Lekcja, jaka płynie z ostatnich 20 lat, ma być gorzka: musimy się bronić, bo świat jest przeciwko nam i nie ma zamiaru się zmieniać. Zachodni liberałowie wyszli z tego osłabieni i zalęknieni. Zachodni konserwatyści i fundamentaliści wzmocnieni, bo obiecują bezpieczeństwo i dają ludziom poczucie tożsamości i siły.
„Znajdź natychmiast telewizor!” – usłyszałem głos w komórce. Był 11 września 2001 roku i to samo przydarzyło się pewnie większości z 10 milionów użytkowników komórek w Polsce. Zamach na WTC był powszechnie śledzony na żywo z trafnym przekonaniem, że dzieje się coś przełomowego.
Kończyły się długie lata 90. Zaczęły się w czerwcu 1989 roku częściowo wolnymi wyborami w Polsce i upadkami rządów w całej środkowej Europie na jesieni. Był to kres zimnej wojny i świata dwubiegunowego. Zapanował optymizm związany z postępem liberalnej demokracji i wolnego rynku. Historia kończyła się, otwierając szeroko drzwi ludzkiej wolności. Poczucie wyzwolenia było tak silne, że znieczulało przykre doświadczenia związane z ekspansją kapitalizmu i wytłumiało głosy krytyczne wobec militarnych interwencji USA i ludzkich kosztów globalizacji.
Spierać można się było o sprawy techniczne, a zasadnicze miały być już poza dyskusją. Być może nie rozumiała tego skrajna i religijna prawica, ale one miały już swoje miejsce na śmietniku historii. Lewica bardzo nie chciała tam trafić, dlatego przekonywała wyborców, że nadaje się na prymusa nowych czasów, bo oferuje więcej wolności i więcej fajności niż inni. Tacy byli Blair, Clinton i Kwaśniewski.
Jeśli coś nie pasowało do tego obrazu kroczącej przez świat wolności, to wydawało się, że wystarczy poczekać, a problem sam zniknie. W polityce międzynarodowej postrzegano w ten sposób trajektorię nie tylko krajów wychodzących z realnego socjalizmu, ale i różnych autorytarnych reżimów. Kierunek był wyznaczony – a jeśli nawet droga była kręta, wierzono, że wiedzie do przodu.
Zmiana w relacjach państwo–Kościół jest niezbędna. Dla Kościoła i dla państwa
czytaj także
Tak myślała też spora część ludzi w Polsce, jeśli idzie o rolę Kościoła katolickiego albo prawo do aborcji. Dlatego głosy domagające się więcej wolności dla kobiet albo rozdziału Kościoła od państwa były marginalizowane i rezonowały z ograniczoną siłą. W końcu wszystko przecież „dostaniemy”, wszystko samo się rozwiąże i staniemy się „normalnym krajem”.
Podobnie myślano o gospodarce: bieda, bezrobocie, upadki przedsiębiorstw i zapaść niektórych regionów uznawane były za tymczasowy, uboczny efekt zmian, które ostatecznie miały przynieść bogactwo i rozwój. Królowała polityka cierpliwości. Skoro droga była tylko jedna, wystarczyło spokojnie czekać.
11 września wstrząsnął tymi przekonaniami. Atak na World Trade Center i Pentagon, chociaż był konkretną akcją terrorystyczną, miał przede wszystkim olbrzymie znaczenie symboliczne. Uderzenie w USA, skąd promieniować miały dobroczynne zmiany, podważało poczucie, że układ sił jest dany raz na zawsze, a kierunek zmian – przesądzony. Oto w centrum nowoczesnego świata ludzie ginęli w krwawym zamachu jak na globalnych peryferiach. Pierwszy świat nie był już nienaruszalny. Czy wciąż był wzorem? Czy kierunek zmian rzeczywiście jest gwarantowany?
Polityczna reakcja na tę sytuację w znacznej mierze określiła współczesność. W gwałtownej odpowiedzi na atak nastąpiło połączenie progresywizmu z fundamentalizmem. George W. Bush nie ograniczył się do wypowiedzenia wojny terrorystom – dla tej wystarczyłaby krótka interwencja w Afganistanie. Bush rozpoczął też definiowanie nowego podziału na świecie, mówiąc o „osi zła”, która łączyła Iran, Irak i Koreę Północną, a potem także Kubę, Libię i Syrię. Wojna z tymi państwami miała być warunkiem demokratyzacji na świecie i zachowania pożądanego kierunku zmian.
Tej progresywistycznej retoryce towarzyszył też jednak nowy ton. Wiązał się on z poczuciem, że demokracja i wolność to nasze wartości przeciwko „ich” antywartościom. Wzmocniło to oczywiście tendencje fundamentalistyczne. Wielu ludzi Zachodu poczuło większą siłę, mogąc wreszcie pokazać innym na Wschodzie i Południu, gdzie jest ich miejsce. Jednocześnie liberałowie odnajdowali się w walce o demokratyzację i promowanie wolności. Wykreowano poczucie jedności.
Działo się tak nie tylko w USA. Z kronikarskiej powinności trzeba odnotować, że ani Francja, ani Niemcy nie popierały inwazji na Irak, czyli flagowego projektu nowej ery „wojny o demokrację”, ale w Europie znalazło się wiele krajów, które wzięły w niej udział. Polska znalazła się w tej grupie i u nas także zbudowano wokół tej wojny konsensus. Rządząca wtedy lewica mówiła językiem sojuszniczych zobowiązań i wsparcia dla demokracji na Bliskim Wschodzie. Niestety, używała też języka partykularnych narodowych korzyści. Włodzimierz Cimoszewicz – ówczesny szef MSZ – stwierdził, że celem interwencji jest dostęp do złóż ropy dla Polski.
czytaj także
Ekonomiczne korzyści okazały się mrzonką, ale granie na narodowych interesach zmieniało klimat debaty. Kilka miesięcy później Jan Rokita mógł przekonująco krzyczeć z trybuny sejmowej: „Nicea albo śmierć”, domagając się postawienia partykularnego interesu Polski ponad dobro Wspólnoty Europejskiej. Wojnie w Iraku towarzyszyło też oczywiście wzmożenie po stronie prawicowych zwolenników rozprawy z islamizmem. Wszyscy mogli czuć się zadowoleni.
Gdy jednak zamiast radosnych obrazków wyzwalanych Afgańczyków i Irakijczyków zaczęły docierać doniesienia o kolejnych zamachach terrorystycznych, atakach rakietowych na ludność cywilną, o torturach w Abu Ghraib i Guantanamo, ciągłej konieczności przedłużania „misji stabilizacyjnych” – a wreszcie, gdy zapewnienia o tym, że Saddam Husajn posiada śmiercionośną broń masowego rażenia, okazały się kłamstwem – liberalny optymizm stracił swoją wiarygodność. Klęska demokratyzacji Iraku i Afganistanu uwiarygodniła natomiast tych wszystkich, którzy demokrację traktują jako wyłączną domenę Zachodu i prymat dają partykularnym interesom narodowym.
Lekcja, jaka płynie z ostatnich 20 lat, ma być gorzka: musimy się bronić, bo świat jest przeciwko nam i nie ma zamiaru się zmieniać. Zachodni liberałowie wyszli z tego osłabieni i zalęknieni. Zachodni konserwatyści i fundamentaliści wzmocnieni, bo obiecują bezpieczeństwo i dają ludziom poczucie tożsamości i siły.
Od inwazji do państwa upadłego: demokracja nie przysłużyła się Irakowi
czytaj także
Trudno też nie zauważyć, że po interwencjach w imię demokracji sam Zachód w coraz większym stopniu zaczął ulegać tendencjom autorytarnym. Wojna z terrorem wzmocniła przyzwolenie na większą rolę państwa w zakresie inwigilacji obywateli. Reakcja na nadzwyczajne zagrożenia, które pojawiały się po 2001 roku, ugruntowała akceptację logiki stanu wyjątkowego, która pozwala państwom na nielegalne działania wykonywane w imię porządku i bezpieczeństwa.
Obserwujemy to dziś w Polsce jak w laboratorium, gdy rządzący bez przesłanek wynikających z rzeczywistego zagrożenia łamią prawa człowieka uchodźców i prawa obywatelskie własnych obywateli, wprowadzając stan wyjątkowy. Ostatnie 20 lat pokazuje, że na polityce jedności zdecydowanie wygrywa autorytarna prawica.
Część osób żachnie się, że dzisiejsza polityka to przecież polaryzacja i ostry konflikt między partiami. I rzeczywiście tak wygląda życie polityczne nie tylko w Polsce. Polaryzacja odbywa się jednak w określonym klimacie, którego charakter tworzą emocje i postawy definiowane w momentach zagrożeń. Jeśli publiczną wrażliwość kształtuje odwracanie wzroku od cierpienia uchodźców albo ignorowanie ataków na osoby LGBT, to trudno później oczekiwać, że ludzi masowo zmobilizuje sprzeciw wobec nadużyć policji albo cierpienia chorych pozbawionych dostępu do opieki medycznej. Jeśli wrażliwości się nie ćwiczy, ona po prostu zanika.
czytaj także
Ta historia ma dla mnie osobisty wymiar, bo nigdy nie dołączyłem do obozu jedności budowanego 20 lat temu od lewicy po Prawo i Sprawiedliwość. Byłem wśród sporej, ale całkowicie niereprezentowanej politycznie grupy ludzi niegodzących się na wojnę w Iraku. Warszawska demonstracja przeciwko interwencji zgromadziła bardzo dużą (jak na czasy sprzed mediów społecznościowych) liczbę około 8 tysięcy ludzi. Nie pokazano ich w telewizji, nie pisano o nich w gazetach.
To był dla mnie moment decydujący co do politycznych wyborów. Jedyną drogą dla konsekwentnie lewicowej osoby jest budowa alternatywy wobec tego, co uchodzi za nią oficjalnie w polityce i mediach. Dlatego zaangażowałem się w Krytykę Polityczną i ruchy społeczne, w nich widząc jedyną nadzieję na zmianę.
Gdy dziś przyglądam się atmosferze wokół obrony polskich granic i powstrzymywania uchodźców, dumny jestem, że dzięki Nowej Lewicy i Razem, Zielonym, Sterczewskiemu i Jachirze nie mamy spektaklu narodowej jedności. Do polityki weszło nowe pokolenie, opozycyjne wobec klimatu ostatnich 20 lat. Demokrację i prawa człowieka postrzega nie jak hasła ze szkolnej akademii, ale jako zasady, które stosować trzeba, walcząc z niesprawiedliwością.
czytaj także
Zmiana atmosfery, która zapanowała po 2001 roku, wymaga polityki odwołującej się do wolności i do wrażliwości na cierpienie. Żeby ją uprawiać, trzeba wyjść poza krótkoterminową kalkulację sondażową i w ważnych momentach działać w imię tego, co słuszne. Bez tego autorytarna prawica zawsze będzie grała na swoim boisku, a liberalna demokracja będzie stawać się mniej liberalna i mniej demokratyczna.
Zmiana musi się zacząć od złamania jedności i odmowy odwracania oczu od zła.