Platformy internetowe są jak autorytarne państwa. Mają swoje regulaminy, ale kto je przegłosował? Kto nadzoruje ich przestrzeganie? Tyle tam wolności słowa, ile opłaca się właścicielom.
Atrakcyjność skrajnie wolnorynkowych poglądów bierze się ze, skądinąd zrozumiałej, niechęci do władzy. Zamiast pozwalać zaborczemu państwu wściubiać nos w nasze sprawy, postawmy na rynek, na którym działają wolne jednostki. Brzmi świetnie. Bo rzeczywiście, państwo potrafi być zaborcze, szczególnie gdy władzę przejmie partia bądź polityk o autorytarnych zapędach. Właśnie dlatego tworzymy różne demokratyczne instytucje – aby móc tę władzę nadzorować i kontrolować.
Problem z kapitalistyczną utopią polega na tym, że w praktyce „wycofywanie państwa” kończy się nie światem wolnych jednostek, ale światem, w którym wszechwładzę państwa zastępuje wszechwładza korporacji. A my, pod pozorami uwalniania rynkowej energii, pozbywamy się tych samych demokratycznych mechanizmów, które miały nas przed ową wszechwładzą chronić.
czytaj także
Trudno o lepszy przykład niż rosnące znaczenie korporacji cyfrowych. Nawet ostatnia afera z zawieszeniem konta Donalda Trumpa, polityka wybitnie szkodliwego, powinna wywołać oprócz zrozumiałego poczucia ulgi refleksję nad wzrastającą władzą, jaką sprawują platformy społecznościowe i zarządzający nimi ludzie.
Nieprzejrzystość władzy
„Twitter zawiesił na stałe konto Trumpa”, „Facebook bezterminowo zablokował konto Trumpa” – ostatnie tygodnie pełne były podobnych nagłówków. Już na tym etapie powinno nam zaświtać w głowie proste pytanie: Twitter i Facebook, czyli kto dokładnie? Jaka konkretnie osoba albo jakie ciało decyzyjne podjęły decyzję o zawieszeniu kont Trumpa? Na podstawie jakiego regulaminu? Czy podobne zasady będą obowiązywały wszystkich, na przykład innych członków Partii Republikańskiej? A także pozostałych przywódców państw na świecie?
„Washington Post” opublikował jakiś czas temu tekst, w którym starał się odpowiedzieć na część tych pytań, rekonstruując proces decyzyjny szefostwa Twittera. Ta rekonstrukcja jest jednak frustrująco niekonkretna. Dowiadujemy się z niej przede wszystkim tego, że w sprawie Trumpa i ataku na Kapitol odbyły się spotkania na wysokim szczeblu, którym przewodziła Vijaya Gadde, dyrektorka do spraw PR. Oraz że kierownictwo firmy było zaniepokojone i zakłopotane wydarzeniami na Kapitolu i komentarzami Trumpa. Ale to w zasadzie wszystko.
Nadal nie bardzo wiadomo, jak wygląda regulamin i procedura zawieszania kont. Najwyraźniej wypadek Trumpa potraktowano jako sytuację wyjątkową, która wymaga doraźnej interwencji. Z wieści, które dobiegają z obozu Facebooka, wyłania się jeszcze bardziej niepokojący obraz sugerujący, że takie decyzje są podejmowane jednostkowo przez Marka Zuckerberga. To wszystko rodzi masę dodatkowych pytań i wątpliwości.
Dlaczego to właśnie teraz szefowie Facebooka i Twittera uznali, że Trump przekroczył granicę manipulacji i trzeba zawiesić jego konto? Dlaczego nie wtedy, gdy tweetował, że globalne ocieplenie to oszustwo wymyślone przez Chińczyków? Albo wtedy, gdy zaatakował amerykańskie kongresmenki o ciemniejszym kolorze skóry, pisząc, że powinny wrócić „do siebie”, a tym samym sugerując, że Stany Zjednoczone nie są ich krajem, i nakręcając rasistowską nagonkę? Albo wtedy, gdy beztrosko pisał o strzelaniu do ludzi, którzy wyszli protestować przeciwko fali przemocy ze strony policji skierowanej wobec Afroamerykanów?
czytaj także
Czy to przypadek, że cyfrowe korporacje uznały, iż Trump przekroczył dozwolone granice akurat wtedy, gdy przegrał wybory, a po dogrywce w Georgii okazało się, że Partia Republikańska traci większość w Senacie?
Korporacje mają władzę polityczną
Oczywiście można zapytać, jakie ostatecznie to wszystko ma znaczenie. Może i te procedury rzeczywiście są nieprzejrzyste, ale najważniejsze, że szkodliwemu hochsztaplerowi nareszcie odcięto dostęp do narzędzia, które pozwalało mu propagować niebezpieczne kłamstwa. W końcu – wbrew histerii prawicy – nie mamy do czynienia z zamachem na wolność słowa, ale z odebraniem pewnego przywileju, jakim jest bezpłatne korzystanie z usługi prywatnej firmy, prawda?
Sprawy są jednak trochę bardziej skomplikowane. Tak, odcięcie dostępu do Twittera czy Facebooka to jeszcze nie to samo co cenzura państwowa. Trump nadal może zabierać publicznie głos, stracił jedynie możliwość korzystania z części social mediów. Ale nie oszukujmy się – odebranie dostępu do najpotężniejszych platform społecznościowych to nie to samo co, powiedzmy, zakaz wstępu do prywatnej siłowni z powodu naruszenia jej regulaminu.
Twitter i Facebook zmonopolizowały rynek i stały się globalnym narzędziem komunikacji, z którego korzystają nie tylko tak zwani zwykli użytkownicy, ale także politycy i media na całym świecie. Co ma wielorakie konsekwencje, wykraczające daleko poza samego Trumpa. Bo oto kilka prywatnych firm kontroluje ogólnoświatowy przepływ informacji, wpływy reklamowe i dane milionów użytkowników, a społeczeństwo nie tylko ma marny wpływ na zasady działania tych firm, ale nie jest nawet pewne, jak dokładnie te zasady wyglądają.
czytaj także
Mówiąc dobitniej, mamy do czynienia z podmiotami, które mają ogromną władzę – i to władzę polityczną – a jednocześnie wciąż nie wypracowaliśmy sposobów nadzorowania i kontrolowania tych podmiotów. W przypadku władzy państwowej wiemy doskonale, jak potężna potrafi ona być i jaka staje się niebezpieczna, gdy jest pozbawiona obywatelskiej kontroli. Dlatego wypracowaliśmy demokratyczne sposoby kontrolowania tej władzy: od wyborów powszechnych po media uczulone na to, aby patrzeć władzy na ręce. Te mechanizmy działają raz lepiej, raz gorzej, ale dają obywatelom przynajmniej jakieś narzędzia walki. To samo wiemy o wojsku – i dlatego jest dobrą tradycją, że na czele sił zbrojnych państwa staje osoba cywilna. W przypadku wielkich korporacji wciąż się tego uczymy, a największą przeszkodą w tej nauce jest iluzja, że mamy do czynienia z bytami czysto rynkowymi.
Błędem jest myślenie o szefostwie Facebooka, Twittera czy Google’a w kategoriach przedsiębiorców, których od właścicielki zakładu fryzjerskiego odróżnia jedynie skala działalności i dochodów. W rzeczywistości bliżej im do polityków największych państw. Bo w przeciwieństwie do zakładów fryzjerskich mają władzę kształtowania naszych społeczeństw. Także za pośrednictwem lobbingu, na który łożą ogromne pieniądze i dzięki któremu tworzą prawo pod siebie. Ale nawet bez tego sama możliwość kontrolowania obiegu informacji, projektowania algorytmów wpływających na to, co widzimy na ekranach laptopów i smartfonów, dawania lub odbierania platformy różnym grupom – jest niczym innym jak właśnie władzą polityczną.
czytaj także
„Jak ci się nie podoba ta czy inna platforma, to załóż swoją” – odpowiedzą niektórzy, ale to czyste mrzonki, oparte na wspomnianym – naiwnym – przekonaniu, że ciągle poruszamy się w wyidealizowanej przestrzeni rynkowej, gdzie jedną firmę można swobodnie wymienić na inną. Nie można, oczywiście, bo tak działa „efekt sieci”. W ubiegłym roku Facebook miał ponad dwa i pół miliarda aktywnych użytkowników; ilu z nich zechce przenieść się na platformę, która powstała wczoraj?
Cyfrowe korporacje są groźne właśnie dlatego, że nie przypominają książkowych bytów rynkowych – są raczej trochę jak wielkie firmy, a trochę jak państwa, już choćby pod względem budżetu, jakim dysponują. Stanowią niebezpieczną mieszankę potężnej władzy politycznej i braku obywatelskiej kontroli. Wiele osób od dawna przed tym przestrzega, na przykład Wojciech Orliński w książce Internet. Czas się bać.
Polski dziennikarz porównuje logowanie się do sieci z wchodzeniem do centrum handlowego. Na ulicy możemy robić przeróżne rzeczy: nieść transparenty, krzyczeć przez megafon, rozdawać ulotki, zbierać podpisy pod petycjami. Gwarantują nam to prawa obywatelskie, a nawet jeśli jakiś rząd demokratycznego państwa tych praw nie szanuje, są jeszcze media, sądy, instytucje międzynarodowe oraz współobywatele, którzy będą w tej sprawie interweniować. Kiedy wchodzimy zaś do centrum handlowego, nasze swobody się zawężają. Właściciel lub jego pracownicy mogą nas w każdej chwili wyprosić bez uzasadnienia, mogą nas nagrywać, nawet przeszukać – bo to przestrzeń prywatna. Wolność słowa tutaj nie sięga.
czytaj także
W przypadku centrum handlowego to jeszcze pół biedy. Nie podoba się nam jedno, bo uważamy właściciela za buca, to zaczniemy robić zakupy gdzie indziej. Ale tu właśnie ujawnia się drugi aspekt internetowych korporacji, który upodabnia je do państwa, a nie typowej prywatnej firmy. „Internetowi bliżej do świadczeń użyteczności publicznej niż do mediów” – pisze Orliński. W efekcie Facebook, Twitter czy Google krok po kroku zawłaszczają niemal całą internetową przestrzeń, są w niej niepodzielnymi władcami. Możliwość zmiany firmy, która „wykopała nas za drzwi”, staje się iluzją. Albo jesteś w tych kilku miejscach, z których wszyscy korzystają, albo jesteś out.
Milton Friedman miał rację
Kiedy wybuchł entuzjazm z powodu zawieszenia kont Trumpa, przypomniało mi się wydarzenie sprzed dwóch lat, gdy „Gazeta Polska” wypuściła numer z podłą nalepką „Strefa wolna od LGBT”. Kilka firm, między innymi koncerny naftowe BP i Shell, odmówiło jego sprzedaży. Decyzja ze wszech miar słuszna. Problem w tym, że niektórzy komentatorzy w naiwnym zachwycie wyciągali z tego gestu nazbyt daleko idące wnioski i zaczęli opiewać społeczną odpowiedzialność wielkiego biznesu.
Wojciech Maziarski pisał, że to kolejny dowód na to, iż „prywatne przedsiębiorstwa, zwłaszcza te silne i międzynarodowe, są nośnikami wartości obywatelskich i demokratycznych”. Słowa szczególnie niefortunne w przypadku BP i Shella, na których ciążą poważne oskarżenia o naruszanie tych wartości. Na przykład Amnesty International od 2017 roku domaga się śledztwa na temat związków między Shellem a reżimem wojskowym w Nigerii, który brutalnie łamał prawa człowieka swoich obywateli, posuwając się aż do skazania na śmierć nigeryjskiego poety i aktywisty Kena Saro-Wiwy w 1995 roku. Shell nie wydawał się też zbytnio przejmować „wartościami demokratycznymi i obywatelskimi”, gdy zatajał wyniki badań dotyczących katastrofalnego wpływu paliw kopalnych na globalne ocieplenie.
Maziarski, tak samo jak ludzie zachwyceni ostatnimi ruchami cyfrowych gigantów, powinien pamiętać o słynnym tekście Miltona Friedmana na temat społecznej odpowiedzialności biznesu. Friedman wyśmiał tę koncepcję, pisząc, że ludzie stojący na czele korporacji mają tylko jeden obowiązek: „zarobić tyle pieniędzy, ile to możliwe”.
czytaj także
Jak nigdy amerykański ekonomista miał rację. Celem korporacji nie jest stanie na straży wartości, ale zarabianie pieniędzy. A pieniądz – o czym przypomina nam Terry Eagleton – jest niczym królowa brytyjska: nie ma własnego zdania na żaden temat. W konsekwencji „chętnie pójdzie za tym, który złoży najwyższą ofertę”.
Czasem z biznesowych kalkulacji może wyjść, że warto postawić się niszowej gazetce albo przegranemu politykowi, a czasem może wyjść zupełnie inaczej. Wystarczy wspomnieć, jak amerykańska organizacja non profit, wspomagana przez kierownictwo IBM i Google’a, pomaga chińskim władzom w zbieraniu informacji na temat tamtejszych obywateli. Albo jak firma konsultacyjna McKinsey wysyła do swoich rosyjskich pracowników polecenie, że mają powstrzymać się przed braniem udziału w protestach przeciwko Putinowi i wyrażaniem poparcia dla nich.
Tak samo jak monarchia – korporacje to słaba podstawa dla wartości, które ceni sobie demokratyczne społeczeństwo.