Świat

Prezydent USA namawia do oszustwa wyborczego

Demokraci są zaniepokojeni, bo w czasie konwencji Donald Trump grzecznie czytał wszystko z promptera, był tak układny, aż nudny. Zdaje się jednak, że już wraca do formy – swoich wyborców przekonywał, że głosować powinni i korespondencyjnie, i osobiście, a o rannych i poległych amerykańskich żołnierzach powiedział „losers” i „suckers”. Czekamy na więcej. Pisze Jan Smoleński.

Może państwu umknęła wiadomość, że Donald Trump, który wielokrotnie przestrzegał przed fałszerstwami wyborczymi, teraz sam do nich namawia. Nie, nie jest to żart ani przesada. Stwierdził bowiem, że jego wyborcy powinni głosować dwukrotnie: raz korespondencyjnie, a raz osobiście.

A zapowiadało się nieco inaczej: wirtualna konwencja Partii Republikańskiej, choć pełna Trumpa – prezydent przemawiał każdego dnia – była raczej umiarkowana. Dopilnowano, by występowały na niej osoby czarne i Latynosi. Mówiono o rzeczach uważanych za istotne dla tych dwóch mniejszości: brutalności policji i reformie tej służby tak, by młodzi czarni mężczyźni – i Latynosi w Kalifornii – przestali ginąć z rąk funkcjonariuszy.

Sam Trump również się powstrzymywał. Swoje przemówienie przeczytał z telepromptera, unikał rasistowskich wycieczek. Był nudny jak flaki z olejem i bez ikry, ale w końcu chodziło o pokazanie, że na Trumpa można głosować, nie obawiając się oskarżeń o rasizm.

Demokraci się niepokoją

Konwencja republikanów zaniepokoiła nieco strategów Partii Demokratycznej i to nie dlatego, że Trump przedstawił wspaniały program na kolejną kadencję – tego nie zrobił ani podczas konwencji, ani w wywiadach z sympatyzującymi z nim dziennikarzami – ale dlatego, że swoją układnością przykryła wcześniejsze bzdury rozpowiadane przez Trumpa.

W połowie sierpnia, tuż po nominacji Kamali Harris na kandydatkę na wiceprezydentkę, Trump zaczął powielać plotki o tym, że nie jest uprawniona do ubiegania się o ten urząd, bo nie urodziła się jako „natural-born-citizen”, rodowita obywatelka. Choć można toczyć akademickie spory o to, co termin ten oznaczał w dalszej i jeszcze dalszej przeszłości, zgodnie z praktyką państwa amerykańskiego w ciągu ostatnich dekad Harris, jako osoba urodzona w USA, jest obywatelką tego kraju.

Wcześniej Trump upublicznił spot wyborczy sugerujący, że kandydaturę Joe Bidena poparł… Osama bin Laden. Bin Laden nie żyje od ponad dziewięciu lat – został zabity z rozkazu Baracka Obamy podczas akcji amerykańskich oddziałów specjalnych w Pakistanie. W ciepłych słowach Trump wypowiadał się również o „ruchu” QAnon – wyznawcach teorii spiskowej, według której światem rządzi pedofilsko-lewacka ośmiornica, a koronawirus to bujda. To oni stali między innymi za wyssaną z palca aferą pizzagate.

A to tylko najgłośniejsze z ostatnich wybryków prezydenta.

Trump wraca do formy

Zaniepokojenie części demokratów nie trwało jednak długo, bo zaskakujących – ujmując to delikatnie – wypowiedzi Trumpa w ostatnich dwóch tygodniach zaczęło przybywać.

Słyszeliście o AirTifie (przyznaję, to nie moje określenie)? Kilka dni po konwencji Trump zaczął powielać historię o samolocie pełnym ubranych na czarno i uzbrojonych chuliganów z Antify, o którym opowiadał mu wysoko postawiony znajomy (ale którego personaliów nie może zdradzić). Mniej więcej w tym samym czasie stwierdził też, że Antifa znalazła nową broń: zupy w puszkach, którymi rzucają w policję (bo cegły są za ciężkie, żeby nimi rzucać, ale zupy w puszkach już nie). Ta druga bzdura nie jest całkiem niewinna: zupy w puszkach to tanie jedzenie, którym żywią się biedniejsi.

USA: wciąż państwo apartheidu

Te absurdalne stwierdzenia to element budowania osi konfliktu między Trumpem a Bidenem wokół kwestii prawa i porządku. W ramach tego Trump wybrał się 1 września do Kenoshy w stanie Wisconsin, którą targały protesty po tym, jak biały policjant strzelił siedem razy w plecy czarnego mężczyzny. Kilka dni przed przyjazdem Trumpa protesty zakończyły się wyjątkowo tragicznie: w nocy z 25 na 26 sierpnia siedemnastoletni rasista Kyle Rittenhouse otworzył ogień z AR-15 do demonstrantów. Zabił dwie osoby, po czym bez przeszkód – również ze strony policji – oddalił się z miejsca zdarzenia. Podczas wizyty Trump udzielił poparcia lokalnej policji (miejscowy szeryf ma na swoim koncie rasistowskie wypowiedzi) i spotkał się z mężczyzną nazywanym „właścicielem” jednego ze spalonych sklepów – zapomniano jednak dodać, że jest to były właściciel, który sprzedał ten biznes osiem lat wcześniej. O Rittenhousie prezydent powiedział, że siedemnastolatek zabił w samoobronie.

Do zgodnych ze strategią kampanii nie należały jednak ataki Trumpa na amerykańskie wojsko, które w wyobraźni Amerykanów i w tamtejszych mediach uchodzi za niemal nietykalne. 3 stycznia magazyn „Atlantic” ujawnił, że Trump wielokrotnie określał amerykańskich żołnierzy rannych i poległych w wojnach i międzynarodowych interwencjach mianem przegrywów i frajerów („losers” i „suckers”). Zasugerował również, że dowództwo wojsk amerykańskich pcha się na wojny „po to, żeby te wszystkie wspaniałe firmy produkujące bomby, samoloty i wszystko inne były zadowolone”.

Ameryka zawsze zaczyna od porażki [rozmowa Sierakowskiego]

Ostatnim razem tak ostrą krytykę kompleksu wojskowo-przemysłowego wygłosił w 1961 roku Dwight Eisenhower, który w przeciwieństwie do Trumpa uchodził za bohatera wojennego i nie miał do wygrania kolejnych wyborów (tymczasem Trump w szemrany sposób uniknął w swoim czasie poboru). W wypowiedzi Trumpa próżno zresztą szukać śladów Eisenhowerowskiego ostrzeżenia – prezydent w pełni popiera sprzedaż amerykańskiej broni za granicę. Była to raczej emocjonalna reakcja na krytykę ze strony republikanów zajmujących się bezpieczeństwem narodowym: według nich Trump jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa USA.

Czy coś Trumpowi zaszkodzi?

Jednak żadna z powyższych rzeczy – łącznie z zachęcaniem do fałszerstw wyborczych – nie wydaje się bardzo wpływać na notowania Trumpa. Wyliczona przez portal FiveThirtyEight średnia ogólnokrajowych sondaży z ostatnich dwóch tygodni urosła z 41,8 do 43,5 proc. – niewielki, ale zauważalny wzrost, którego nie wyjaśnia tzw. convention bump, czyli niewielki skok notowań po konwencji. Co prawda poparcie dla Joego Bidena utrzymuje się na poziomie ponad 50 proc., ale mimo wszystko poniżej 51. W przeciwieństwie do wyborów z 2016 roku tym razem nie ma poważnego trzeciego kandydata, jednak przewaga, jaką republikanom daje Kolegium Elektorów, powoduje, że 7 proc. różnicy na korzyść demokraty pozwala jedynie na ostrożny optymizm.

Wydaje się, że zwolennicy Trumpa zaakceptują niemal wszystko, co prezydent powie, niezależnie od tego, jak skandaliczne czy głupie to będzie. Częściowym wyjaśnieniem tego jest najpewniej fakt, że Trump jest dla nich zwyczajnie jedyną opcją. Nie ma dla niego alternatywy w Partii Republikańskiej, wszystkie inne nurty albo zostały wypchnięte (o czym świadczy choćby poparcie, którego udzielił Colin Powell Bidenowi podczas konwencji demokratów), albo podporządkowały się Trumpowi (to przypadek Lindseya Grahama, który swego czasu uważał obecnego prezydenta za zagrożenie dla Partii Republikańskiej, a dziś deklaruje, że jest gotów wykorzystywać swoją pozycję w senackiej komisji sprawiedliwości przeciwko tym, którzy Trumpowi zaszli za skórę). Republikanie stali się w ten sposób partią ideologicznie jednolitą – w przeciwieństwie do demokratów, o czym za chwilę – i nie pozostawiają swoim wyborcom zbyt dużego wyboru.

Kolejnym elementem układanki jest fakt, że republikanie nie muszą zdobywać większości głosów, żeby mieć większość w Senacie, Izbie Reprezentantów i Kolegium Elektorów. Na taki efekt złożyły się wadliwość konstytucji, nieustanne manipulacje granicami okręgów wyborczych i rozmaite techniki uniemożliwiania głosowania grupom zazwyczaj wybierającym demokratów (odbieranie praw wyborczych skazańcom, czyli głównie Afroamerykanom, restrykcyjne przepisy związane z okazywaniem dowodów tożsamości podczas głosowania, zamykanie komisji wyborczych w okręgach zdominowanych przez typowych wyborców demokratów – wszystko to ułatwione dzięki niesławnej decyzji Sądu Najwyższego Shelby County kontra Holder, która unieważniła najważniejsze zapisy ustawy Voting Rights Act z 1965 roku). Dzięki temu republikanie mogą sobie pozwolić na to, by być partią wściekłej, ale zmobilizowanej mniejszości – i mimo to rządzić.

Ryzyk-fizyk

Walka o władzę nie toczy się więc na równych zasadach, a to powoduje, że demokraci muszą opierać się na dużo szerszej koalicji. „W każdym innym kraju Joe Biden i ja nie bylibyśmy w tej samej partii” – powiedziała w styczniu Alexandria Ocasio-Cortez, i trudno odmówić jej racji. Choć obecnie AOC pracuje nad planem Bidena dotyczącym ochrony środowiska i klimatu, to faktem jest, że partia jest zróżnicowana ideologicznie, podobnie jak zróżnicowany jest jej elektorat pod względem preferencji.

Odkurzanie Joe Bidena, czyli Puchatek nie zastąpi Krzysia

Sprawy nie ułatwia fakt, że Donald Trump cieszy się zaskakująco wysokim poparciem wśród czarnych mężczyzn i Latynosów – i to pomimo swojego rasizmu (czemu tak jest, to temat na habilitację). Oznacza to, że demokraci muszą się opierać na wyborcach, których zazwyczaj nie uważa się za tradycyjny elektorat partii – w tym na kobietach z przedmieść, osobach dobrze wykształconych i – co może zaskakiwać – również zamożnych. Utrzymanie tak różnorodnej koalicji – od konserwatywnych obyczajowo czarnych kobiet (które nie głosują na republikanów tylko dlatego, że mają ich za rasistów), przez konserwatywnych społecznie i fiskalnie, ale liberalnych obyczajowo mieszkańców przedmieść, po określających się socjalistami zwolenników Ilhan Omar, AOC czy Berniego Sandersa – wymaga innego kleju niż polityka klasowa.

Polityka klasowa mogłaby być dużo skuteczniejsza, ale wymagałaby długiej pracy, by zlepić koalicję składającą się z „ludzi pracy”. W obecnej sytuacji jest ona jednak obarczona wielkim ryzykiem wyborczej porażki, na którą demokraci nie mogą sobie pozwolić. Nie chodzi tutaj tylko o to, żeby partyjny establishment zachował swoją pozycję (choć – nie oszukujmy się – o to też). Kolejne cztery lata Trumpa w Białym Domu oznaczają obsadzenie sądów federalnych kolejnymi konserwatywnymi nominatami, którzy na dziesięciolecia zmienią amerykańskie orzecznictwo. Nie są to rozważania akademickie – zagrożona może być decyzja Sądu Najwyższego w sprawie Roe kontra Wade, która w 1973 roku przyznała kobietom prawo do aborcji, a także wszelkie przejawy legislacji równościowej.

Biden – jakie czasy, taki kandydat

Do tego Amerykanie mają obsesję na punkcie „łączenia się”. W takiej sytuacji przewidywalny centrysta Joe Biden obudowany AOC z lewej strony, z prawej poparty przez uciekinierów z Partii Republikańskiej (nie z powodu jego programu, ale pomimo wszystkich różnic), z Kamalą Harris jako kandydatką na wiceprezydentkę, jest logicznym wyborem. Zagrzewać do głosowania na Bidena mają właśnie AOC, Harris czy Powell (co zresztą robią), sam kandydat ma pokazywać, że jako lider jest w stanie te tak rozbieżne nurty połączyć.

Wiceprezydentka na miarę progresywnych możliwości

Czy ta strategia będzie skuteczna, okaże się najpewniej dopiero wtedy, kiedy zliczone zostaną wszystkie głosy, również te nadesłane pocztą. Wielu komentatorów sugeruje, że opóźnienia w ogłoszeniu zwycięzcy pozwolą podważać wynik wyborów – zwłaszcza Trumpowi i jego zwolennikom. Blisko związany z Trumpem – i ułaskawiony przez niego – konsultant i lobbysta Roger Stone stwierdził nawet wprost, że prezydent powinien wprowadzić „stan wojenny”, jeśli wynik wyborów będzie dla Trumpa niekorzystny. Podważyć pozycję Trumpa w oczach wyborców będą mogli jedynie działacze Partii Republikańskiej. Łatwiej to będzie im zrobić, kiedy będą mogli poprzeć centrystę mieszczącego się w amerykańskim status quo.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jan Smoleński
Jan Smoleński
Politolog, wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW
Politolog, pisze doktorat z nauk politycznych na nowojorskiej New School for Social Research. Wykładowca w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW. Absolwent Instytutu Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie. Stypendysta Fulbrighta. Autor książki „Odczarowanie. Z artystami o narkotykach rozmawia Jan Smoleński”.
Zamknij