Świat

Największa, ale czy demokracja? Indyjska potęga i nasze dylematy

Wedle przewidywań ONZ w ciągu najbliższego miesiąca Indie staną się najludniejszym państwem globu. To symboliczne zdetronizowanie Chin przychodzi w momencie, kiedy rola Nowego Delhi wydaje się znacząca jak nigdy wcześniej w historii najnowszej.

Im bardziej Indie rosną jako państwo utalentowanych młodych ludzi, o których przychylność zabiegają wszyscy – od Europejczyków, przez Rosjan, po Amerykanów i Chińczyków – tym więcej pojawia się wątpliwości, czy zasługują jeszcze na miano demokracji? I czy przedstawiciele Unii Europejskiej, nie mówiąc wprost o rzeczywistych naruszeniach praw człowieka w Indiach, nie przyczyniają się do autorytarnego dryfu na subkontynencie?

W ciągu ostatnich lat Indie stały się piątą gospodarką globu pod względem wielkości PKB. Wzrost gospodarczy po pandemii powrócił do poziomu 6–7 proc. rocznie. Społeczeństwo, które liczy sobie 1,4 mld ludzi, w przeciwieństwie do chińskiego jest młode, więc odsetek populacji w wieku produkcyjnym będzie się w najbliższych latach stale powiększał. Do tego wojna w Ukrainie spowodowała, że Indie nie tylko skorzystały, kupując przecenione rosyjskie surowce, ale też stały się atrakcyjnym partnerem politycznym dla wszystkich światowych graczy.

Najciemniejsza dekada indyjskiej demokracji

Wybory to nie wszystko

Jednocześnie od prawie dekady rosną obawy o stan demokracji, rządów prawa i praw człowieka w państwie, którego elita z dumą myśli o sobie jako o największej demokracji świata. Choć w 2019 roku spośród 912 mln uprawnionych do urn poszło aż 67 proc., krytycy podkreślają, że sam fakt regularnych wyborów i relatywnie wysokiej w nich frekwencji nie świadczy o jakości demokracji.

Po wyborach w 2014 roku i pierwszym zdecydowanym zwycięstwie Partii Ludowej (BJP) Narendry Modiego zmienił się język władzy. Republika, która przynajmniej od 1989 roku była rządzona przez dość regularnie zmieniające się koalicje różnych partii, po raz pierwszy od dekad otrzymała rząd nie tylko oparty na solidnej większości w parlamencie, ale też – tu novum – uważający się za reprezentanta religijnej większości społeczeństwa.

W federacji będącej wedle konstytucji suwerenną, socjalistyczną, demokratyczną i świecką, w centrum i na poziomie poszczególnych stanów zaczęli dochodzić do władzy wyznawcy ideologii hindutvy, wedle której Indie to kraj hinduistów. Wyznawcy tych idei z niechęcią patrzą na religie uważane za „obce” subkontynentowi, choć obecne na terenach współczesnych Indii od tysiąca z górą lat. Dotyczy to głównie islamu – i w mniejszym stopniu – chrześcijaństwa. Sam Modi uformował się politycznie w duchu Narodowej Organizacji Ochotniczej (Rashtriya Swayamsevak Sangh, RSS), paramilitarnego związku biorącego udział w aktach agresji przeciw indyjskim muzułmanom.

Meczet w Kaszmirze. Fot. Kandukuru Nagarjun/flickr.com

To nie jest kraj dla muzułmanów?

Te idee mają konkretne przełożenie na politykę państwa. W sierpniu 2019 roku zniesiono autonomię Dżammu i Kaszmiru, podporządkowując ten jedyny stan o muzułmańskiej większości bezpośrednim rządom stolicy. Do tego i tak silnie zmilitaryzowanego regionu wysłano wtedy dodatkowe oddziały wojska i policji.

Ponadto na prawie pół roku zawieszono w dolinie Kaszmiru działanie internetu, a jego czasowe wyłączenia pozostały środkiem regularnie używanym w wypadku spodziewanych zamieszek lub wystąpień ulicznych. Ze względu na wszechobecność służb mundurowych i częsty brak dostępu do sieci lub mediów społecznościowych praca dziennikarzy jest tam znacznie utrudniona.

W tym samym 2019 roku parlament przyjął Citizenship Amendment Act, na mocy którego przyznano nie-muzułmanom szybszą ścieżkę ubiegania się o indyjskie obywatelstwo. Równoczesny proces wymuszonej rejestracji obywateli w stanach o znaczącym udziale wyznawców islamu w populacji, jak Bengal Zachodni czy Assam, spowodował zaś wykreślenie z rejestrów osób, które nie potrafiły udowodnić swojego prawa do pobytu w Indiach, mimo że w niektórych wypadkach mieszkały już tam od pokoleń. Te zmiany dotknęły na przykład w Assamie prawie 2 miliony ludzi, w większości muzułmanów, z których co najmniej kilka tysięcy zostało następnie de facto internowanych w specjalnych ośrodkach.

W protestach przeciwko tym praktykom uczestniczyli nie tylko muzułmanie, ale także przedstawiciele innych wspólnot i organizacji politycznych. W niektórych miejscach te pokojowe w większości protesty przerodziły się w zamieszki uliczne. Ponieważ były atakowane przez bojówki RSS, niekiedy sytuacja zaczęła przypominać pogromy. W samym Delhi zginęło ponad 50 osób, w przeważającej większości muzułmanów.

Niedawny dokument BBC, opowiadający o tych zajściach i przypadkach przemocy na tle religijnym w rządzonym przez Modiego Gudźaracie na początku wieku, został w Indiach zakazany. Jakby władza chciała dostarczyć krytykom dodatkowych argumentów. Nastawieni opozycyjnie studenci zaczęli niemal od razu organizować nielegalne publiczne pokazy.

Indie i Bangladesz wracają do pracy na jeszcze gorszych warunkach

Po czyjej stronie jest policja?

W kwestiach dotyczących przemocy na tle religijnym niejasna jest rola policji. Muzułmańscy aktywiści nie zarzucają zwykle siłom porządkowym współsprawstwa w pogromach, a raczej dużą brutalność wobec muzułmańskich demonstrantów i bierność wobec przemocy o podłożu hinduistycznym. Rodzi to poczucie, że policja nie chroni wyznawców islamu tak jak innych obywateli. Także w późniejszych, ciągnących się sprawach sądowych tylko niektóre rodziny pokrzywdzonych w zajściach z 2020 roku doczekały się ukarania sprawców.

Wyznawcy islamu stają się ofiarami innych polityk państwa, nawet tych, które teoretycznie mają chronić słabszych. Tak na przykład we wspomnianym Assamie na początku lutego tego roku policja urządziła obławę na osoby biorące udział w procederze przymusowych małżeństw dzieci. Podobno zatrzymano ponad dwa tysiące ludzi. W nieproporcjonalny sposób dotknęły one jednak społeczności muzułmańskich. Aresztowani byli czasami jedynymi żywicielami rodzin.

Czy w Indiach dojdzie do ludobójstwa? [rozmowa z Arundhati Roy]

Zagrożona wolność mediów

Jednocześnie pogarsza się w Indiach – nigdy zresztą nie najlepsza – sytuacja dziennikarzy i niezależnych mediów. Przykładem tego może być sprawa Siddique Kappana, aktywisty i dziennikarza aresztowanego w październiku 2020 roku, kiedy pojechał do stanu Uttar Pradeś, by relacjonować przypadek śledztwa w sprawie zbiorowego gwałtu. W przestępstwo zamieszani byli prawdopodobnie członkowie lokalnej elity. Kappan został wypuszczony z aresztu dopiero na początku lutego tego roku dzięki wpłaconej kaucji. Zarzuty – których jeszcze nie zbadał sąd – obejmują między innymi pranie brudnych pieniędzy. Obrona twierdzi, że zostały one postawione jako pretekst, by zatrzymać Kappana i uniemożliwić mu pracę.

Ten przypadek ilustruje szersze zjawisko. Wedle Reporterów bez Granic praktyki aresztowania i przetrzymywania dziennikarzy bez procesu nie są w Indiach rzadkością. Pracowników mediów nie chroni wystarczająco prawo, bywają ofiarami zarówno przemocy fizycznej, jak i nękających ich postępowań sądowych. W grudniu 2022 siedem osób pracujących w mediach znajdowało się za kratkami.

Ulica w Nowym Delhi. Fot. branstonoriginal/flickr.com

Do tego dochodzi przemożny wpływ, jaki na media mają politycy i związani z nimi biznesmeni. Ostatnim przykładem przejęcia medium krytycznego wobec władzy było wykupienie NDTV przez spółki Guatama Adaniego w grudniu zeszłego roku. W rankingu wolności pracy, przygotowywanym przez Reporterów bez Granic, Indie zajęły 150. miejsce.

Do tych bolączek indyjskiej demokracji krytycy dołączają zwykle także rosnącą przewagę partii rządzącej nad polityczną konkurencją, przede wszystkim w dostępie do mediów oraz w wymiarze finansowym. Po rozluźnieniu reguł zasilania funduszy wyborczych środkami prywatnymi w 2019 roku rządząca partia miała do dyspozycji ponad trzy razy więcej pieniędzy niż największa siła opozycji, czyli Indyjski Kongres Narodowy.

Do tego lokalni biznesmeni i wielcy gracze wspierali polityków „w naturze”. Dla przykładu, w kampanii z 2014 roku Narendra Modi, wówczas premier stanu Gudźarat, latał prywatnym odrzutowcem wspomnianego Guatama Adaniego. W wyborach planowanych na 2024 rok przewaga finansowa i organizacyjna BJP będzie prawdopodobnie jeszcze większa.

Międzynarodowe organizacje badające stan demokracji biją na alarm. Freedom House uznaje Indie za państwo o systemie tylko „częściowo wolnym”. W raporcie szwedzkiego V-Dem zaliczono największe państwo subkontynentu – obok zresztą Polski i Węgier – do dziesiątki najszybciej ulegającej autorytarnym trendom.

Milion rolników przeciw korponacjonalistom, czyli jak to robią w Indiach

Demokracja w upadku? Ależ nigdy jej tam nie było!

Podsumujmy: mniejszości religijne znajdują się więc w Indiach pod rosnącą presją. Przestrzeń wolności słowa w mediach się kurczy, a kolejne spośród nich są kontrolowane przez biznesmenów bliskich Partii Ludowej. Ponadto aktywiści społeczni i dziennikarze lądują w aresztach, co ma efekt mrożący dla pozostałych. Partia rządząca w Nowym Delhi zyskała na tyle dużą przewagę finansową, że opozycji trudno z nią rywalizować.

Czy to wszystko świadczy o upadku indyjskiej demokracji? Indyjskie odpowiedzi na to pytanie są na ogół dwojakiego rodzaju.

Pierwsza podważa jedynie założenie, że indyjska demokracja była kiedyś w lepszej kondycji, mierząc ją standardami liberalnej demokracji typu westminsterskiego, do którego Indusi najchętniej się przyrównują. Rząd od wejścia w życie konstytucji w 1950 roku miał liczne możliwości działania bez kontroli parlamentu. Na przykład na mocy art. 123 ustawy zasadniczej mógł wydawać dekrety z mocą ustawy nawet bez ogłaszania stanów nadzwyczajnych.

Jak zauważył ostatnio historyk Tripurdaman Singh, ojcowie założyciele nowoczesnych Indii stworzyli system, którego najważniejszym celem było zachowanie integralności terytorialnej państwa. Utrzymywało się poczucie stałego zagrożenia rozpadem, którego do dziś symbolem jest Partition z 1947 roku, czyli podział brytyjskiej kolonii na wrogie sobie Indie i Pakistan, z późniejszymi wojnami i przekształceniem się Pakistanu Wschodniego w niepodległy Bangladesz.

Rząd w Nowym Delhi uważał się za spadkobiercę-wyzwoliciela całości Indii brytyjskich i obawiał się kolejnych separatyzmów mogących rozbić państwo. Ruchy odśrodkowe były jeszcze do niedawna silne w Kaszmirze, Assamie czy Pendżabie. Dla rządzących w Nowym Delhi całość i niepodległość była ważniejsza od wolności.

Innym czynnikiem oddalającym indyjską demokrację od ideałów demokracji liberalnej było marzenie ojców założycieli o wyzwoleniu społecznym, o zbudowaniu „socjalistycznej” – jak głosi konstytucja – republiki. System westminsterski w czystej postaci uważali za sposób na zachowanie przywilejów klas posiadających. Reforma rolna czy też program wsparcia emancypacji najniższych kast były dla Nehru, Gandhiego czy Ambedkara ideami ważniejszymi niż ścisły trójpodział władz i autonomia instytucji.

Mechanizmy zbiorowej reprezentacji grup słabych społecznie do dziś pozostają zresztą elementem indyjskiego systemu, poczynając od miejsc zarezerwowanych dla nich w izbie niższej parlamentu (Lok Sabha), po system preferencyjnej rekrutacji na studia na uczelniach publicznych.

Czy ten system rzeczywiście wspiera społeczności historycznie pokrzywdzone? Zdania są podzielone. Jak zauważył jeden z komentatorów, w indyjskim systemie reprezentanci tych społeczności są głośni i widoczni na kampusach uniwersyteckich i w czasie demonstracji ulicznych, ale ponad 130 wybranych spośród nich posłów do Lok Sabhy jest raczej biernych, podobnie jak indyjski parlament. Egzekutywa pozostaje dominującą władzą.

Co zaś do zapisanych w konstytucji indywidualnych praw i wolności obywatelskich, to są one w konstytucji i w praktyce często ograniczane różnymi względami społecznymi czy sytuacją bezpieczeństwa. Jak to nieco ironicznie stwierdził historyk Harshan Kumarasingham, w Nowym Delhi – podobnie jak w innych byłych koloniach brytyjskich w Azji, zamieszkanych przez tradycyjne społeczności – panuje ustrój nie westminsterski, a eastminsterski.

Ten rząd odciął dostęp do internetu już 521 razy

To nie państwo jednej partii

Poza zawodowymi apologetami rządu trudno w Indiach znaleźć głosy twierdzące, że z demokracją na subkontynencie jest wszystko w porządku. Jednak drugi rodzaj poważnych odpowiedzi odrzucających tezę o upadku demokracji indyjskiej skupia się na pokazywaniu tych elementów systemu, które opierają się dominacji jednego stronnictwa. Są bowiem jeszcze instytucje i ruchy zdolne się przeciwstawić autorytarnemu rządowi.

Po pierwsze warto wskazać na indyjski system federalny, który podobnie jak w USA czy Niemczech działa jako mechanizm kontroli i równowagi (checks and balances). Od 2014 roku BJP przegrało wybory do stanowych zgromadzeń ustawodawczych z Indyjskim Kongresem Narodowym w Radżastanie i w Chhattisgarh. W stołecznym Delhi i w Pendżabie większość zdobyła nowa partia Aam Aadmi, która na sztandar wzięła programy antykorupcyjne. W Kerali rządzi partia komunistyczna. Silne są również partie i ruchy regionalne. BJP premiera Modiego ma samodzielną większość tylko w 11 z 28 stanów.

Innym argumentem za żywotnością indyjskiej demokracji jest zaangażowanie społeczne. Jego najbardziej widocznym przejawem był sukces strajku chłopskiego, który powstrzymał niechcianą przez ludność rolniczą reformę rynku rolnego. W szczytowym momencie, 26 listopada 2020 roku, w akcjach protestacyjnych brało według „Foreign Policy” aż 250 mln ludzi. 29 listopada 2021 roku parlament indyjski bez dyskusji zmienił ostatecznie trzy kontrowersyjne ustawy agrarne.

Cena oporu była jednak wysoka. W ciągu kilkunastu miesięcy w latach 2020–2021 z powodu chorób, samobójstw, warunków pogodowych czy w rezultacie rozruchów zginęło prawdopodobnie kilkuset protestujących.

Osobnym pytaniem pozostaje, czy rynek rolny w Indiach nie potrzebuje reformy i czy efektywna demokratyczna większość nie powinna móc takich zmian wprowadzić. Mimo panującego niedożywienia ponad 40 proc. żywności psuje się w drodze od producenta do konsumenta. Jednak jeśli pojmujemy demokrację w kategoriach możliwości oporu przeciw zmianom, a nie tylko pozytywnej sprawczości, strajk chłopski był niewątpliwie sukcesem zorganizowanego społeczeństwa obywatelskiego.

To społeczeństwo działa mimo nieustającej presji ze strony organów podatkowych, policji przeszukującej i zatrzymującej aktywistów czy ograniczeń w przyjmowaniu pieniędzy z zagranicy. W tych trudnych warunkach na subkontynencie istnieje ponad trzy miliony organizacji pozarządowych, co oznacza, że na niecałe pięćset osób przypada jedna. Oczywiście większość z nich nie ma profilu politycznego, a niektóre od dawna są nieaktywne. Ale wspólnie tworzą tkankę społeczną, która pozwala na samoorganizację.

Debata publiczna, choć ułomna, dalej się toczy. Mimo wpływu na media wywieranego przez polityków partii rządzących, zarówno na szczeblu regionalnym, jak i centralnym, dzięki rewolucji cyfrowej, która od 2016 roku pozwoliła podłączyć się do sieci setkom milionów użytkowników, powstaje szereg portali internetowych i kanałów w serwisach takich jak YouTube czy Facebook. Prężnie działają też think tanki.

Nawet lokaj już ośmiela się śmieć

Prawie tak źle jak w Polsce

Jaki jest więc stan indyjskiej demokracji na rok przed wyborami parlamentarnymi, które – jeśli wierzyć obecnym prognozom – utrwalą dominację rządzącej BJP?

Zwolennicy Partii Ludowej odpowiadają, że demokracja kwitnie, a wzrost gospodarczy, programy elektryfikacji czy upowszechnienia cyfryzacji po prostu są doceniane przez elektorat, i to nie tylko ten wyznający religię większościową. Badania wskazują nawet, że z różnych powodów, w tym polityki gospodarczo-społecznej, w wyborach w 2019 roku jeden na pięciu głosujących muzułmanów poparł partię premiera Modiego.

Natomiast obrońcy stanu demokracji w Indiach – nie tylko rządzącej w Nowym Delhi partii, ale i lokalnych włodarzy – podkreślają, że na poziomie indywidualnym nie jest łatwo być przeciwnikiem rządzących, bo wiąże się to na ogół z wysokim kosztem osobistym.

Na poziomie politycznym wygrana w wyborach – także ze względu na większościowy system wyborów do izby niższej (Lok Sabhy) czy stanowych zgromadzeń ustawodawczych – jest trudna, ale ciągle możliwa dzięki mobilizacji, dobremu przywództwu i szerokim koalicjom. Tylko wtedy mogą się one przeciwstawić zasobom administracji, rządzących partii i sprzyjających im biznesmenów. Na poziomie instytucjonalnym zaś widać, że poszczególne instytucje – od sądów po NGO – mają coraz mniej autonomii.

To, jak Indie wypadają w międzynarodowym porównaniu, zależy od jego metodologii. W tegorocznym rankingu na podstawie Indeksu Demokracji Świata Economist Intelligence Unit (EIU) – uszeregowującym 167 państw od najbardziej demokratycznych po te najbardziej autorytarne – Indie zajęły przeciętne 46. miejsce z 7,04 punktu na 10 możliwych. Nie wiadomo, czy pocieszeniem dla induskich działaczy demokratycznych był fakt, że Polska była w tym zestawieniu 47.

Czemu w czasie wojny w Ukrainie Indie reagują inaczej, niżbyśmy chcieli?

Jak powinien reagować Zachód? 

Unia Europejska i Stany Zjednoczone rutynowo podczas kolejnych spotkań na szczycie podkreślają wspólnotę „wartości demokracji, rządów prawa i praw człowieka”, łączącą Zachód z Indiami. Dokumenty po corocznych spotkaniach w ramach „Dialogu na rzecz praw człowieka” wyrażają troskę (concern) o przestrzeganie tych praw, szczególnie wobec reprezentantów mniejszości i członków grup słabych społecznie.

Jednocześnie Nowe Delhi odrzuca jakąkolwiek wyrażoną wprost publiczną czy zakulisową krytykę swoich polityk jako mieszanie się w wewnętrzne sprawy tego kraju, uderzając często w antykolonialne tony. Nie bez racji indyjski minister spraw zagranicznych S. Jaishankar wskazuje erozję demokracji w państwach krytykujących Indie. Nie chodzi tylko o Stany Zjednoczone. Niektóre państwa UE – wedle EIU takie jak Polska, Węgry, Bułgaria czy Rumunia – w rankingach stanu demokracji znajdują się poniżej Indii. Daje to wygodny argument, by na krytykę nie odpowiadać w ogóle lub zarzucać Zachodowi hipokryzję.

Nie jest jasne, czy dialog Zachodu z Indiami o prawach człowieka przynosi jakieś wymierne rezultaty. Wraz ze wzrostem potęgi Indii i ich zwiększonej roli międzynarodowej podczas wojny w Ukrainie utrzymuje się indyjska asertywność i spada skłonność do zmian polityki wewnętrznej pod wpływem zewnętrznych nacisków. Jednak dla reprezentantów społeczeństwa obywatelskiego środki z USA czy UE pozostają ważną podstawą działania, a spotkania z zachodnimi przedstawicielami – sposobem na publiczne podnoszenie trudnych kwestii.

Dlatego tak długo, jak największe państwo świata uważa się za demokrację i chce podejmować dialog o prawach człowieka, warto do niego przystępować, będąc jednak przy tym świadomym zarówno ograniczonej skuteczności tych spotkań, jak i problemów indyjskiej demokracji. Jeśli zaś potępiamy autorytaryzm Nowego Delhi, zajmijmy się także rodzimym.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij