Twój koszyk jest obecnie pusty!
Szykując się do wojny, pragnij pokoju
Zanim postanowimy, czy w czasach bliskości wojny jest miejsce na pacyfizm, czy też przymusowi stosowania przemocy należy się bezwarunkowo poddać, musimy zadać inne pytanie: czego właściwie, jakiego wspólnego dobra chcemy bronić?
Rozmowa
Jakub Szafrański: Nie ma dzisiaj wystąpienia politycznych liderów kraju bez poruszenia kwestii tak zwanego bezpieczeństwa narodowego, a zagrożenie ze strony putinowskiej Rosji można śmiało lokować w ścisłym centrum debaty publicznej. Niektórzy twierdzą, że wojna jest tylko kwestią czasu, i postulują w związku z tym zwiększenie liczebności armii i dalsze wydatki na zbrojenia. Snuje się scenariusze potencjalnej wojny i przewiduje się możliwe drogi rozwoju technologii. Nie brakuje takich, którzy twierdzą, że wojna już trwa. Technicznie rzecz biorąc mamy jednak pokój.
Jesteś historykiem idei, ale również niegdysiejszym pacyfistą, praktykiem pokoju. Ale czy dziś w ogóle jest miejsce na rozmowę o pokoju?
Adam Ostolski: W tym momencie są to trudne słowa, a problematyka, do której się odnoszą, też jest wyjątkowo trudna. Dziś mamy do czynienia z przełomem i w demokratycznych społeczeństwach europejskich, i w historii lewicy. Rozstajemy się ze złudzeniami, że globalizacja przyniesie albo może przynieść trwały pokój na świecie.
Mówię tu bardzo szeroko. Sam spędziłem wiele godzin życia na protestach przeciwko wojnie w Iraku, więc jestem świadom, że globalizacja nie przynosiła wyłącznie pokoju i że pokój i spokój u nas często były okupione różnymi imperialnymi, neokolonialnymi wojnami. Toczonymi w innych krajach, niekiedy z naszym udziałem. Ale by odpowiedzieć na twoje pytanie, proponuję zacząć od rozróżnienia na pacyfizm, antymilitaryzm i ruch antywojenny.
Dla mnie to wszystko jedno i to samo.
Tymczasem mało tego, że się różnią między sobą, to jeszcze każde z nich ma wewnętrzne rozróżnienia. Choć oczywiście nie wykluczają się wzajemnie. Pacyfizm, jaki znamy w Europie, ma źródła chrześcijańskie. Wszyscy ludzie są równi i żadnemu nie wolno zabijać innego. Współcześnie najpełniej realizują to kwakrzy, czyli Religijne Towarzystwo Przyjaciół, sekta protestancka. To im w znacznej mierze zawdzięczamy wygraną kampanię na rzecz zniesienia niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych w XIX wieku. W 1947 roku Kościół kwakrów otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla za całokształt swojej pracy w duchu pacyfizmu.
Kwakrzy stawiają ważne pytanie. Oprócz tego, że mają ogarnięcie polityczne w tym sensie, że interesują się na przykład wydatkami na zbrojenia i związanymi z tym sprawami publicznymi, oni odwracają pytanie, które stawiają militaryści. Militaryści dyktują kulturze dylemat: czy oddałbyś życie za ojczyznę? Jest w tym takie założenie, że najgorszą możliwą rzeczą, jaką może spotkać człowieka, jest to, że zginie przedwcześnie.
Ale w tradycji chrześcijańskiej tak nie jest. Chrześcijaństwo tak nie uważa, a zwłaszcza nie uważają tak kwakrzy. Oni pytają, czy naprawdę jesteś gotów zabić innego człowieka, takiego jak ty. Z jego marzeniami, bliskimi, którzy będą za nim tęsknić. I to jest dopiero trudne pytanie.
Ryzykować życiem – to z pewnością bardzo wymagające, ale czy jesteś gotów zabijać? Jeśli jesteś osobą wierzącą, to czy jesteś gotów kogoś zastrzelić? Kryje się za tym obserwacja, że większość ludzi, jeśli nie wszyscy, ma w sobie coś takiego, że trudno jest im, bez szczególnych uzasadnień, ideologii, umundurowań, propagandy, strachu czy emocji takich, które są temu podporządkowane, zabić innego człowieka.
Badacze i badaczki Holokaustu wskazywali na język profesjonalizacji, którym posługiwała się wojskowa administracja, wydając rozkazy, ale i pospolici żołnierze, wykonując je. To odsuwało od nich wyrzuty sumienia. Nawet myśliwi posługują się żargonem, zabijanie nazywając pozyskiwaniem, a krew farbą.
Znaczną część swojej twórczości poświęcił temu mój przyjaciel Krzysztof Wodiczko. Jego realizacje zwracają uwagę na to, ile wysiłku nasza kultura wkłada w to, żeby przygotować jednych ludzi do zabijania innych. Gdyby to było po prostu naturalne, gdyby to przychodziło ludziom tak łatwo jak oddychanie, to nie trzeba byłoby tego celowego wysiłku. Nie trzeba byłoby pytać: czy oddałbyś życie za ojczyznę? Nie trzeba by było wymyślać defilad, filmów, gier planszowych, plastikowych żołnierzyków i nazwać tych drugich dzikusami, fanatykami czy robactwem.
Jak wspomniałem, w historii naszej kultury kwakrzy pierwsi bardzo wyraźnie wskazali rzeczywisty problem z wojną: nie polega on na tym, że moje własne życie będzie zagrożone, ale na tym, że ktoś mi każe zabijać innych ludzi. Z tego wynika też pewien typ polityki pacyfistycznej. Nie maksymalistyczny, nie absolutystyczny. Trudniejszy do posądzenia o naiwność i utopijność. Nie ma tam wezwania, by wszystkie państwa natychmiast się rozbroiły.
To zdaje się dominujące dzisiaj rozumienie pacyfizmu: John Lennon, hipisi, wtykanie kwiatów w lufy karabinów i marihuana jako środek na globalne odprężenie.
A to prędzej pacyfizm oświeceniowy i wolnościowy. Można go wywodzić z filozofii Immanuela Kanta. Twierdził on, że dążenie do pokoju jest tendencją w historii i że pokój w globalnej skali można realnie osiągnąć, jeśli państwa będą postępować względem siebie zgodnie z zasadą gościnności. Płynie ona ze świadomości współdzielenia ograniczonej przestrzeni ziemskiej i winna być traktowana jako obowiązek moralny. Jeśli jakieś państwo, również moje własne, do tej zasady się nie stosuje, to mogę wymówić mu posłuszeństwo. Jako jednostka nie będę w żaden sposób przykładać się do budowy aparatu wojskowego czy jakąkolwiek pracą wspierać czyjejś walki zbrojnej.
A chrześcijańscy kwakrzy na coś takiego pozwalają?
Ich zdaniem ważna jest również postawa jednostkowa, ale nie jako indywidualny opór wobec obronnego trudu innych członków społeczeństwa, nie odrzucenie tego wysiłku i identyfikacji z nim, a odwołanie do sumienia jednostki. Pojawia się wówczas przestrzeń na uszanowanie decyzji innych o podjęciu walki przy jednoczesnym stwierdzeniu: okej, rozumiem i uznaję twoje przeświadczenie o takiej konieczności. Szanuję je, ale moja rola w tym konflikcie jest inna.
A co, gdy nie ma bezpośredniego konfliktu?
Można zaangażować się politycznie, na przykład w lewicowe nurty antymilitarystyczne.
Bardzo ciekawe dyskusje o pacyfizmie na lewicy odbywały się w latach 30. i 40. ubiegłego wieku. Zaznajomienie się z nimi zapoczątkowało moje osobiste rozstanie z pacyfizmem jako ideologią. Czytałem George’a Orwella, który podobnie jak wiele innych bliskich mi ideowo, a współczesnych mu osób, dobrowolnie pojechał na wojnę w Hiszpanii, walczyć po stronie republikańskiej. Uczynił tak, pomimo, że po I wojnie światowej był zaangażowanym pacyfistą. Opisywał potem okropieństwa popełniane przez obie strony tej wojny w książce W hołdzie Katalonii.
Z Orwellem jest związana anegdotka, która wydaje mi się bardzo aktualna. Po wybuchu II wojny światowej pewien jego przyjaciel, ale i po części oponent intelektualny, wysłał pod pseudonimem do gazety „London Tribune” list mówiący o tym, że nie ma sensu walczyć, a gdyby naziści zajęli Anglię, to on by po prostu pogodził się z rzeczywistością. Co ciekawe, tekst opublikowano, pomimo, że taka opinia była w oczywisty sposób niepopularna. Orwell, również pod pseudonimem, odpowiedział wierszem As One Non-Combatant to Another. Gdy wiersz się rozkręca, staje się złośliwy i …jedna ze zwrotek kończy się pytaniem o stosunek obu panów do ewentualnej inwazji i władzy nazistów:
Co lepiej zabrzmi na twojej mogile:
„Krew, pot i łzy” czy „cmokał ich w tyłek”?
Orwell uznał w pewnym momencie, że pacyfizm to postawa zdradziecka, bezpośrednio sprzyjająca faszyzmowi.
Podobnym autorytetem w dziedzinie pacyfizmu był Bertrand Russell. W czasie I wojny światowej skazano go na sześć miesięcy więzienia za antywojenne publikacje. Ale w tomie wspomnień, który dotyczy II wojny światowej, pisze, że z upływem czasu zmienił zdanie. Nie dlatego, że pomylił się co do I wojny, tylko uważał, że II wojna światowa jest sprawiedliwa. Nie chciał się rozwodzić nad uzasadnianiem takiej oceny, więc świadomie wybrał publicystyczne milczenie. W wieku 89 lat wziął udział w proteście przeciwko zbrojeniom nuklearnym i ponownie trafił do więzienia. Mamy tu więc pełne spektrum rozróżnienia: pacyfizm, antymilitaryzm, sprzeciw antywojenny. Przepływy między nimi nie są świadectwem hipokryzji a dojrzałości.
Orwell czy Russell w pełni rozumieli wagę argumentów pacyfistycznych, a jednocześnie doceniali istotność argumentów za udziałem w wojnie i próbowali to jakoś wyważyć. Sam Orwell, choć nie był pacyfistą, nawet w bardzo szerokim sensie tego słowa, wciąż uważał, że i na lewicy, i w debacie publicznej musi być miejsce na to, żeby poglądy pacyfistyczne móc wypowiadać i ich bronić.
Jak w takim razie mogą się kształtować lewicowe postawy wobec problemu wojny?
Streściłbym to w ten sposób, że będzie to antymilitaryzm względem polityki imperialnej mocarstw i państw demokratycznych przy jednoczesnym dopuszczeniu lub czynnym wsparciu wojen emancypacyjnych, na przykład walk wyzwoleńczych w dawnych koloniach na całym świecie.
Całkiem niedawno zarysował się podział między lewicą wschodnio- i zachodnioeuropejską. Chodziło o relatywizowanie pełnoskalowej napaści Rosji na Ukrainę oraz zakres pomocy, jakiego Ukrainie powinny udzielić państwa NATO. Jak twoim zdaniem wygląda specyfika postaw polskiej lewicy wobec problemu wojny?
Rozmowę o Polsce moglibyśmy zacząć w latach 80. Rozkwitł wtedy bardzo silny ruch pacyfistyczny, czy nawet pacyfistyczno-ekologiczny, bo te dwa nurty były ze sobą silnie połączone. Pierwszą inicjatywą, na którą bym wskazał, był ruch Wolność i Pokój. Powstał w obronie opozycjonisty, który odmówił złożenia przysięgi wojskowej, a następnie kwestionował formułę tej przysięgi. U zarania nie był więc on stricte pacyfistyczny.
Odbyła się w nim wewnętrzna dyskusja na temat wyboru patrona, który najlepiej reprezentowałby jej idee. Jedną z opcji było nazwisko pewnego Polaka, który wespół z mudżahedinami walczył przeciwko Związkowi Radzieckiemu w Afganistanie. Wybrano jednak innego bohatera. Był to austriacki żołnierz Wermachtu Otto Schimek. W 1944 roku został on rozstrzelany, przypuszczalnie za odmowę wykonania rozkazu mordowania polskich cywilów.
Ruch Wolność i Pokój wpisał się w tendencję nasilenia energii opozycyjnych w społeczeństwie, szybko zyskując na popularności i widzialności. Takie organizacje istniały po obu stronach Żelaznej Kurtyny i kontaktowały się ze sobą.
Chodziło o to, by zapobiec zaognieniu Zimnej Wojny?
Tak, ale nie wyłącznie. Te ruchy nie miały aż takiej mocy, skupiały się raczej na zagadnieniach lokalnych. W Niemczech protestowano przeciwko rozmieszczaniu tam amerykańskich rakiet balistycznych. W Polsce dominował problem służby wojskowej i jej odmowy, na przykład z powodów religijnych. Za odmowę służby siedziało w polskich więzieniach wielu Świadków Jehowy. Protestowano w ich imieniu.
Gdy w 1989 roku zmienił się ustrój polityczny, ogłoszono amnestię i zakłady karne opuścili między innymi obiektorzy (z ang. objector – osoba odmawiająca służby wojskowej z powodów sprzeciwu sumienia, czyli ze względów religijnych lub etycznych – JSz). Jednak w ich miejsce szybko pojawili się nowi, bo w demokratycznej Polsce uznawano argument sprzeciwu sumienia, ale pod warunkiem stanięcia przed komisją, która miała potwierdzić jego autentyczność. I tu ciekawostka, bo ze służby zwalniano Świadków Jehowy, ale już nie katolików – ponieważ Kościół Katolicki formalnie dopuszczał służbę w wojsku.
Pierwszym więźniem sumienia w III Rzeczypospolitej był skazany na półtora roku więzienia Roman Gałuszka. Starał się on o skierowanie na służbę zastępczą, a nie otrzymawszy go, zbojkotował wezwanie do jednostki wojskowej i trafił pod sąd. Ten wprost orzekł, że chce tym wyrokiem stworzyć precedens mający wskazać konsekwencje unikania służby w nowych warunkach ustrojowych. Sam słałem do prezydenta Lecha Wałęsy pocztówki z prośbą o ułaskawienie Gałuszki i była to moja pierwsza w życiu aktywność polityczna.
Udało się?
Nie. Odsiedział wyrok. Jeszcze w drugiej połowie lat 90. niektórzy, polscy obiektorzy trafiali do więzienia.
Miałem na roku kilku kolegów, którzy korzystali z prawa do odroczenia obowiązkowej służby wojskowej na czas studiów i była to ich główna motywacja do podjęcia edukacji wyższej w ogóle. Co roku chodziliśmy razem do Wojskowej Komendy Uzupełnień zdobyć pieczątkę na kolejny rok. Nie wszystkim się udawało. Wystarczył jeden niezdany egzamin, oblana poprawka i nie było zmiłuj. Sam nigdy nie miałem obaw, ale pamiętam też wielką ulgę, gdy obowiązek zawieszono.
To było zwieńczenie wieloletniego procesu przekonywania się nas wszystkich jako społeczeństwa, że jesteśmy już w Unii Europejskiej i w NATO i nareszcie jesteśmy bezpieczni, że możemy być w tej części świata spokojni. Ale zaczekaj, bo przeskoczyliśmy bardzo ważny etap! Pomimo rosnącego przeświadczenia o bezpieczeństwie kraju pacyfizm wcale nie przestał być kontrowersyjny.
Po zamachach na World Trade Center w Nowym Jorku polskie wojsko brało udział w operacjach w Afganistanie i Iraku. Media głównego nurtu były wówczas intensywnie prowojenne. Pewien publicysta popełnił nawet felieton zatytułowany Pacyfizm małych dziewczynek, twierdząc, że wszyscy, którzy protestują przeciwko inwazji na Irak, mają konstrukcję psychiczną małych dziewczynek. Wśród protestujących był zresztą papież Polak, Jan Paweł II. Wtedy poglądy Wojtyły jakoś się nie przebijały do głównego nurtu.
O tych latach, gdy zawieszono obowiązkową lub też przymusową służbę wojskową, u nas i w innych krajach Europy, często słyszę, że było to fałszywe poczucie bezpieczeństwa i skok na pokojową dywidendę gospodarczą. Dla mnie to jest takie pozorne stwierdzenie faktu, a w istocie ukryta teza militarystyczna: że zaszła jakaś zbiorowa naiwność czy złudzenie. A to był dla nas czas rzeczywistego pokoju i bezpieczeństwa. Zostało to wypracowane z trudem i wysiłkiem wielu państw. Nie możemy dać sobie wmówić, że pokój jest pomyłką.
Powiedzmy, że dla lewicy jest to wyzwanie, ale też wyzwanie bardzo ważne i potrzebne. W tradycji lewicy marksistowskiej pacyfizm postrzegany był jako przedwczesny i zbyt uniwersalistyczny.
W nowej rzeczywistości, po aneksji Krymu przez Rosję, lewica wydaje się odkrywać uroki militaryzmu. Jego odrzucenie w latach 90. i dwutysięcznych wydaje mi się zbyt łatwe. Chyba dlatego, że oparte było mimo wszystko na wierze w siłę globalizacji. W Polsce zapomnieliśmy, że wojny są realne. Toczyły je co prawda Stany Zjednoczone, które były gwarantem naszego bezpieczeństwa, gdzieś daleko od Polski. Czasem braliśmy w nich udział, ale nie czuliśmy się za nie odpowiedzialni. Byliśmy takim pasażerem na gapę.
Dopiero się rozkręcamy w odkrywaniu tego, jak myśleć np. w lewicowy albo zgodny z prawami człowieka sposób o wojnie. Jak pogodzić się z realnością wojny, przynajmniej tu i teraz. Pogodzić się nie w takim sensie, że wojny zawsze były i zawsze będą, bo to jest mitologia, ale w tym sensie, w jakim godzimy się z rzeczywistością, nie udając, że ona nie istnieje. Wojny są, więc nie można zamknąć na nie oczu i udawać, że to nas nie dotyczy.
Uważam też, że nie należy teraz potępiać w czambuł postępującej militaryzacji, bo to wykluczy lewicę z dyskusji na ten temat.
Czy nie jest problemem sposób, w jaki jest ona komunikowana? Opowieść o koniecznej militaryzacji bazuje na zaszczepianiu w społeczeństwie strachu, a strach ma to do siebie, że może być wykorzystany politycznie do wielu celów. Na przykład obecny minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz jest politykiem zupełnie miernym i wyborczym przegrywem, ale w perspektywie rychłego zagrożenia jawi się jako mąż stanu. Będzie więc starał się podtrzymywać ten nastrój, bo to leży w jego interesie.
A ja pytam: jak można wyszkolić odważnego żołnierza, tworząc w nim obraz przerażającego Rosjanina, który na nas dybie i nie zatrzyma się przed niczym? To samo dotyczy ogółu społeczeństwa. Myślę, że jest to ponadpokoleniowy problem polskiej narracji o wojnie, że nie wymagamy od siebie odwagi i rozwagi, tylko od razu bohaterstwa. Czy pacyfizm może być remedium na taki lęk?
W pewnym wymiarze jest się czego się bać. Gdy się patrzy na postępowanie armii rosyjskiej w Ukrainie, a wcześniej w Czeczenii, to nie można przykładać do tego standardów toczenia wojny obwarowanych międzynarodowymi konwencjami. Ja się czasami zastanawiam, czy gdyby Rosjanie tu wkroczyli – co jest mało prawdopodobnym, ale niewykluczonym scenariuszem – to czy będę na ich liście proskrypcyjnej, czy nie? Bo od tego zależy, czy mam, powiedzmy, zająć się kiszeniem ogórków i inną formą obrony cywilnej i podtrzymywania życia, czy raczej uciekać jak najszybciej, jak najdalej.
Ale jest też takie ryzyko, że zastraszony, a rozmieszczony na granicy oddział zacznie strzelać jako pierwszy i da pretekst do inwazji. Wydaje mi się, że taki dylemat miał miejsce w przypadku Ukrainy. Do ostatniej chwili pomimo oczywistości działań i zamiarów Rosji serwowano społeczeństwu uspokajające komunikaty. Dzięki temu Putin nigdy nie dostał pretekstu, a o tych na które się powołuje, każdy wie, że są bezpodstawne.
Jeśli zagrożenie jest realne, to samo mówienie o nim, wskazywanie, uświadamianie tego faktu nie jest pompowaniem strachu. To może działać uspokajająco. Mnie uspokaja, kiedy rząd widzi, że tam coś jest na rzeczy.
Druga rzecz to pytanie, jak w takiej sytuacji mobilizować społeczeństwo. Z jednej strony mamy do czynienia z różnego typu normami militaryzacji, która jest zrozumiała i w jakimś zakresie nieunikniona. Mówię o społecznej militaryzacji, czyli nie tylko polityka, gospodarka i wojsko, ale też to, co się w społeczeństwie dzieje. Militaryzacja w sensie dopuszczenia myśli o tym, że wojna to jest coś, co nas dotyczy, a być może też w sensie przygotowywania się na wojnę, jest w tej sytuacji nieunikniona.
Co nie znaczy, że każda jej forma będzie równie skuteczna, równie dobra, równie odpowiednia i moralna. To również można oceniać. Weronika Grzebalska robiła badania z ruchami paramilitarnymi w Polsce – jeszcze przed tą odsłoną pełnoskalowej inwazji – i zauważyła, że wielu ich członków to po prostu ludzie, którzy mają silnie propaństwowe nastawienie oraz że gdyby chcieli się tam zapisywać ludzie o skrajnie prawicowych przekonaniach, prawdopodobnie nie zostaliby przyjęci. Generalnie nie wykryła tam żadnej skrajności, raczej zainteresowanie sprawami państwa i odpowiedzialność za nie. Na tym trzeba budować i stale tłumaczyć, że patrole pogromowe na granicy to nie to samo co szkolenie z obrony przed atakiem dronowym.
I teraz mamy tę drugą stronę, czyli to, co jest słoniem w salonie i co pewnie będzie interesowało każdego, kto zajrzy do tekstu o pacyfizmie: jak to jest z tym poborem. Kolejne kraje przywracają pobór już od ponad dekady. Im bliżej Rosji, tym szybciej to robią. To także jest ciekawe pytanie dla lewicy, bo pobór ma nie tylko rys militarystyczny, ale też rys przekroczenia indywidualizmu, powiązania jednostki ze społeczeństwem.
Sytuacja, w której wojnę prowadzą firmy wojskowe, kiedy to jest całkowicie wyoutsourcowane do korporacji wojskowych, sprawia, że wojna wymyka się demokratycznej kontroli, przestaje podlegać jakiejkolwiek debacie publicznej i ocenom moralnym. W tym sensie pobór ma pewien potencjał demokratyzujący, kontrolujący wojnę. Chociaż to jest pogląd już dość stary i nie jestem pewien jego aktualności.
Jest jeszcze jedna rzecz, którą politycy biorą pod uwagę. Jeśli spróbują wprowadzić pobór, a okaże się, że Polacy i Polki bardzo by tego nie chcieli, to istnieje jedna partia, która może wtedy zyskać bardzo dużo głosów. Mówię o Konfederacji, oczywiście. Liderzy większych ugrupowań są więc powściągliwi, a jednocześnie mają poczucie, że być może czasy tego wymagają.
Pacyfiści powinni brać udział w tej dyskusji, bo ma ona dwie strony: odpowiedzialności społecznej oraz mojej autonomii i mojego sumienia jako jednostki. To jest szalenie ważne i trzeba to podkreślać: że jeśli chcemy się bronić przed Rosją, to nie po to, żeby stać się takim samym krajem jak Rosja – autorytarnym, ślepym na pluralizm moralny, a następnie na pluralizm polityczny. Gdyby mobilizacja w sytuacji zagrożenia ze strony Rosji miała skutkować tym, że zabraknie miejsca na poglądy i wybory życiowe związane z pacyfizmem, to by znaczyło, że już przegraliśmy.
Zatem należy zapytać, po co właściwie? Jakie jest to dobro, którego bronimy? I to jest coś, czego poza zupełnymi banałami od polityków żadnej z naszych opcji nie usłyszysz.
W Polsce tę kwestię ma załatwiać polityka historyczna. Masz walczyć o Polskę dlatego, że przed tobą inni walczyli i ginęli.
Ale oni walczyli o jakąś Polskę, cholera! Nawet zostawili jakieś dokumenty, gdzie zapisali, o jaką Polskę im chodziło, jaka ona miała być. Oczywiście, na pewnym fundamentalnym poziomie walczyli o Polskę, bo mogli się ze sobą nie zgadzać co do tego, jak ona miała wyglądać, ale się zgadzali, że lepiej, żeby nie rządzili tu naziści. Natomiast moim zdaniem to jest kluczowe. Tymczasem właściwie we wszystkich obszarach polskiej polityki brakuje wskazania na to dobro wspólne, o które chodzi.
Gdybyśmy to sobie powiedzieli, wtedy pewnie byłoby dużo łatwiej rozmawiać i o wojnie, i o strachu, i o poborze, i o alternatywach wobec poboru, i o przemyśle zbrojeniowym, jakie są jego blaski i cienie, i o naszych relacjach ze Stanami Zjednoczonymi. O tym wszystkim dużo łatwiej by się rozmawiało, gdybyśmy porozumieli się co do tego, czy chociaż zaczęli się zastanawiać, czym jest to dobro wspólne, o które nam chodzi i za które mamy walczyć.
Na razie maskują nam to pojęcia takie jak naród, państwo albo racja stanu. To słowa, które kończą rozmowę. Gdy się użyje tego argumentu, to druga strona nie ma już co odpowiedzieć. A wręcz przeciwnie: to powinno być zaproszenie do rozmowy. Kto właściwie decyduje, co jest polską racją stanu? Czy konkretne rzeczy określane tą etykietką rzeczywiście nią są? Gdzie i w jaki sposób można wyrazić niezgodę z tym, jak ktoś rację stanu zdefiniował?
Brakuje nam urefleksyjnienia wspólnego życia w debacie politycznej, co z kolei się wiąże z polaryzacją. Polaryzacja w tej formie, w jakiej funkcjonuje, jest silniejszą bronią naszych sąsiadów niż czołgi, bo ona delegitymizuje oponentów politycznych i wpaja nam, że nie ma nic, co by nas łączyło, że nie mamy jakiegoś wspólnego świata, którego warto bronić. W tym sensie polaryzacja nas demobilizuje.
A gdybyśmy sobie powiedzieli, że mamy wspólny świat, którego warto bronić, to wtedy można się zastanowić nad tym, że skoro jesteśmy różni i mamy wspólną Polskę, wspólną rzeczywistość, wspólny świat, to być może możemy go bronić w różny sposób. Jest miejsce na to, żeby każdy wniósł taki wkład, jaki jest odpowiedni do jego różnych talentów, ograniczeń, czy też jego sumienia. Pacyfizm jest potrzebny jako element tej konwersacji.
Zgoda, ale pacyfizm jako wartość nadrzędną organizacji społecznej traktuje zachowanie pokoju, a jako największe dla społeczeństw zagrożenie – wojnę. To może kryje w sobie jeszcze jakąś jakoś przekraczającą samą kwestię społecznego umiejscowienia jednostki. Coś bardziej uniwersalnego.
Zbyt późno zaczęliśmy myśleć o wojnie. Możemy uznać, że prezydent Lech Kaczyński zaczął myśleć w 2008 roku, gdy Rosja napadła na Gruzję, ale wiele osób ocknęło się dopiero przy aneksji Krymu, że to jest pewna realność. Ale ta debata rozkręciła się na dobre dopiero w 2022 roku, a powinna była dziesięć lat wcześniej. Wtedy prawdopodobnie bylibyśmy dziś w lepszym miejscu. Bylibyśmy lepiej przygotowani militarnie, a wielu mielizn politycznych i intelektualnych, jakie tu rozważamy, też by się może dało uniknąć.
To samo dotyczy pokoju. Może lepiej pomyśleć o warunkach tworzenia pokoju, możliwościach życia w pokoju już teraz, a nie dopiero jak już znajdziemy się w takim świecie, że nagle wojna się kończy i właściwie nie wiadomo, co robić dalej.
Są takie kraje, gdzie jakby tam się wojna skończyła, to właściwie nie wiadomo, co one by mogły ze sobą zrobić. Kraje podbudowane starożytną kulturą, dysponujące ugruntowanym społeczeństwem obywatelskim, demokracją, własną gospodarką – ale jakoś tak się zakręciły, że w chwili, kiedy kończy się wojna, przeważa obawa przed rozpadem rzeczywistości i utrwala się na dziesięciolecia.
Dzieje się tak dlatego, że kultura wojny uzależnia od siebie ludzi. Oni wiedzą, jak się do siebie odnosić w ramach takiej sytuacji społecznej, jaką jest wojna. Ale zapomnieli jak się buduje sytuacje społeczne bez wojny. Myślę, że często nie docenia się tego, że pokój też wymaga pracy. I po to jest potrzebna rozbudowana refleksja nad pokojem, nad jego istotą, pojęciem i praktyką.
Mnie prześladuje jeszcze jedna obawa. To oczywiście super ważne, żeby refleksją o pokoju sięgać poza wojnę, ale co jeśli tym razem nie ma już na to czasu? Jeśli sprawdzi się scenariusz cywilizacyjnej katastrofy związanej z emisjami CO2 i globalnym ociepleniem, możemy nie doczekać pokoju.
Pacyfizm nie może więc być przedwczesny, ale nie może też być nań zbyt późno. Musi być obecny w debacie cały czas.
**
Adam Ostolski – socjolog, tłumacz książek, między innymi Giorgio Agambena, Juliena Bendy i Judith Butler. Członek zespołu Krytyki Politycznej. Były współprzewodniczący Partii Zieloni, w przeszłości felietonista „Przekroju”.





























Komentarze
Krytyka potrzebuje Twojego głosu. Dołącz do dyskusji. Komentarze mogą być moderowane.