Dziś i tak ludzie cierpią, więc niech cierpią z pożytkiem. Pozwólmy miliarderom pokierować rozwojem ludzkości dla dobra przyszłych, kosmicznych pokoleń, bo czym jest dzisiejsze cierpienie milionów wobec szczęścia nieprzeliczonych istnień, które narodzą się za tysiące lat? Tak w skrócie wygląda nowa, technofeudalna religia.
„Warto przeczytać. Pasuje do mojej filozofii”. W ten sposób Elon Musk zareklamował na Twitterze książkę What We Owe the Future (2022) Williama MacAskilla, jednego z głównych ideologów longtermizmu. Zaraz potem internety zajarały się hasłem, które do tej pory krążyło w katakumbach Oksfordu i klasztorach pod wezwaniem Ivy League.
Ki diabeł? O co gra? W największym skrócie o to, żeby planować przyszłość na tysiące lat wprzód, pod kątem szczęścia przyszłych pokoleń. Dzięki dobrze zaprogramowanemu rozwojowi populacji rosnący dobrobyt powinien być udziałem jak największej liczby ludzi na Ziemi. Przy czym ludzkość musi rozwijać się także w kosmosie, bo Słońce kiedyś zgaśnie, więc zasiedlanie innych planet to strategiczna konieczność…
czytaj także
Założenia te brzmią nawet racjonalnie, ale za kulisami działa tu szatan, zakodowany w ideologicznych szczegółach. Czy groźny? Niewykluczone, bo jest akwizytorem mistycyzmu, który może bałamucić elity finansowe i polityczne.
Jak się okazuje, organizacje kojarzone z longtermizmem skutecznie pozyskują dotacje. Podobno zakumulowały już 46 miliardów dolarów, a longtermiści awansują na wysokie pozycje w administracji prezydenta Bidena. Choćby z tego powodu warto zlustrować religijną kontrabandę, jaką szmuglują pod płaszczykiem futuryzmu.
Od wskrzeszania ojców do kultu prawnuków
Istota problemu stanie się wyraźniejsza na tle historycznym i geopolitycznym. Tło tworzy współczesna Rosja, w której rozwijają się tendencje analogiczne do anglosaskich.
Modelowym przykładem jest Strategiczny Ruch Społeczny założony w 2011 roku przez multimilionera Dmitrija Ickowa. Rdzeń instytucjonalny ruchu to fundacja Globalna Przyszłość 2045, zajmująca się akumulacją kapitału finansowego i politycznego na użytek pożądanej przyszłości. Cele strategiczne? Digitalizacja ludzkiej świadomości i wszczepienie jej w zrobotyzowane ciało, żeby zwalczyć starzenie się organizmów i społeczeństw. Odmłodzenie cywilizacji i kolonizacja kosmosu. Wreszcie nieśmiertelność. Tak ma przebiegać realizacja potencjału zakodowanego w ludzkim gatunku.
Ideologia ta wyrasta z XIX-wiecznej tradycji „wspólnego czynu”. Jej pierwszym programistą był Nikołaj Fiodorow (1829–1903), prekursor prawosławnego transhumanizmu. „Wspólny czyn” miał być dziełem przezwyciężenia śmierci. Zadanie cywilizacji chrześcijańskiej polegało tyleż na unieśmiertelnieniu żywych, co na wskrzeszeniu zmarłych. „W dziele wskrzeszenia synowie i córki pozostają narzędziami Boga-ojców, będąc w swej działalności żywym podobieństwem Syna Bożego i Ducha Świętego do Boga Ojca”.
czytaj także
W rezultacie Ziemia przestaje być grobem martwych pokoleń, stając się kolebką przyszłych populacji. One z kolei muszą zasiedlić kosmos, ponieważ na Ziemi się już nie zmieszczą. Co za tym idzie „każda planeta kierowana jest przez jedno ze wskrzeszonych pokoleń” – a prawosławna cybernetyka przekształca „ślepy ruch planet” w ruch „kierowany rozumem synów człowieczych” (Filozofia wspólnego czynu).
Cybernetyczny mesjanizm Fiodorowa jest tu pouczający o tyle, o ile jego lustrzaną (choć nieświadomą) aktualizacją okazuje się dziś longtermizm. W What We Owe the Future MacAskill pisze z perspektywy uderzająco podobnej do Fiodorowa. Powinność naszego pokolenia również okazuje się mesjańska, żyjemy bowiem w czasach przełomowych i to my zadecydujemy o kosmicznym przeznaczeniu ludzkiego gatunku. O zagładzie lub ocaleniu.
Z jedną różnicą. „Wspólny czyn” uświęcał władzę wskrzeszonych ojców – longtermiści sprzedają kult prawnuków. Cała przyszłość ma być podporządkowana szczęściu jeszcze-nie-narodzonych.
W tekstach i wypowiedziach MacAskilla pojawia się zatem figura „milczących miliardów”. Przyszłe pokolenia są dziś skazane na milczenie przez egoizm pokoleń żyjących tu i teraz. Nie chcemy wsłuchać się w to, co mogłyby nam zakomunikować, bo dbamy tylko o siebie. A przecież życie naszych potomków będzie równie realne i wartościowe jak nasze. Jeśli wierzymy, że powinnością moralną jest troska o ludzi żyjących z dala od nas w przestrzeni (bo dystans przestrzenny nie unieważnia ich potrzeb i praw) – to powinniśmy troszczyć się także o populacje oddalone w czasie. Ich przyszłe szczęście nie może być mniej ważne od naszego.
Na pierwszy rzut oka nie ma z czym polemizować. Zgadzamy się, że katastrofy ekologicznej musimy uniknąć między innymi po to, aby świat jutra nie stał się klimatycznym piekłem dla tych, którzy go odziedziczą. Dzisiejsza troska o demokrację wynika też z troski o wolność naszych córek i wnuków. Sprawiedliwa redystrybucja należy się także przyszłym generacjom.
A jednak ten altruizm jest tylko pozornie progresywny. Jego jądrem okazuje się bowiem dziwaczny kult życia poczętego. W zamierzeniu liberalny i postępowy, w istocie kapłański i autorytarny.
Beatyfikacja potwora
Jak to się dzieje, że racjonalna troska o nienarodzonych przekształca się w ideologię religijną? W lustrowanym przypadku odpowiada za to – paradoksalnie – naukowy kod genetyczny.
Longtermizm pochodzi z probówki uniwersyteckiej. Jego prekursorami i prominentami są akademicy z prestiżowych ośrodków (Oksford, Yale), którzy próbują rozwijać eksperymentalną „etykę populacji”. Prowadzą interdyscyplinarne badania, łącząc filozofię moralności, socjologię i statystykę. Chcą odpowiedzieć na pytanie, jacy ludzie powinni istnieć. Jak tworzyć ludzi szczęśliwych? Jak statystycznie prognozować niebezpieczeństwa grożące populacjom przyszłości? Jaka etyka powinna programować politykę skutecznie zapobiegającą wydarzeniom, które mogłyby unicestwić ludzkość?
Ważną rolę w tym układzie odgrywa Nick Bostrom. W 2005 roku założył Future of Humanity Institute w ramach Oxford Martin School – dzisiaj jest guru longtermistów. Jego konik to magia wielkich liczb osiodłana przez kosmiczny mesjanizm.
Według Bostroma zaawansowane technologie pozwolą nam kolonizować kosmos. Co ważne, kolonizacja to misja moralna, ponieważ dzięki niej będziemy rozprzestrzeniać szczęśliwe życie. Hamowanie ekspansji ma więc katastrofalne skutki. Oznacza zaprzepaszczenie szczęśliwej przyszłości ludzkiego gatunku, której nosicielem jest każdy nienarodzony człowiek.
Elon Musk i kolonizacja Marsa, czyli Jezus, na jakiego zasługujemy
czytaj także
Bostromowi wychodzi z mesjańskich wyliczeń, że zasiedlenie gwiazdozbioru Panny pozwoliłoby zrealizować cywilizacyjny potencjał duodecyliona udoskonalonych cyfrowo egzystencji. Duodecylion? 39 zer po jedynce, czyli poważna sprawa. Opóźnianie ekspansji to w sumie zbrodnia, bo każda sekunda opóźnienia oznacza utratę 100 oktylionów (27 zer) potencjalnych istnień (Astronomical Waste: The Opportunity Cost of Delayed Technological Development). Stawki etyki populacyjnej mają rozmiary galaktyczne.
Łatwo obśmiewać tę etykę, widząc w niej współczesną wersję scholastyki, która od rachowania diabłów na czubku szpilki przeszła do wyliczania potencjalnych nadludzi, skompresowanych w każdej nanosekundzie rozwoju cywilizacyjnego. Sytuacja jednak przestaje być zabawna, gdy longtermiści wychodzą z uniwersyteckich katedr, by ewangelizować inwestorów i prezydentów. Nowy kult nienarodzonych sprzęga się wtedy z doradztwem biopolitycznym – a ludziom trzeźwo myślącym zaczyna migać czerwona lampka.
Bostrom objawia się bowiem jako programista metafizyki, przeskakującej od statystycznych abstrakcji do przykazań społecznych. Metafizyka obwieszcza, że potencjał przyszłych populacji jest bardziej wartościowy od kapitału zakumulowanego w ludziach teraźniejszych. Różnice są astronomiczne, więc nawet minimalne ryzyko egzystencjalne, które zagraża nienarodzonym, waży więcej od egzystencji żywych. A magiczny kalkulator pali się do wyliczeń. Według Bostroma „oczekiwana wartość redukcji ryzyka egzystencjalnego, choćby o jedną miliardową jednej miliardowej punktu procentowego, będzie o sto miliardów cenniejsza niż miliard ludzkich istnień” (Existential Risks).
Nic dziwnego, że niektórzy zaczynają się bać – nie o nienarodzonych, a o jeszcze żyjących. Statystyk Olle Häggström proponuje w związku z tym ćwiczenie myślowe. Wyobraźmy sobie prezydenta USA będącego longtermistą. CIA donosi mu o terroryście operującym na terenie Niemiec. Terrorysta ma szansę jedną na milion, by unicestwić ludzkość. Gdyby prezydent skonsultował się z Bostromem, mógłby zaordynować prewencyjne zrównanie Niemiec z ziemią. Cóż znaczy 80 milionów Niemców w porównaniu z przyszłością całego gatunku?
MacAskill próbuje rozwiać takie obawy. Longtermizm propagowany w książce What We Owe the Future gimnastykuje się, żeby wdziać owczy ornat. Najkrócej: dobrostan ludzi żyjących tu i teraz trzeba pogodzić z troską o przyszłe populacje – wilk ma być syty i owca cała. Ale widmo wilka wciąż krąży, bo wartość „milczących miliardów” pozostaje dla MacAskilla tak duża, że siłą rzeczy wymusza drastyczną redukcję wartości pokoleń żywych. W rezultacie wyimaginowane miliardy ulegają absolutyzacji i przekształcają się w ludożercę – w „potwora utylizacyjnego”.
czytaj także
Co to za bestia? Potwór utylizacyjny (utility monster) został opisany przez krytyków utylitaryzmu, klasycznej ideologii liberalnej, która patronuje longtermizmowi. Utylitaryści chcieli w ramach wolnego rynku stworzyć sprawiedliwe społeczeństwo, gwarantujące satysfakcjonującą podaż dóbr ekonomicznych i korzyści cywilizacyjnych (utilities), które miałyby być dostępne jak największej liczbie ludzi. Aby uniknąć niesprawiedliwości, należało pilnować, by żadna grupa społeczna nie stała się potworem utylizacyjnym. Czyli grupą mającą uzasadnioną potrzebę zużywania tak wielkiej ilości zasobów, że pozwolono by jej na rabowanie innych grup.
Derek Parfit, etyk inspirujący Bostroma i MacAskilla, już w latach 80. XX wieku zorientował się, że absolutyzacja potrzeb wyimaginowanych populacji może przekształcać je w utylitarne monstra. W efekcie potwór zacznie się jawić jako „boska istota”. „W obliczu takiego wyobrażonego bytu możemy stracić wiarę w należne nam prawo do równości – tak jak nie wierzymy, że zwierzętom należy się równość w relacjach z nami” (Reasons and Persons).
Krytyka longtermistycznego rozumu
Bostrom i MacAskill zapomnieli o naukach Parfita. Co jednak równie istotne – nie pamiętają Kanta. Tymczasem w Krytyce czystego rozumu znajduje się fragment pozwalający zrozumieć kardynalny błąd, jaki popełniają dziś longtermiści.
Kant analizuje tzw. idee regulatywne – ogólne skrypty (poznawcze i etyczne), umożliwiające nam organizację świata. Zastosowanie idei może być wyłącznie „immanentne”, nigdy „transcendentne”. Innymi słowy, możemy posługiwać się skryptami jedynie w ramach możliwego doświadczenia (immanentnie), a nie poza jego granicami (transcendentnie). Przekroczenie tych granic oznacza skok na złamanie karku w irracjonalizm.
Przykład? Idea Boga. Dopóki „bóg” jest tylko metaforą, myślimy i działamy w granicach rozumu. Metafora ta bowiem symbolizuje nasze przekonanie, że świat można uregulować jako racjonalną całość. Dzięki wnioskom wyciąganym z przeszłości zdołamy rozumnie zorganizować teraźniejszość i zaprojektować przyszłość. Tylko tyle (i aż tyle).
Koniec świata, jaki znamy, czyli cztery przyszłości po kapitalizmie
czytaj także
Gdy jednak wierzymy, że Bóg to realny byt, tak samo prawdziwy jak my, a nawet prawdziwszy od nas – nurkujemy w mrok. W odmętach łowimy widma, np. „słowa Boże”, wsłuchując się w rzekomo boskie nauki i wyławiając z nich przykazania. Żarłoczność tego mroku pożera nam racjonalność. Dlaczego? Bo nawet jeżeli jakiś tam Bóg istnieje (Kant zresztą w to nie wierzy), to poza granicami naszych zdolności poznawczych. Mówienie o nim bez cudzysłowu, traktowanie jak podmiotu, z którym można nawiązać kontakt w granicach naszego doświadczenia – nie ma sensu.
Politycznie zaś może być groźne. Skutkiem wiary w Boga jest bowiem podporządkowanie rozumu dyktatowi religii. W rezultacie racjonalność staje nam na głowie i padamy łupem „żądnych władzy klechów”. Ich z kolei napędza niechęć do siedzenia w klasztorach. Nawet jeśli spekulują o abstrakcyjnych problemach, to po to, żeby przekształcać je w regulacje obowiązujące laikat. Kler, zamiast trzymać się „w ryzach stanu nauczycielskiego” – przebiera nogami, by przejść „do stanu rządzącego” (Religia w obrębie samego rozumu).
To właśnie przypadek longtermistów. Ich Bogiem okazuje się wyimaginowana populacja przyszłości. Wsłuchują się w jej rzekome potrzeby, chcą być jej rzecznikami (MacAskill), z namaszczeniem roztrząsają takie kwestie jak dyskryminacja przyszłych ludzi przez niepowoływanie ich do życia (Parfit). Longtermizm przekształca się w personalizm wyznaniowy.
czytaj także
Skutek? Traktowanie statystycznego widma – np. populacji, która za tysiąc lat ma skolonizować wybrany gwiazdozbiór zodiakalny – jak realnej osoby. Futurystyczne widmo urasta do niebotycznych rozmiarów i zaczyna dyktować dzisiejszemu społeczeństwu imperatywy kategoryczne. Oczywiście nie bezpośrednio, lecz ustami kapłanów: wybranych bakałarzy, bogaczy i politruków.
Co na to lewica?
Lewicowy odruch często każe jednocześnie wyśmiewać i wyolbrzymiać longtermizm. Tymczasem jego istota, chociaż udaje kreślarza wielkich planów i kosmicznego matematyka – w sumie okazuje się drobnomieszczańska. Jej horyzonty są tak szerokie jak aspiracje i lęki mieszczucha z willi na przedmieściach.
Bostrom w oczach krytyków urasta do rangi monstrualnego eugenika i coacha technofeudałów, ale paliwem jego fantasmagorii bywa też technofobia. Statystyka zafiksowana na prognozowaniu „ryzyka egzystencjalnego” żeruje wszak na obawach przed sztuczną inteligencją, inżynierią genetyczną i patogenami. Häggström, który alarmuje, że grozi nam radykalizacja longtermistów (prezydent USA zbombarduje atomówkami Niemcy pod dyktando Bostromów) – sam jest longtermistą. I to konserwatywnym. Jako taki prognozuje katastrofy, które zostaną wywołane przez AI, geoinżynierię i kontakt z kosmitami (Here Be Dragons: Science, Technology and the Future of Humanity).
czytaj także
W tej śmietance MacAskill to cukiernik, formatujący napoleonkę lekkostrawną dla statystycznego konsumenta. Istotnym składnikiem kremówki jest waleriana – suto kropiona, by uspokoić inwestorów oraz klientów w kwestii radykalizmu. O nim nie ma mowy. Przeciwnie, longtermizm chce chronić teraźniejszość i przyszłość przed AI, która może ulec radykalizacji i przejąć władzę nad światem. A także przed radykałami zbrojącymi nowe technologie, by zaostrzać kryzysy polityczne, a nawet wywołać wojnę światową.
Co robić w tej sytuacji? Można grać słodziaka, Hołownię longtermizmu. Słodziak zapewni, że warto iść z duchem postępu – ale ostrożnie. Planujmy przyszłość na miliony lat do przodu, byle bez ryzyka. Zamiast walczyć, rozmawiajmy i negocjujmy. Grunt to bezpieczeństwo naszych dzieci, bo rodzina jest ratunkiem dla świata, gwarantem „globalnego szczęścia” oraz wartością samą w sobie. W tym kontekście MacAskill ze wzruszeniem cytuje „piękną” wypowiedź zwykłego człowieka: „Jestem szczęśliwy, że urodziłem się, by obserwować narodziny moich siostrzeńców i dorastanie innych dzieci. Kocham też cud życia w ogóle, piękne ptaki, motyle, drzewa i rzeki” (What We Owe the Future).
Cynik mógłby porechotać nad tym kandyzowanym bigosem – ja jednak traktowałbym longtermistów poważnie. Choćby dlatego, że lustro mętnej wody, zasilanej ich fantazjami, to krzywe zwierciadło, w którym majaczą i nasze fantasmagorie.
Lewica może z tego lustra odfiltrować cenne memento. Bo przecież my także mieliśmy kiedyś nasz własny longtermizm. Był nim czerwony kosmizm, tworzony na początku XX wieku przez komunistów inspirujących się Fiodorowem (należał do nich m.in. Maksym Gorki). Nazwano ich „bogotwórcami”, ponieważ próbowali połączyć marksizm z mesjanizmem. Konstytutywną rolę w ich mitologii odgrywał futurystyczny Bóg: proletariat zbawiający Ziemię i kosmos.
Wbrew pozorom nie jest to pieśń przeszłości, bo dzisiaj – w obliczu monstrualnie spiętrzonych kryzysów – wyobrażenia apokaliptyczno-mesjańskie dostarczają lewicy paliw kopalnych. Chcąc nie chcąc, zaczynamy myśleć o świecie w takich kategoriach jak zagłada i ocalenie, ofiara i poświęcenie. A w chwilach kryzysowych kategoriom tym grozi zapłon religijny.
Musimy zatem uważać. Idei racjonalnego planowania walki z kryzysem nie wolno nam utopić w bigosie z grzybów halucynogennych, pichconym na mistycznych kościach. Bez wątpienia długofalowe strategie są ważne; potrzebujemy ich dziś na cito. Czym innym jednak będzie plan obliczony na dekady (mówiąc po kantowsku, mieści się on w granicach projektowania racjonalnego) – a czym innym milenarystyczna fantastyka, wystrzelona w kosmos przez oszołomów napędzanych kompleksem zbawiciela.
Od Gierka i Chomejniego do czerwonego Batmana: Polska w spirali nieustających przyspieszeń
czytaj także
W tej sytuacji nie wystarczy tropienie oszołomstwa zewnętrznego. Trzeba też pytać zwierciadło o samozapłony wewnętrzne. Jedną z odpowiedzi może być ostrzeżenie sformułowane przez Aleksandra Bogdanowa (1873–1928), cybernetyka inspirującego marksistowskich bogotwórców. Był on wybitnym filozofem i politykiem (twórcą Proletkultu) – oraz pisarzem. W powieści Czerwona gwiazda (1908) Bogdanow projektuje komunistyczną kolonizację Marsa, a jeden z bohaterów formułuje ważną sentencję na temat poświęceń, jakich żąda od nas futuryzm. „Na Ziemi rozlano krew w imię lepszej przyszłości. Aby jednak dalej prowadzić walkę, trzeba poznać przyszłość”.
Otóż to – poznanie. Dzisiejsza cywilizacja nie dysponuje technologią umożliwiającą naukową analizę procesów i zdarzeń (fizycznych, społecznych), które mogą pojawić się w perspektywie hiperstrategicznej (np. za dziesięć stuleci). Każda futurologia, która twierdzi, że posiada wiarygodny wgląd w tak daleką przyszłość, bałamuci siebie i innych.
Piramidalna demagogia
Tu znowu wraca MacAskill. „Gdybyście mogli udaremnić ludobójstwo, do którego dojdzie za tysiąc lat, to fakt, że »ci ludzie jeszcze nie istnieją«, nie usprawiedliwi waszej dzisiejszej bezczynności” – grzmi w artykule What is longtermism?
Tak dochodzimy do sedna: longtermizm to piramidalna demagogia. Bo znowu – nie mamy teleskopu, który dzisiaj pozwoliłby choćby z minimalnym prawdopodobieństwem lokalizować ofiary „ludobójstw” w perspektywie „tysiąca lat”. Miejsce zbrodni świeci pustkami, mordercy i mordowani nie figurują w żadnej statystyce prenatalnej.
Czy zatem mesjański personalizm MacAskilla jest całkiem pusty? Tak i nie. Tak, ponieważ dziś nie ma nawet zarodków, które mogłyby do nas apelować o ochronę ich poczętego życia przed ludobójstwem grożącym im w dalekiej przyszłości. Nie – bo tę pustkę zaludniają samozwańczy rzecznicy potencjalnych ofiar. I pompują w nią dyrektywy moralne. W imieniu ludzi jeszcze nieistniejących palą się do regulowania życia tym, którzy już istnieją.
czytaj także
Na koniec pytanie sakramentalne: jaka przyszłość czeka longtermizm? Obstawiłbym, że spali na panewce, bo jego moralizatorstwo będzie dla mas zbyt abstrakcyjne. Ale i tak narobi szkód, legitymizując ideologię „ryzyka egzystencjalnego” i apodyktycznej prewencji, rzekomo potrzebnej na gwałt, żeby ocalić, jak zwykle, „dzieci”.
W różnych formach (prawicowych i lewicowych) ideologia ta już pustoszy nam demokrację. Podgrzewa rosnący lęk przed zagładą i przez to utrwala kulturę stanu wyjątkowego. W najbliższym czasie kultura ta będzie płodzić kolejne wyrocznie, coraz głośniej straszące przyszłością – i żądające coraz więcej pieniędzy oraz władzy. Żeby nas ocalić i zbawić.
Lewica w tej sytuacji musi zachować trzeźwość. Wróżbiarstwu i mesjanizmowi mówimy: Apage!