Dyskusja o uchodźcach za kilka lat może znaleźć się już w innym punkcie, a „Zielona granica” będzie dość ostentacyjnie pokazywała Unii Europejskiej, jak wygląda konsekwencja jej polityki. Jeśli ten film ma przyklejać do Polski jakieś opinie, to przede wszystkim kraju, który był w stanie tak dobitnie zwrócić uwagę na problem, kraju, w którym żyli ludzie umiejący zdobyć się na heroizm.
Czy tekst o filmie Zielona granica ma jeszcze w ogóle sens, skoro przecież i tak od tygodni nikogo nieznajomość filmu nie powstrzymuje przed wypowiadaniem opinii? Sprawa fabuły, a tym bardziej środków wyrazu jest dla wszystkich sprawą zupełnie drugorzędną. Czy w takich warunkach przedpremierowy tekst kogoś, kto film faktycznie obejrzał, jest gestem nadmiernie radykalnym? Czy warto ostrzegać przed spojlerami?
Przedpremierowa projekcja tego filmu wprawiła mnie w stan emocjonalnego rozedrgania, wyzwoliła rzeczy, których nie mogę zapomnieć. Dwa lata temu byłam w Usnarzu, patrząc na garstkę ludzi siedzącą na łące, otoczoną kordonem wojska, którym bezskutecznie chcieliśmy przekazać wodę i jedzenie. Film przypomniał mi o koszmarnej bezradności, z której nadal nie mogę się wyzwolić w wielu sytuacjach, chociaż w porównaniu z aktywistkami, które przez te ostatnie dwa lata chodziły po lasach, widziałam naprawdę niewiele. Jednak trudno mi zapanować nawet nad literami tego tekstu. Nie mam też przekonania, że typowa filmowa analiza cokolwiek tu ułatwi.
czytaj także
Film Agnieszki Holland o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej wypowiada się w sposób złożony, na wielu płaszczyznach, z których najistotniejsze są trzy. Pierwszym wątkiem jest rodzina uchodźcza, która próbuje przedostać się przez Mińsk z Syrii do Szwecji – ich sytuacja stanowi punkt wyjścia. Drugą opowieścią jest historia młodego strażnika granicznego z żoną w zaawansowanej ciąży i pracy, którą wykonuje. Trzecia historia to aktywiści, grupa niejednorodna: są wśród nich osoby sprofesjonalizowane w pomaganiu i takie, które pomagać postanowiły w wyniku zamieszkiwania w okolicy. Ich poglądy na temat tego, jak pomagać, bywają również mocno ze sobą sprzeczne.
Wszystkie te wątki muszą się spotkać kilka razy, zazębić i nałożyć. Prawie żaden z nich nie zostaje wyraźnie domknięty, tak samo jak sytuacja na podlaskich bagnach. W chwili, w której piszę te słowa, być może jakaś następna osoba idzie samotnie przez puszczę.
Rodzina z Syrii i towarzysząca im w sumie z przypadku, nadmiernie idealistycznie nastawiona uchodźczyni z Afganistanu rozpoczynają drogę od przekonania, że Białoruś (w której dostają w samolocie powitalną różę) czy Polska są tylko niewielkimi przystankami. Gehenna rozpoczyna się niemal od razu, po tym, jak wysiadają w Białorusi. Od tej pory nie są traktowani już jak podmioty tej opowieści, tylko jako element rozgrywki, balast, problem, element. Zmuszani siłą do przekraczania granicy to w jedną, to w drugą stronę, tracą powoli energię i jakąkolwiek nadzieję.
Ci z początku najbardziej zdeterminowani, ale też z planami na przyszłość i spokojni o los, zupełnie obojętnieją. Las staje się przestrzenią pełną cierpienia, głodu i bólu, a zagrożeniem w tym lesie jest nie tyle inny człowiek, ile stojąca za nim instytucja państwowa, zawieszająca fundamenty świata, w którym wzrośliśmy: i te prawne, i te światopoglądowe, oparte na chrześcijańskim przekonaniu, że głodnych należy nakarmić, spragnionych napoić, a chorych nawiedzić. Nic takiego tu nie działa, bo ludzi już dawno w tym paradygmacie nie ma. Są tylko „pionki Łukaszenki” i „posłuszni wykonawcy rozkazów”.
Strażnicy nie są wcale, wbrew przekonaniu tych, którzy filmu nie widzieli, pokazani jako bestie w ludzkiej skórze. Przez władze są traktowani tak samo instrumentalnie jak uchodźcy: zmuszeni do wywózek dzieci na bagno, próbujący sobie radzić z tą sytuacją na różne sposoby. Z badań, które przeprowadzili Przemysław Sadura i Sylwia Urbańska, wynikało, że nie tylko nie są otoczeni opieką psychologiczną, ale nie mają też wsparcia logistycznego: brakowało im nawet jedzenia, a trudno nakarmić kogoś wyłącznie zdaniami propagandy. Wywiady pokazywały, że trudno się dziwić, że brak nam empatii wobec innych, skoro nie mamy jej wobec własnych służb. Film, zamiast udzielać prostych odpowiedzi w sprawie moralnej odpowiedzialności strażników, stawia raczej skomplikowane pytania. Główny bohater decyduje się jednak na gest, który go ocala.
Aktywiści są przedstawieni bez nadmiernego heroizmu. Ich robota wymaga sprawności fizycznej, ale też odpuszczenia rzeczy, na które bardzo trudno się zgodzić. Przywódczyni Grupy Granica zastrzega: możemy pomóc wyłącznie medycznie, opatrzyć, dać jedzenie, ale nie rozwiążemy tej sytuacji. Nic dziwnego, że nie wszyscy pomagający są w stanie to zaakceptować, nie mogą zgodzić się na zostawianie ludzi samych w lesie.
Film dokumentuje historie, o których słyszałam od znajomych z lasu osobiście, czytałam w prasie; nie wybiera wcale tych najbardziej drastycznych, nie stara się jak wiele polskich filmów uderzyć w widza tak mocno, żeby się przypadkiem nie podniósł, chociaż wybiera obrazy trudne do zaakceptowania: kongijską uchodźczynię w ciąży (historia Judith była opisywana w mediach), śmierć kilkuletniego dziecka w bagnie.
Żaden z aktorów, którzy angażują się w projekt, nie jest przypadkowy. Holland zadbała o to, żeby w obsadzie znaleźli się profesjonalni aktorzy, którzy mają za sobą doświadczenie uchodźcze, jak Behi Djanati Atai z Iranu czy Jalal Altawil i Mohamed Al Rashi z Syrii, ale też ci, którzy, jak Maja Ostaszewska, naprawdę do lasu jeździli. Z jednej strony umacnia to rzetelność tego projektu, z drugiej – rodzaj autentycznej potrzeby serca sprawia, że obraz, mimo że wcale nie jest dokumentem, zaczyna go przypominać. Granica między prawdą a fikcją zostaje zatarta.
czytaj także
Reżyserka, oskarżana o „szkalowanie munduru” czy „negatywne przedstawianie Polaków”, pokazuje jednak sytuację granicy na tle całej europejskiej sytuacji, która narasta od 2015 roku wobec obojętności unijnych władz. Znakomicie wręcz przedstawia naiwne samozadowolenie liberalnych elit, nie tylko tych, którym się nie chce pożyczyć samochodu do lasu, tylko tych naprawdę zaangażowanych, beztrosko rzucających jednak hasła o dobrej UE jako instancji stojącej na straży moralności.
Pyskata aktywistka rzuca mimochodem do Mai Ostaszewskiej – no stara, chyba nie słyszałaś o tym, co się robi na morzu?! Leila, jedna z uchodźczyń w środku gęstego lasu krzyczy triumfalnie: hurra, jesteśmy już w UE! – i jest to okrzyk złudnej ulgi. Następne godziny pokazują, że te granice już przed niczym jej nie chronią. Te ramy sprawiają, że oskarżonymi staje się nie tylko okrutny reżim Łukaszenki, ale też kształt naszego świata, nastawionego raczej na obronę wypielęgnowanych zakątków naszej wspaniałej cywilizacji, stawiającego mury i zasieki. Łukaszenka wykorzystuje tragedię uchodźców w perfidny sposób, ale my nie jesteśmy o wiele lepsi, traktując ich tak samo.
W przyszłości ten świat dotknięty kryzysem klimatycznym może być podzielony w jeszcze bardziej skomplikowany sposób. Po której stronie drutu wtedy będziemy? Gdzie będzie wtedy granica do przekraczania? Jak wypowie się nasza przyszła władza? Katastrofa klimatyczna przynieść może nie tylko zmianę naszego trybu życia czy korzystania z zasobów planety, ale przede wszystkim będzie się łączyła z nieustannymi migracjami. O tym, że susza wynikająca ze zmian klimatycznych już wpływa na emigrację z terenów dotkniętych wojną czy kryzysem, pisze m.in. Szymon Opryszek w książce Woda. Historia pewnego porwania.
Czy naprawdę jedyną odpowiedzią naszego świata jest budowanie murów i zbrojenia, czy może jednak jesteśmy w stanie jako ludzkość uwzględnić bardziej dalekosiężne i przemyślane rozwiązania? Takie, które będą uwzględniać, że po obu stronach murów i zasieków są ludzie? Kryzys klimatyczny dotknie bowiem nie tyle mityczną ludzkość, ile bardzo konkretnych ludzi i niestety można się spodziewać, że będą oni mieli imiona, trudne do wymówienia przez kogoś ze środkowej Europy. Może paradoksalnie film Agnieszki Holland stanie się po prostu w przyszłości świadectwem pokazującym sprawiedliwych, tych, którzy stawili opór bezdusznemu prawu? Dyskusja o uchodźcach za kilka lat może znaleźć się już w innym punkcie, a film będzie dość ostentacyjnie pokazywał Unii Europejskiej, jak wygląda konsekwencja jej polityki. Jeśli ma przyklejać do Polski jakieś opinie, to przede wszystkim kraju, który był w stanie tak dobitnie zwrócić uwagę na problem, kraju, w którym żyli ludzie umiejący zdobyć się na heroizm.
czytaj także
Pisząc ten tekst, miałam przed oczami fragment z wybitnego opowiadania Tadeusza Borowskiego, przedstawiający Holocaust z paradoksalnej perspektywy: ofiar, ale takich, które znajdują się w uprzywilejowanej pozycji wobec tych, których ubrania i przedmioty segregują. Tadeusz i Henri pracują w upale, mają dość krzyków i pada to znamienne pytanie:
„– Słuchaj, Henri, czy my jesteśmy ludzie dobrzy?
– Czemu się głupio pytasz?
– Widzisz, przyjacielu, wzbiera we mnie zupełnie niezrozumiała złość na tych ludzi, że przez nich muszę tu być. Nie współczuję im wcale, że idą do gazu. Żeby się ziemia pod nimi wszystkimi rozstąpiła. Rzuciłbym się na nich z pięściami. Przecież to jest patologiczne chyba, nie mogę zrozumieć”.
Wiem, że pod moim tekstem pojawią się komentarze wypowiadane z tonem bądź zwykłego egoizmu (nie chce ich tu, zabierz ich sama), bądź nacechowane gestem pobłażliwości i nadużywające słowa „geopolityka”. Te słowa i te komentarze są pisane zawsze w geście samozadowolenia, możliwego do uzyskania wyłącznie przy wymazaniu z głowy słowa „ludzie”. Czy jest łatwiejsze w przypadku tych modlących się do innego Boga, tych o innym kolorze skóry?
Zakończenie filmu nie pozostawia wielu wątpliwości: zryw empatii był łatwiejszy w przypadku uchodźców z Ukrainy: ich znamy, wobec nich potrafimy zdobyć się na przynajmniej wspaniałomyślność. Tylko zrobimy naprawdę, naprawdę wiele, żeby o tym nie pamiętać i tych dwóch sytuacji nigdy nie zestawiać. Bo wolimy o sobie myśleć, że jesteśmy dobrzy.