może nie najbardziej spójną całość. Tak jak Norbert, prawdopodobnie jedna z najbardziej interesujących postaci w tym powieściowym zestawie.
Tu jednak chyba musi pojawić się zarzut. W tym świecie udało się osiągnąć pewnego rodzaju homeostazę na miarę możliwości. Bohaterowie są gejami w nie do końca monogamicznych relacjach, małżonkami, którzy starają się wyjść poza ekonomię zdrady (pada więc pomysł, żeby zaprosić na kolację swoich kochanków), półgejami, którzy przyjaźnią się z żonami swoich kochanków i ojcują ich wspólnemu synowi, feministkami z dużo młodszym kochankiem. Oczywiście nie wszystko wygląda pięknie, a pewnych rzeczy jednak nie można powiedzieć, czasami lepiej dyskretnie zmilczeć, bo małe tabu umożliwiające społeczne funkcjonowanie i tak istnieje.
Problem jednak w tym, że nikt nie ma większych kłopotów ze swoją tożsamością, a społeczne przymusy zwane na przykład homofobią raczej nie zaglądają do tego świata. Oczywiście, można by powiedzieć, mamy do czynienia z Warszawą, a może nawet trochę warszawką – a to miejsce ma swoje prawa, zapewne inne niż te obowiązujące w Sieradzu. Jednak mam chyba pretensję do Karpowicza, że nawet gdzieś na marginesie tekstu nie pojawiła się rysa. Może za oknem powinna przejść manifestacja w obronie Żołnierzy Wyklętych? Może w gazecie powinien się pojawić akademicki list w obronie homofobów? Może antyromskie działania lokalnych patriotów? Jakiś cięższy oddech fundamentalizmu na szyi. Jakaś skaza, która uprawdopodobniłaby fikcję (literacką).
Ignacy Karpowicz, ości, Wydawnictwo Literackie 2013
Czytaj też: „Nie wolno porównywać krat z tetrową pieluchą” – fragment ości