Świat

W Boliwii lewica wraca do władzy

Te wybory były ostatnią nadzieją i jedynym dobrym rozwiązaniem politycznego chaosu, który trwał od zeszłego roku. Lewica wraca do władzy, ale czekają ją bardzo duże wyzwania.

Na kilka dni przed wyborami Boliwijczycy masowo robili zapasy żywności, ustawiły się kilometrowe kolejki po paliwo.

– Zaraz wybory, lepiej szykować zapasy – mówiła znajoma – prowiant, papier toaletowy, benzyna…

– A po co ci benzyna, skoro nie masz auta?

– Może się przydać na barykady.

W La Paz przypominano, że październik to miesiąc pechowy (po Czarnym Październiku i obaleniu Gonzalo Sancheza de Lozady w 2003 i zeszłorocznych katastrofalnych wyborach). Po sieci krążyły memy nawiązujące do Dnia Świstaka – „Boliwia szykuje się na zamieszki i chaos… ponownie”.

Zwolennicy Ruchu na rzecz Socjalizmu (MAS) byli pewni, że ich kandydat Luis Arce wygra już w pierwszej turze. Brak wygranej miał być dowodem na wyborcze oszustwo prawicy, wymagające zdecydowanej mobilizacji. Prawica też była pewna, że będzie druga tura. Porażka przy zbyt małej różnicy głosów byłaby zapalnikiem protestów i zamieszek. Na dwa tygodnie przed wyborami banki zawiesiły realizację zatwierdzonych już kredytów, czekając na wyjaśnienie sytuacji, a państwowa rafineria w Santa Cruz została zabezpieczona na wypadek ewentualnych ataków, bo w czasie zeszłorocznych zamieszek próbowano puścić ją z dymem.

– Czuje się napięcie. Boliwijczycy to naród kontrastów i skrajnych przekonań – mówiła znajoma. – Ale jedno, co ich łączy, to zawzięta obrona swoich racji. Będzie się działo.

Nowe wybory były ostatnią nadzieją, jedyną dobrą opcją. Miały zakończyć polityczny chaos i zdecydować, czy do władzy wróci partia obalonego rok temu Evo Moralesa, czy też Boliwia będzie kontynuować kurs prawicowy. Obawy były płonne. Wstępne wyniki wskazują na przytłaczający tryumf partii Moralesa.

Siedem plag Boliwii

W tym roku na Boliwię spadły iście biblijne plagi – susza w całym kraju oraz gigantyczne pożary Amazonii i wschodnich nizin, polityczny chaos i korupcja nowego rządu, a wreszcie pandemia, gigantyczny kryzys gospodarczy i głód, który dotknął najbardziej bezbronnych. Można powiedzieć, że kiedy w listopadzie zeszłego nowo zaprzysiężona tymczasowa prezydent Jeanine Áñez wprowadziła Biblię do pałacu, nie wyszło to krajowi na dobre. Jeszcze w styczniu można było szacować, że MAS Evo Moralesa po wyborczej katastrofie z 2019 r. będzie mógł liczyć na najwyżej 30 proc. w nowych wyborach, a prawica z łatwością utrzyma stery.

Kule, Biblia i urny, czyli Boliwia na rozdrożu

czytaj także

W międzyczasie jednak pani Áñez zdążyła złamać słowo, że nie będzie kandydować, a w rządzie tymczasowym odbył się koncert korupcyjnych skandali, jakby chwilowa władza była okazją na szaber państwa. Nepotyzm, defraudacja w państwowych firmach czy słono przepłacony zakup „po znajomości” półrocznego zapasu gazu łzawiącego do tłumienia protestów – afera wyszła w środku pandemii, kiedy państwo pogrążało się w totalnej bezradności. Rząd tymczasowy był też jak fiesta na wyprzedaży dla jego głównych sojuszników – białych elit wielkiego agrobiznesu ze wschodu kraju, które w samym środku pandemii pod pretekstem walki z kryzysem załatwiły sobie niekonstytucyjne zezwolenie na genetycznie modyfikowane uprawy kukurydzy, trzciny cukrowej, bawełny i pszenicy (dołączyły one do już legalnej modyfikowanej soi).

„Ostry cień mgły” ostatecznie wywrócił boliwijską szachownicę. Prezydent Áñez zaczęła walkę z koronawirusem, oblatując kraj helikopterem i błogosławiąc kolejne miasta. Kiedy wskutek lockdownu biedota zaczęła przymierać z głodu, przywódczyni zachęcała do postu i modliła się o obronę przed pandemią, a jej córka zorganizowała urodziny, na które zaproszeni goście zabrali się z drugiego końca kraju wojskowym samolotem.

Największy skandal wywołał jednak celowo przepłacony zakup kilkuset respiratorów z Hiszpanii dla chorych na COVID-19, które zresztą okazały się bezużyteczne, bo nie spełniały medycznych wymogów. Kiedy z braku miejsc w szpitalach chorzy wędrowali od jednego do drugiego, umierając w końcu pod którymś z nich, rząd opóźniał oddanie do użytku nowo wybudowanego szpitala, bo przemalowywał go z błękitu partii MAS na zieleń rządzącego ugrupowania.

Cmentarze nie mogły pomieścić lawinowo przybywających pochówków, za które zresztą się płaci, więc wielu chowało swoich bliskich po kryjomu, nie rejestrując zgonów, a po miastach zaczęły krążyć mobilne krematoria. We wrześniu Boliwia była trzecim krajem w świecie pod względem zgonów na COVID-19 na milion mieszkańców. Do skandalicznego zarządzania pandemią i totalnej zapaści ochrony zdrowia – brakowało też sprzętu, testów, tlenu i lekarstw, a ludzie ratowali się medycyną ludową i ziołami – doszedł kryzys ekonomiczny.

Według oficjalnych danych za pierwsze siedem miesięcy roku PKB spadło o prawie 8 proc. (ponad 11 w drugim kwartale) i za cały bieżący rok przewiduje się najgłębszą recesję od 70 lat. Szacuje się też, że w tym roku w 11-milionowej Boliwii przybędzie co najmniej 1,5 mln nowych biednych, którzy dołączą do już ogromnej rzeszy ubogich (w 2019 r. Boliwia notowała 37,2 proc. ubóstwa i 12,9 proc. skrajnego ubóstwa). To wina nie tylko powszechnego załamania koniunktury, ale i bardzo drastycznego lockdownu, który i tak nie spełnił swej funkcji. W kraju z 80 proc. sektora nieformalnego ludzie łamali zakazy wychodzenia z domu, aby coś zarobić i przeżyć.

Wszystkie ręce na pokład

Pandemia w państwie z karykaturą rządu tylko wzmocniła polityczny kryzys wywołany nieudanymi wyborami z 2019 r. i jeszcze bardziej podkręciła polaryzację w społeczeństwie. Dwie Boliwie nie tylko okopały się wokół sprawy, czy w zeszłym roku było fałszerstwo wyborcze, czy zamach stanu, ale również wokół tematu nowych wyborów.

Biedniejsze grupy społeczne, dużo bardziej doświadczone skutkami pandemii i dewastacją gospodarki, chciały iść do urn jak najszybciej, bez względu na zagrożenie koronawirusem, głodne ostatecznego rozstrzygnięcia i wyrównania rachunków z konserwatywną prawicą. Rząd i jego prawicowi sojusznicy grali z kolei kartą COVID-19 i wzrostem zakażeń, aby przekładać wybory. Te pierwotnie miały się odbyć w maju, zostały przełożone na początek września, a potem ostatecznie na październik, prowokując oskarżenia, że rząd nie chce tych wyborów w ogóle. W sierpniu kraj zamarł, zablokowany przez protesty centrali robotniczej i organizacji chłopskich wespół z MAS, żądających wyborów we wrześniu. Prorządowe media głosiły, że przez blokady do szpitali nie mogły dotrzeć zapasy z tlenem dla chorych, i oskarżyły MAS o doprowadzenie do ich śmierci.

Meksykańskie gangi rozdają jedzenie, brazylijskie zamykają fawele, a najlepiej z koronawirusem radzi sobie… Kuba

Wściekła reakcja Boliwijczyków pozwoliła partii Moralesa odzyskać poparcie, kapitalizując złość i rozgoryczenie ludności. Jej kandydat Luis Arce, były minister ekonomii i autor boliwijskiego cudu gospodarczego, był obietnicą stabilizacji. Niedzielne wybory były jednak dogrywką na spalonej ziemi, przez co kampania wyborcza zamieniła się w plebiscyt MAS-anty-MAS.

Programy czy wizje kraju zeszły na dalszy plan, a jedyne, co łączyło prawicę, to „obrona demokracji”, nie dopuścić do odzyskania władzy przez MAS i „powrotu dyktatora”, który został ustawowo wykluczony z możliwości kandydowania w nowych wyborach, ale dzięki azylowi politycznemu jako szef kampanii zarządzał wszystkim z Buenos Aires. W prawicowej propagandzie Morales już przebierał nogami na granicy, czekając na zwycięstwo swojego człowieka w pierwszej turze.

Wobec pikujących notowań prezydent Áñez we wrześniu wycofała się z wyborczego wyścigu, aby nie osłabiać centroprawicowego byłego prezydenta Carlosa Mesy (2003–2005), jedynego kandydata antymasistowskiego z realnymi szansami. Na początku października prawica straciła swoją ostatnią deskę ratunku – wymiar sprawiedliwości odrzucił wniosek o wykreślenie MAS z rejestru partii, co automatycznie pozbawiłoby ją prawa do startu w wyborach. Ostatecznie Mesa uzyskał poparcie całej plejady prawicowych polityków, również z szeregu obecnego rządu, i prawicowych bojówek.

Tryumf na spalonej ziemi

Niskie zaufanie do procesu wyborczego po zeszłorocznych doświadczeniach i agresywne zagrania – przepychanki prawicowych bojówek ze zwolennikami MAS, niszczenie siedzib kampanii – oraz, wreszcie, zapowiedzi rządu, że policja i wojsko będą „bronić demokracji za wszelką cenę” – wszystko to podsyciło nerwową atmosferę. Nie pomógł Trybunał Wyborczy, który w sobotni wieczór, na 12 godzin przed rozpoczęciem głosowania ogłosił, że nie wykorzysta elektronicznego systemu transmisji wstępnych wyników (kontrowersje wokół podobnego systemu wywołały w zeszłym roku lawinę, która doprowadziła do obalenia Moralesa), prowokując pytania o transparentność całego procesu.

Czasy chudych krów w Caracas

Nie bacząc na zagrożenie koronawirusem, w niedzielę Boliwijczycy stawili się więc do urn, w wielu miejscach pilnowanych przez policję i wojsko. Armia patrolowała też ulice miast w nocy po głosowaniu. Zrobiło się dziwnie, kiedy przez kolejne godziny nie pojawiały się nawet wyniki exit poll, obiecane na godzinę 20.00. Z Buenos Aires Evo Morales komentował, że ktoś chce coś ukryć, podejrzenia rosły.

Wyniki exit poll pojawiły się dopiero po północy, wskazując miażdżące zwycięstwo Luisa Arce i MAS – 52,4 procent, wynik znacznie lepszy niż ten z anulowanych rok temu wyborów. Carlos Mesa uzyskał jedynie 31,5 procent. Później w środku nocy cząstkowe wyniki potwierdziły ten tryumf, dając jeszcze wyraźniejszą przewagę MAS (53 do 30,8 proc.). Na oficjalne wyniki przyjdzie jeszcze sporo poczekać (do poniedziałku rano zostało policzonych tylko 15 proc. głosów), ale tymczasowa prezydent i politycy prawicy publicznie uznali swoją klęskę.

– Odzyskaliśmy demokrację, jako naród boliwijski odzyskaliśmy nadzieję. Odnowimy proces przemian bez nienawiści i wyciągając wnioski z naszych błędów – powiedział Luis Arce na pierwszej konferencji prasowej po wyborach. Z wygraną w pierwszej turze i większością w obu izbach parlamentu MAS odzyskuje władzę, ale nie będą to wygodne, dopasowane po 14 latach rządzenia buty.

Układ pokojowy w Kolumbii obowiązuje od czterech lat, ale pokoju nie zapewnił

Choć kandydat MAS obiecywał przywrócenie spokoju i stabilizację ekonomiczną, w postpandemicznej scenerii i ze zdewastowaną gospodarką, pustym skarbcem i kiepskimi prognozami obietnice stabilizacji mogą okazać się gruszkami na wierzbie. Ogromna recesja, wzrost ubóstwa, nierówności i już wcześniej gigantycznego sektora nieformalnego to wielkie wyzwania, do tego w najbliższych latach przewiduje się poważny spadek dochodów z gazu, głównego towaru eksportowego Boliwii.

Mimo że prawica nie zdołała rozmontować państwowej kontroli surowców naturalnych, i tak nie wiadomo, czy uda się powrócić do ambitnych programów socjalnych rozpoczętych przez Evo Moralesa. Postawione pod ścianą państwo będzie szukało ratunku w zwiększaniu zadłużenia, intensyfikacji rabunkowej eksploatacji surowców i dalszej ekspansji wielkiego agrobiznesu, ze szkodą dla rdzennych społeczności.

**

Dr Radosław Powęska jest latynoamerykanistą, pracuje jako wykładowca akademicki, konsultant i publicysta. Prowadzi badania w zakresie relacji państwo–społeczeństwo, etnopolityki i rozwoju w Ameryce Łacińskiej. Boliwię odwiedza regularnie od 2006 r.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij