Niemcy siedziały okrakiem na płocie. Z jednej strony naprawdę zależało im na podtrzymaniu zasad liberalnego porządku w Europie, gdzie każdy kraj ma prawo do stanowienia o sobie i wyboru kierunku swoich sojuszy. A z drugiej nie można przecież drażnić Rosji. Na dłuższą metę tak się nie da. Z Justyną Gotkowską, ekspertką Ośrodka Studiów Wschodnich, rozmawia Michał Sutowski.
Michał Sutowski: „Bywają dekady, w których nic się nie dzieje, i dni, w których mijają dekady” – powiedział podobno kiedyś Lenin. Czy kanclerz Niemiec Olaf Scholz w jeden dzień, 27 lutego 2022 roku, obrócił trwający dziesiątki lat kurs niemieckiej polityki zagranicznej o 180 stopni? A może ten proces trwał już od dawna, tylko potrzebny był szok wojny w Ukrainie, żeby go ogłosić?
Justyna Gotkowska: Chyba jedno i drugie. Jestem przekonana, że kanclerz Scholz jeszcze tydzień temu nie wiedział, że dokona takiego zwrotu, bo też niemal nikt się nie spodziewał wojny na pełną skalę, w której strzela się rakietami do cywilów.
To obrazy wojny w mediach zdecydowały o tym, że kanclerz zaczął mówić niemal przeciwne rzeczy do tego co wcześniej?
Zdecydowało wiele czynników naraz. Do głosów prasy opiniotwórczej, od jakiegoś czasu mocno krytycznej wobec polityki bezpieczeństwa i polityki wschodniej rządu, doszły masowe głosy opinii publicznej. Do tego presja samej Ukrainy, która ma w Berlinie bardzo wyrazistego ambasadora, notabene dostał on w Bundestagu owacje na stojąco połączone z minutą ciszy ku czci poległych żołnierzy ukraińskich. Wreszcie, niezwykle silna presja sojuszników.
Ostrzał, nomen omen, ze wszystkich stron?
Scholz znalazł się pod ścianą, widząc, że Niemcy szybko zostają niemal same w NATO i Unii Europejskiej ze swym dotychczasowym stanowiskiem.
Czyli jakim? Że warto rozmawiać?
Że wystarczy ograniczone wzmacnianie sił wschodniej flanki NATO i że kluczem jest otwartość na dialog z Rosją, a nie odstraszanie. I że nie wysyła się broni do strefy konfliktu. I właśnie dostawy broni były momentem pierwszego przełomu, kiedy Holandia – bliski partner i sojusznik wojskowy Niemiec – podała, że chce przekazać Ukrainie kilkaset granatników niemieckiej produkcji Panzerfaust 3.
Dlaczego?
Pytanie: zgodzić się na to czy nie, w trzecim dniu wojny, a także zmasowana krytyka za blokowanie wykluczenia Rosji ze SWIFT-u sprowadziły na Niemcy osamotnienie w Sojuszu i w Unii. A w niemieckiej kulturze politycznej leży unikanie takich sytuacji za wszelką cenę.
I z dwojga złego…
Scholz miał do wyboru: czy zostać kanclerzem, który w podręcznikach zapisze się jako rzecznik słabych Niemiec i kontynuator polityki oportunizmu ekonomicznego, czy może przejść do historii jako ten, który zwrócił Niemcy o 180 stopni i stanął na wysokości zadania. I zdecydował się na to drugie, co więcej, właściwie bez publicznej dyskusji w Niemczech, po konsultacjach wyłącznie z najważniejszymi politykami Zielonych i liberałów. Najbardziej zaskoczył chyba własne szeregi partyjne, więc teraz jeszcze musi je przekonać do zwrotu w polityce bezpieczeństwa.
Przekona?
Sprawdzianem, czy opór w niektórych frakcjach SPD i Zielonych zostanie przełamany, będzie głosowanie nad powołaniem stumiliardowego funduszu na modernizację Bundeswehry.
czytaj także
To znaczy, że liderzy rządzącej koalicji wyszli dosłownie przed szereg? I mogą jeszcze zostać powściągnięci przez własne zaplecze?
Paradoks polega na tym, że zwrot w kwestii dostaw broni wyszedł ze strony Zielonych, partii kojarzonej raczej z ruchem pacyfistycznym. Co prawda jej współprzewodniczący Robert Habeck jeszcze w czasie kampanii wyborczej zapowiedział możliwość wysyłania sprzętu wojskowego do Ukrainy, ale wtedy został przegłosowany przez całą partię. Dziś przeżywa ona moment podobny do tego, gdy Joschka Fischer, ówczesny minister spraw zagranicznych reprezentujący Zielonych, w 1999 roku wysyłał armię niemiecką, by interweniowała w Kosowie.
A co ze zwiększeniem ogólnych wydatków na obronność?
Decyzja o dodatkowych 100 miliardach euro na Bundeswehrę została z kolei podjęta przez kanclerza w porozumieniu z ministrem finansów i szefem FDP Christianem Lindnerem. Oczywiście Scholzowi zapewne stanął przed oczami epizod z kariery Helmuta Schmidta, którego rząd w 1982 roku obaliła własna partia, po tym jak zgodził się na rozmieszczenie w RFN NATO-wskich rakiet średniego zasięgu Pershing z głowicami atomowymi.
Coś podobnego jest dzisiaj możliwe?
Dziś jesteśmy w innej sytuacji – mamy przerażające Niemców obrazy z wojny w Ukrainie, a działania kanclerza mają poparcie opinii publicznej. Ale gdyby własna partia go nie poparła, to byłby prawdopodobnie koniec jego rządów i czerwono-żółto-zielonej koalicji.
czytaj także
Powiedzmy zatem, co właściwie Niemcy zapowiedzieli. Bo tu nie chodzi tylko o wojsko, ale też o energetykę.
I jeszcze stosunki dwustronne z Rosją. Ale po kolei. Zwrot w polityce bezpieczeństwa jest chyba najbardziej wyraźny i znaczący, bo zakłada zobowiązanie do przeznaczania 2 proc. niemieckiego PKB na obronność, dostawy broni, które już poszły na Ukrainę, i zwiększenie zaangażowania w obronę zbiorową w NATO. W obszarze energetyki obok przerwania realizacji projektu Nord Stream 2 mamy zapowiedzi dywersyfikacji źródeł energii i dążenia do uniezależnienia się od rosyjskiego gazu.
A konkrety?
Na teraz to na przykład zapowiedziane inwestycje w terminale płynnego gazu i przyspieszenie inwestycji w odnawialne źródła energii. Niemcy jednak nie są w stanie krótkoterminowo zrezygnować z importu gazu, ropy i węgla z Rosji i pod tym też kątem ułożyły sankcje, to znaczy, żeby dalej mogły płacić za rosyjskie nośniki energii. Robert Habeck w czasie wizyty w Waszyngtonie zapowiedział już, że kolejnej zimy Niemcy wciąż będą korzystały z rosyjskiego gazu i ropy, bo po prostu nie ma szans na tak szybką dywersyfikację, choćby wybudowanie terminali LNG do odbioru gazu z morza ani całej infrastruktury do korzystania z gazu skroplonego na przemysłową skalę.
Jak w tym kontekście wygląda sytuacja z atomem? Niemcy już go nie porzucają?
No, nie tak szybko. Ale fakt, że Zieloni analizują opcje wydłużenia działalności obecnie funkcjonujących elektrowni atomowych, to mały przełom. Inna rzecz, że wola polityczna może nie wystarczyć, obecnie prowadzony jest audyt możliwości technicznych. Sondowane są niemieckie koncerny energetyczne, które poczyniły już przecież kroki w stronę wygaszenia tych mocy i trudno będzie im to cofnąć ze względów bezpieczeństwa. Krótkoterminowo zatem kraj wciąż będzie częściowo zależeć od rosyjskich surowców, ale też decyzja o dywersyfikacji źródeł na pewno pozwoli Zielonym jeszcze szybciej wdrażać projekty wsparcia OZE, na które pójdzie więcej pieniędzy.
Zależność od rosyjskiego węgla i gazu zgotowała nam dwie katastrofy: klimatyczną i wojenną
czytaj także
A co wojna Rosji z Ukrainą zmienia w stosunku Niemców do tego pierwszego państwa?
To, jak Niemcy myślą o Rosji, zmienia się równolegle do ogólnego podejścia do kwestii bezpieczeństwa. Niemcy mają być aktorem również militarnym, zwiększyć inwestycje w Bundeswehrę i zaangażowanie na wschodniej flance, realizować zobowiązania sojusznicze w ramach NATO, bo sytuacja jest radykalnie inna niż dotąd.
Na odcinku wschodnim oznacza to przede wszystkim koniec iluzji włączania Rosji w europejski porządek bezpieczeństwa. Bo przecież to miały znaczyć wypowiadane jeszcze niedawno przez Scholza w Moskwie słowa, że bezpieczeństwo w Europie można kształtować tylko z Rosją, a nie przeciw niej. I to również jest zmiana o 180 stopni – przejście od stabilizowania relacji i wciągania do współpracy ku obronie i odstraszaniu.
Zanim o tej zmianie, to powiedzmy jeszcze, czym właściwie były dotychczasowe „specjalne stosunki” Niemiec i Rosji. I kiedy się zaczęły? W latach 70. wraz z budową rurociągów ze Związku Radzieckiego do RFN? Czytając w Polsce publicystykę na temat Niemiec, można odnieść wrażenie, że połowa niemieckiej elity to jakaś rosyjska agentura wpływu.
Czynników, jakie za tym stoją, jest multum i nie można ich wyjaśnić rosyjską agenturą w Niemczech czy samym lobbingiem gospodarczym. Początków należałoby szukać jeszcze w XVIII wieku – pisze o tym kilku świetnych historyków, między innymi prof. Martin Schulze Wessel z Monachium, autor książek o relacjach prusko-rosyjskich, w których przyjaźń i sojusze dokonywały się przede wszystkim kosztem Polski i Europy Środkowej. To jeszcze z tamtych czasów pochodzi narracja, w której pomiędzy Niemcami a Rosją znajdują się narody niepodmiotowe, niezdolne do organizacji.
Ale to było naprawdę dawno.
Tak, ale ten sposób myślenia – ze szczególną rolą Rosji w świadomości Niemców – utrwalał się poprzez kolejne wydarzenia i procesy. W samym XX wieku mamy przecież drugą wojnę światową i kształtowaną specyficznie pamięć historyczną Niemców, którzy ZSRR zastąpili Rosją i wobec Rosjan mieli poczucie winy.
A nie wobec Białorusinów czy Ukraińców, na których terytorium przede wszystkim toczyła się wojna, o czym bezustannie próbuje w Niemczech przypominać między innymi Timothy Snyder.
Tak, ta świadomość zaczyna się zmieniać, ale dopiero od niedawna. Dalej, mieliśmy Ostpolitik kanclerza Willy’ego Brandta, która w zbiorowej pamięci ma znaczenie o tyle, że była według Niemców czynnikiem prowadzącym do zakończenia zimnej wojny. Nie intensywne zbrojenia, nie silne NATO, lecz polityka odprężenia w duchu „zmiany poprzez zbliżenie”, jak sformułował to Egon Bahr w latach 70., z konsekwencją w postaci konferencji w Helsinkach w 1975 roku. Wreszcie, fakt pokojowego zjednoczenia Niemiec, które przypisywane jest postawie Michaiła Gorbaczowa, rozumianej jako wyraz dobrej woli ZSRR. To wiele czynników sprawiło, jak specyficzna pamięć historyczna, poczucie odpowiedzialności, wdzięczności i konieczności układania dobrych relacji z Rosją ukształtowały się w końcu w latach 90.
Ale polityka historyczna i polityka pamięci jest raczej funkcją ogólniejszej polityki państwa.
Na pewno jest funkcją ogólnego pojmowania siebie przez społeczeństwo i państwo. Dodatkowo zjednoczone Niemcy dość konsekwentnie ewoluowały w stronę mocarstwa handlowego, a więc opierały swą siłę na potędze gospodarki, odrzucając instrumenty militarne. Po zakończeniu zimnej wojny miały możliwość zmniejszyć wydatki zbrojeniowe, pozostając wciąż pod amerykańskim parasolem bezpieczeństwa, zaczęły więc traktować dialog i dyplomację jako najbardziej użyteczne instrumenty dla podtrzymania korzystnego dla nich liberalnego porządku międzynarodowego.
W sumie logiczne.
Tak, tylko w kontekście relacji z Rosją rolę odgrywał kolejny mit, względnie reinterpretacja Ostpolitik. Skoro „zmiana przez zbliżenie” doprowadziła do upadku imperium i zjednoczenia, to teraz – to była nowa mantra – „zmiana przez handel”, czyli coraz ściślejsze powiązania gospodarcze, przekształcą Rosję w demokrację na zachodnią modłę.
Z tego też brała się niemiecka dwutorowa polityka wobec naszej części Europy. Z jednej strony wsparcie rozszerzenia UE i NATO o nasz region, włączanie nas do zachodniej strefy interesów gospodarczych i bezpieczeństwa, ale z drugiej – rozwijanie jak najlepszych relacji z Rosją na wszystkich poziomach. W NATO – utworzenie Rady NATO–Rosja, w UE – strategiczne partnerstwo unijno-rosyjskie. Oraz, rzecz jasna, jak najlepsze stosunki bilateralne.
czytaj także
Po tym pierwszym torze my faktycznie pojechaliśmy do Unii i NATO. A co z tym drugim?
Co najmniej od 2000 roku widać było, że strategia niemiecka na współpracę z Moskwą się nie sprawdza, więc Niemcy zaczęli przekształcać koncepcje rozwoju relacji z Rosją z „partnerstwa strategicznego” na „partnerstwo dla modernizacji”. Ale znów skończyło się to niepowodzeniem, bo za rządów Władimira Putina Rosja nie chciała już być partnerem Zachodu, a wszystkie próby modernizacji rosyjskiego państwa traktowane były jako zamach na rządzącą tam kremlowską elitę. Tego Niemcy w ogóle nie byli w stanie lub nie chcieli zrozumieć.
A może chodziło po prostu o to, że Zachód chciał, by Rosja stała się jego zapleczem surowcowym? Żeby podtrzymać asymetryczny układ centrum–peryferie między jedną a drugą stroną?
Rosja faktycznie zaczęła być traktowana w ten sposób, ale to było konsekwencją odrzucenia przez nią ofert integracji z Zachodem. Zachód, a zwłaszcza Niemcy, zrozumieli to kilka lat temu i odtąd faktycznie rolę Rosji zaczęto postrzegać jako ograniczoną do dostarczania nośników energii. Zresztą wymiana handlowa dotyczy właśnie surowców: ropy, gazu i węgla. W bilansie handlowym Niemiec za 2021 rok z lutego tego roku Rosja jest dopiero na 13. miejscu wśród partnerów, dla porównania – Polska jest na piątym, Rosjan wyprzedzają też Czesi, a cała czwórka wyszehradzka odpowiada za 330 miliardów euro wymiany handlowej, czym przewyższamy – uwaga – Chiny, z ich 245 miliardami rocznie. To proste zestawienie pokazuje, jak wielką rolę w łańcuchach dostaw odgrywa dla Niemiec Europa Środkowa i jak marnie wypada pod tym względem Rosja.
Skoro Niemcy to mocarstwo handlowe, skoro tak siebie widzą – to choćby te wskaźniki powinny ich dawno już temu zmotywować do zmiany podejścia.
Ale cały czas grają rolę argumenty, po części też mity historyczne, które wykorzystywała Rosja w swych kampaniach dezinformacyjnych – bardzo popularne w społeczeństwie i elitach. No i na to nakładał się komponent polityczny, czyli to, jak Niemcy postrzegają samych siebie, a więc jako państwo, które stabilizuje pokój i bezpieczeństwo w Europie przez handel i dyplomację. Ta mantra obowiązywała tak naprawdę do 27 lutego 2022 roku. No i jeszcze dochodzi współpraca w energetyce oraz korupcja polityczno-biznesowa w SPD i częściowo w CDU. To wszystko razem kształtowało politykę wobec Rosji – i wraz z agresją na Ukrainę to wszystko z dosyć dużym hukiem upadło.
Sierakowski: Co militaryzacja Niemiec znaczy dla Rosji i… Polski?
czytaj także
Energia, jak rozumiem, była i jest cały czas kluczowa, ale uzależnienie się od Rosji nie było przecież celem Niemiec. Wyjście z atomu i przejście na OZE to efekt autentycznego, trwającego dekady ruchu społecznego, od węgla odchodzimy wszyscy w związku z kryzysem klimatycznym, a gaz Niemcy kupują ze wschodu od lat 60.
Tak, niemniej transformacja energetyczna sprawiła, że dostawy gazu z Rosji stały się jeszcze ważniejsze, bo to gaz miał stabilizować system energetyczny z rosnącym udziałem zależnej od pogody energii słonecznej i wiatrowej. W tym głównie celu budowano elektrownie gazowe. Przy czym o ile pierwsza nitka Gazociągu Północnego miała jakieś uzasadnienie z punktu widzenia dostaw gazu do Niemiec, o tyle druga nitka już nie.
Dlaczego?
Bo dróg przesyłu gazu z Rosji na niemieckie potrzeby krajowe wystarcza w zupełności. Druga nitka budowana była na potrzeby hubu gazowego, którym Niemcy chciały się stać, reeksportując rosyjski surowiec w całej Europie. W ten sposób dały priorytet swym interesom gospodarczym, kosztem strategicznego bezpieczeństwa sąsiadów. Najbardziej Ukrainy, bo gdyby gaz został przekierowany z ich rurociągów pod Bałtyk, to Rosja zyskałaby dodatkowy instrument szantażu.
Po co on Rosjanom, to zrozumiałe, ale Niemcom? Chodzi tylko o zarabianie pieniędzy? Może w tym sensie kanclerz Merkel mówiła prawdę, że to jest projekt biznesowy, bo biznes był tutaj faktycznie celem przy ignorowaniu interesów wszystkich dookoła.
Faktycznie, Niemcy nie traktowały już drugiej nitki gazociągu w kategoriach Wandel durch Handel, po prostu chcieli na nim zarabiać. Kierowali się interesem dużych niemieckich koncernów, które w ostatnich 20 latach bardzo mocno kształtują politykę zagraniczną i bezpieczeństwa. To jest zresztą konsekwencja całego modelu funkcjonowania państwa i gospodarki po 1990 roku. Można powiedzieć, że z punktu widzenia Niemiec Nord Stream 2 służył zarabianiu pieniędzy bez brania odpowiedzialności za polityczne skutki uboczne. Dla Rosji był to jednak projekt geopolityczny, umożliwiający szantaż gazowy Ukrainy, naciski na Europę Środkową i dalszą korupcję polityczno-biznesową w Niemczech.
czytaj także
A może jednak Niemcy liczyły – jeśli nie na zmianę ustroju czy modernizację Rosji, to może chociaż na stabilizację jej polityki zagranicznej. No bo jak będzie dużo eksportować, to będzie zarabiać, po co wtedy robić jakieś wojny, skoro interes tak fajnie się kręci.
To rzeczywiście była narracja uzasadniająca deale z państwami, które stają się coraz bardziej autorytarne. Wojna jednak pokazała fiasko takiego podejścia. Pytanie brzmi, jakie wnioski Niemcy wyciągną z tego również w swojej polityce wobec Chin. Kłopot w tym, że to zacieśnianie związków poprzez handel nośnikami energii uzależniło same Niemcy bardziej niż Rosję.
A czym do tego 24–27 lutego była dla Niemców sama Ukraina? Jakimś krajem „między Niemcami a Rosją”, w którym trzeba zapewnić spokój, żeby nie trzeba się było kłócić z Rosją nie wiadomo o co?
Białoruś i Ukraina w małym stopniu istniały w świadomości politycznej Niemców i ich elit politycznych. To się trochę zaczęło zmieniać po 2014 roku, ale nawet po inwazji na Krym polityka kanclerz Merkel prowadziła nas do sytuacji, w której znaleźliśmy się dziś. Niemcy od jakiegoś tygodnia, czyli od przemówienia Putina w sprawie uznania niepodległości donieckiej i ługańskiej „republik ludowych”, na wyścigi wygłaszają samokrytykę w tej kwestii. To znaczy, w kwestii finansowania Putinowskiej Rosji przez zwiększanie dostaw źródeł energii stamtąd, ale też polityki nastawionej wyłącznie na dialog, dyplomację i szukanie kompromisu, które dla Rosji okazały się wyrazem słabości.
Merkel jednak zmłotkowała sojuszników, żeby jakieś sankcje wprowadzili, a Niemcy zrobiły się bardziej aktywne w polityce wschodniej.
Bo prezydent Obama faktycznie scedował kształtowanie polityki Zachodu wobec rosyjskiej aneksji Krymu i interwencji w Donbasie na Niemcy i Francję. Nie było jednak stanowczej reakcji na to, co się działo, były co prawda ograniczone sankcje, ale też ciągła chęć znalezienia kompromisu na platformie porozumień mińskich. Nie było odstraszania i odpychania Rosji, tylko stawianie pytania, jak by tu tę sytuację uregulować. Nie brano pod uwagę, że Rosja jest stroną konfliktu, a nie mediatorem w konflikcie Ukrainy z jakimiś separatystami.
Porozumienia mińskie to był dla Zachodu dobry pomysł? Rosja będzie zadowolona, w sumie ten federalizm w Niemczech działa nie najgorzej…
Na pewno były wygodne, bo miały uregulować relacje z Rosją. Zarazem przyjmowano, że w Doniecku i Ługańsku faktycznie są jacyś rebelianci, więc może należy im się udział w kształtowaniu ustroju Ukrainy. Nie chciano zrozumieć, o co toczy się gra, choć jednocześnie wiedziano, o co Rosji chodzi, ale zasłaniano się pozorami.
A czy są przesłanki, że stała za tym jakaś logika? Że Niemcy pomylili się co do zasięgu ambicji Putina, ale jednak rozumieli, że chodzi o zamknięcie Ukrainy w rosyjskiej strefie wpływów – i godzili się na to?
Niemcy podskórnie uważali Białoruś i Ukrainę za rosyjską strefę wpływów, acz działali też w pewnym rozkroku, względnie napięciu. No bo z jednej strony naprawdę zależało im na podtrzymaniu zasad liberalnego porządku w Europie, gdzie każdy kraj ma prawo do stanowienia o sobie i wyboru kierunku swoich sojuszy. A z drugiej – nie można przecież drażnić Rosji. Stąd wynikało pozostawienie Ukrainy w stanie pewnego zawieszenia w pasie między Rosją a Zachodem, do czego Niemcy wyraźnie dążyli. Ale o ile zachodniej strefy bezpieczeństwa na Ukrainę nie chciały rozciągać, o tyle strefę gospodarczą już jak najbardziej.
Tylko że z Rosją to się tak nie da?
No właśnie. I skończyło się tak, że po aneksji Krymu i trwającej od 2014 roku wojnie w Donbasie Niemcy skonfrontowane z tym faktem dalej myślały, jak tu znormalizować sytuację i zredukować szkody.
I tak aż do końca lutego tego roku?
Na to wskazuje konferencja prasowa Scholza w Moskwie, jeszcze przed wojenną mową Putina – koncentrowała się ona na porozumieniach mińskich i dialogu w formacie normandzkim. Niemcy wyciągnęli nawet od Ukraińców zapewnienie o tym, że Kijów przygotuje stosowne ustawy na użytek realizacji porozumień mińskich. To siedzenie Niemców na płocie widać było również po stosunku do członkostwa Ukrainy w NATO.
To znaczy?
Z jednej strony powtarzano, że Sojusz prowadzi politykę otwartych drzwi i każdy może się do niego zgłosić, również Ukraina. Po czym Berlin postulował przyjęcie memorandum, że w średniej perspektywie czasowej Ukraina członkiem NATO nie zostanie. Ergo: chcemy podtrzymywać liberalny porządek ustanowiony po 1989 roku w Europie, ale bierzemy pod uwagę, że Rosja jednak ma swoją strefę wpływów.
Lista hańby, czyli kto nadal kumpluje się z Putinem i i bije zbrodniarzom pokłony
czytaj także
A nie było czasem tak, że Niemcy byli od dawna świadomi, do czego Putin jest zdolny – ale uważali, że nic nie mogą z tym zrobić? Na zasadzie: no przecież Bundeswehrą Rosjan nie powstrzymamy…
To jest coś więcej, co wynika z całej kultury strategicznej ukształtowanej po końcu zimnej wojny. Słuchałam niedawno podcastu z udziałem dwóch wykładowców Uniwersytetu Bundeswehry w Monachium. Jeden z nich mówił, że w 2014 roku musiał sobie uzmysłowić na nowo, gdzie my jesteśmy w relacjach z Rosją, i że doskonale rozumie, że Niemcy – spora część społeczeństwa i jego elit – wciąż nie są zdolni przyjąć tego do wiadomości.
Że jesteśmy na początku kolejnej zimnej wojny?
Tak, zimnej wojny 2.0, i że teraz czeka nas obrona i odstraszanie, a nie tylko dialog i dyplomacja, jak powiedział kanclerz Scholz. W podobnym duchu utrzymany jest artykuł analityczki ECFR (European Council of Foreign Relations) Ulrike Franke na temat braku strategicznego myślenia w Niemczech. Niezrozumienia tego, że państwa jak Chiny czy Rosja nie chcą się modernizować w celu spokojnego wzrostu dobrobytu własnych społeczeństw, który sfinansują obopólnie korzystnym handlem z Niemcami czy Zachodem, stawiania kolejnych wiatraków i poszerzania praw obywatelskich. Niemcy nie mogli zrozumieć, że państwa te stawiają sobie cele rodem z XIX wieku – ekspansji i agresji, także przy użyciu sił zbrojnych. Do 24–27 lutego 2022 Niemcy żyli w zupełnie innym świecie mentalnym.
Nowy Wielki Marsz. Czy już wkrótce będziemy mówić po chińsku?
czytaj także
Mówiła pani, że radykalna zmiana została wprowadzona przez kanclerza i liderów koalicji, ale praca z bazą partyjną dopiero się zaczyna. W prasie niemieckiej czytamy jednak ostatnio dość zgodny chór głosów, że do tamtego świata nie ma powrotu.
I tu wracamy do pierwszego pytania: czy ta zmiana dokonała się z dnia na dzień? Od 2014 roku Niemcy stawały się powoli bardziej krytyczne wobec Rosji, co najbardziej widać w prasie. Wpływowe dzienniki, jak konserwatywna „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, socjaldemokratyczna „Süddeutsche Zeitung”, liberalny „Welt”, centrolewicowy „Spiegel”, ale także tabloid „Bild” coraz częściej prezentowały bardziej realistyczny nurt myślenia o Rosji.
Czyli atmosfera się zmieniała.
Z drugiej strony wciąż radio i telewizja niemiecka, a zwłaszcza ich oddziały regionalne, te wszystkie MDR-y czy Bayerischer Rundfunk, wpuszczały na antenę prorosyjskie czy antyamerykańskie środowiska. W politycznym talk-show zawsze musiał być obecny jakiś Putinversteher – ale od 27 lutego oni w zasadzie znikli, wajcha została przestawiona. Choć w ARD czy ZDF nowy paradygmat Scholza na pewno będzie podważany, bo dotychczasowe mity głęboko wciąż siedzą w głowach części komentatorów.
A co z tą bazą partyjną?
Partie polityczne były długo podzielone, zresztą w poprzek innych podziałów. Byli tacy ludzie jak chadek Norbert Röttgen, czy bardzo sensowni, zajmujący się bezpieczeństwem, jak w CDU Roderich Kiesewetter, w SPD Michael Roth, u Zielonych Tobias Lindner czy u liberałów Marie-Agnes Strack-Zimmermann. Ale te wszystkie głosy były przez lata marginalizowane, niejako w strefie zgniotu między skrzydłami gospodarczymi SPD i chadecji z jednej strony a pacyfistami z SPD i Zielonych z drugiej. Dlatego nie wpływały wystarczająco na kształtowanie niemieckiej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa.
To w takim razie czy ta zmiana będzie trwała?
W sondażach ARD-DeutschlandTrend z początku marca 53 proc. Niemców uznało, że reakcja rządu na inwazję rosyjską jest słuszna, a 27 proc., że wręcz niewystarczająca. 67 proc. poparło zatrzymanie gazociągu NS2, 65 proc. dodatkowe 100 miliardów euro dla Bundeswehry, a 61 proc. dostawy broni do Ukrainy. To duża zmiana. Dla 83 proc. NATO jest ważne dla zapewnienia pokoju w Europie. Zresztą wielu ekspertów badających opinię publiczną już wcześniej twierdziło, że społeczeństwo niemieckie jest bardziej gotowe na zmianę w polityce bezpieczeństwa niż część elity politycznej, zwłaszcza średniego szczebla.
czytaj także
A czy poza lobby zbrojeniowym komuś w gospodarce zależy na zmianie kursu wobec Rosji? Skoro przemysł tak bardzo cenił tani gaz i rynki zbytu na swoje towary?
Akurat lobby zbrojeniowe jest nadal źle widziane w Berlinie, związkami z nim chwalić się wciąż nie wypada – choć podobnie jak Szwecja (per capita) Niemcy bardzo dużo broni eksportują, a społeczeństwo woli o tym nie wiedzieć. Co ciekawe jednak, nawet bardziej prorosyjsko nastawiona Komisja Wschodnia Niemieckiej Gospodarki wydała dość ostry komunikat w związku z wojną. No i tak zwany Mittelstand, czyli średnie przedsiębiorstwa, zazwyczaj poddostawcy wielkich koncernów.
A im co się nie podoba?
Są realistycznie nastawione do państw autokratycznych, bo mają tam coraz większe problemy. Ich koszty inwestowania rosną, nagminne są kradzieże technologii, i to oni widzą konieczność, by rząd uwzględniał te kwestie w większym stopniu niż dotąd. Bo w kwestii lobbingu gospodarczego trzeba rozdzielić duże koncerny, które kształtowały politykę Niemiec i same dogadywały się z władzami rosyjskimi czy chińskimi, i przedsiębiorstwa średnie, które mają mniejsze możliwości tego rodzaju.
Czy ta cała zmiana kursu znaczy, że teraz Niemcy zaczną się na potęgę zbroić?
Spokojnie. Zacznijmy od tego, że Niemcy z różnych względów mają dosyć słabą armię, nieadekwatną do ich potęgi gospodarczej i politycznej. Bundeswehra jest zbiurokratyzowana do absurdu, czego wszyscy w Niemczech mają świadomość i co przez lata wpływało na możliwości absorpcji i dobrego wykorzystania przeznaczanych na obronność środków.
Podobno szefowa MON Christiane Lambrecht nie zna się za bardzo na obronności, za to na walce z biurokracją i owszem. Skoro ją zatrudniono jeszcze przed wojną, to znaczy, że ktoś już w Niemczech myślał o reformach?
Ona pochodzi z tak zwanej parlamentarische Linke, czyli raczej lewicowej frakcji SPD, ale jednak domagała się zwiększenia budżetu na Bundeswehrę jeszcze przed wojną. I faktycznie, przyszła do MON-u z zadaniem nie tyle pobudzania dyskusji o bezpieczeństwie – jak jej poprzedniczka, Annegret Kramp-Karrenbauer, ile zreformowania resortu obrony i sił zbrojnych.
I na czym to miałoby polegać?
Na pewno czeka nas teraz dyskusja o zmianie struktury Bundeswehry, co zapowiadał w Bundestagu między innymi Christian Lindner, minister finansów i szef FDP. Dziś armia jest podzielona na kilka obszarów operacyjnych – marynarkę wojenną, siły powietrzne i wojska lądowe, ale też tak zwaną bazę sił zbrojnych, odpowiadającą za infrastrukturę i zaplecze, wojska cyfrowe i służbę medyczną. Obecnie trwają dyskusje, jak lepiej ustrukturyzować niemiecką armię, żeby z organizacji biurokratycznej przekształciła się w siły zdolne do prowadzenia działań zbrojnych. Druga rzecz to polityka zbrojeniowa, czyli procedury zakupu sprzętu.
Żeby po tej reformie jeszcze mieli czym jeździć i czym strzelać?
Dziś postępowania trwają wiele lat, a jeśli miesza się do nich polityka, jak w przypadku nieszczęsnych uzbrojonych dronów, to dyskusje nad konkretnym zakupem mogą trwać nawet i dekadę. Po trzecie, niezbędna jest digitalizacja Bundeswehry, czyli obrót cyfrowy dokumentów zamiast papierkowego, w którym wojsko tkwi dzisiaj. No i czwarta rzecz – to uproszczenie procedur i wyraźne rozdzielenie kompetencji pomiędzy instytucjami – problemy z zakupami wynikają także stąd, że kilka instytucji naraz odpowiadało za różne aspekty jednego projektu.
Może cała ta biurokratyzacja i związanie wojska absurdalnymi procedurami to efekt pamięci, że były takie czasy, gdy armia była sprawna, ale też de facto rządziła państwem i zaprowadziła je na wojnę – myślę o Niemczech wilhelmińskich.
W czasie zimnej wojny RFN też miały wielką armię, a na obronność wydawały 3,5–4 proc. PKB, aczkolwiek to wszystko było pod czapą amerykańską i NATO-wską. Dziś nikt nie obawia się, że wojsko miałoby zbyt duży wpływ na politykę bezpieczeństwa Niemiec, wręcz przeciwnie – krytykuje się fakt, że w ostatnich latach wysocy oficerowie armii nie wypowiadali się wystarczająco jasno wobec swych przełożonych politycznych i społeczeństwa o potrzebach Bundeswehry wynikających ze zmieniających się uwarunkowań bezpieczeństwa. Kilka dni temu pisał o tym na LinkedIn inspektor wojsk lądowych generał Alfons Mais.
Armia jest w polityce wielkim niemową – w Niemczech aż za bardzo?
Problemem jest raczej długoletni brak przekonania, że instrumenty wojskowe są polityce w ogóle potrzebne. Niemcy wiedzieli, że muszą mieć armię, no bo są w NATO, ale poza tym trochę nie wiadomo, po co im ona. Żołnierze nie byli poważani, to nie jest prestiżowy zawód. MON to zawsze był problem, taki resort, który się dostaje trochę za karę. Dlatego nikt się nie wziął za reformy wojska na poważnie. Po prostu brakowało przekonania, że musimy mieć sprawną armię gotową do prowadzenia wojny, bo możliwość prowadzenia klasycznej wojny w Europie nie mieściła się w niemieckim oglądzie współczesnego świata.
Do zachodniej lewicy: Nie trzeba kochać NATO, ale Rosja nie jest słabszą, zagrożoną stroną
czytaj także
Czy teraz jest możliwe, by Niemcy zbudowali siły zbrojne jako kluczową siłę w Europie, nawet bez parasola amerykańskiego?
Nie, nie są na to gotowi mentalnie. Kanclerz Scholz zapowiedział wprawdzie, że przeznaczy na wojsko dodatkowe 100 miliardów, a w debacie parlamentarnej minister finansów Lindner mówił, że Niemcy zostaną potęgą militarną i gwarantem bezpieczeństwa w Europie. To zresztą długa tradycja FDP, która miała w swych szeregach często byłych wojskowych.
Według pani to mało przekonujące?
Na taką wizję Niemiec nie ma zgody wśród SPD i partii Zielonych. A jak się przyjrzeć dokładniej, to zobaczymy, że ten fundusz to środki najprawdopodobniej na 5–7 lat, dodatkowe wobec tych z budżetu resortu obrony. Łącznie to będzie te 2 proc. PKB potrzebne do wypełnienia zobowiązań sojuszniczych w NATO, które Niemcy już dawno podpisały.
Czyli co, nie będzie uzbrojonych po zęby Niemiec?
Jak rząd zrealizuje te zapowiedzi, to Niemcy nie wyrosną na potęgę, tylko będą miały sprawnie działającą armię ze zmodernizowanym sprzętem wojskowym, pełnym wyposażeniem i zapasami amunicji. Na samo zapewnienie jej zapasów, których wymaga NATO po to, żeby mieć zabezpieczenie na 30 dni potencjalnego konfliktu, Niemcy będą musieli przeznaczyć około 20 miliardów euro. Krótko mówiąc, te 100 miliardów się szybko rozejdzie.
A na co, poza amunicją?
Niemcy chcą kupić myśliwce F35 do tak zwanego nuclear sharing. Scholz to zapowiedział i to jest decyzja przełomowa, SPD wcześniej się temu sprzeciwiało. Chcą z Francją inwestować w projekt czołgu i samolotu nowej generacji, chcą inwestować w sprzęt dla wojsk lądowych, by utworzyć te trzy dywizje, których wymaga od nich NATO. Muszą też zainwestować w ludzi – dziś to jest 185 tysięcy żołnierzy, ma być ponad 200 tysięcy. Ale żeby w ogóle przetrawić sensownie te dodatkowe 100 miliardów, muszą najpierw odbiurokratyzować resort obrony i armię, o czym już mówiliśmy.
Czyli co, raczej nie pójdą odbijać Szczecina? Ukryta opcja niemiecka w Polsce nie ma na co liczyć? A mówiąc bardziej serio, nie obronią nam Suwałk bez pomocy Amerykanów?
Nie przewiduję, żeby wróciły militarystyczne tradycje Niemiec. Będziemy musieli raczej patrzeć Berlinowi na ręce i dopingować w szybkim wdrażaniu tego, co zapowiedział Scholz. Obecność wojskowa USA w Europie będzie nadal konieczna.
Tak samo jak dotychczas?
Wiadomo, że ze względu na powstrzymywanie Chin siły USA na kontynencie będą się zmniejszać i tę lukę będą zapełniały częściowo Niemcy. Ale bez woli politycznej i zdolności wojskowych Stanów Zjednoczonych w Europie odstraszanie Rosji długo jeszcze nie będzie możliwe.
czytaj także
Dlaczego Niemcy ich nie zastąpią całkowicie?
Bo nie są mentalnie na to gotowi, bo nie mają broni jądrowej. Owszem, będą istotni na poziomie wojsk lądowych, będą częścią systemu odstraszania NATO-wskiego w Europie, ale komponent amerykański jest wciąż konieczny. Raz, że tylko USA mogą zapewnić odstraszanie nuklearne. Dwa, dla stabilizacji relacji z sojusznikami, którzy mogą z kolei żywić obawy przed siłą militarną Niemiec. Dlatego obecność amerykańska w Europie jest wciąż konieczna.
**
dr Justyna Gotkowska – koordynatorka Programu bezpieczeństwa regionalnego w Ośrodku Studiów Wschodnich. Zajmuje się między innymi polityką bezpieczeństwa i obronną Niemiec, państw nordyckich oraz bałtyckich. Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu RWTH Aachen.