„Piszę dla czarnych” – podkreślała Toni Morrison. A jednak jej teksty pisane na przestrzeni lat doskonale przystają i do polskiej rzeczywistości. Choćby z tego powodu warto sięgnąć po nowo wydaną antologię jej eseistyki.
Samoszacunek, ostatnia książka w literackim dorobku Toni Morrison, to zbiór tekstów powstałych w latach 1976–2011. W tomie znalazły się m.in. laudacje na cześć cenionych organizacji (Amnesty International, ArtTable) i znamienitych postaci (Martin Luther King jr., James Baldwin, Chinua Achebe czy Gertruda Stein); mowa noblowska; wykład inauguracyjny na jednej z prywatnych nowojorskich uczelni; krytyczne refleksje na temat rasizmu, kolonializmu, feminizmu i „afrykanizmu” oraz autotematyczne eseje dotyczące warsztatu twórczego, odsłaniające kulisy powstawania najsłynniejszych powieści autorki (Umiłowana, Najbardziej niebieskie oko czy Jazz).
Tym, co zaskakuje podczas lektury, jest nie tylko aktualność i adekwatność spostrzeżeń Morrison, ale także ich przekładalność na polskie realia (autorką przekładu na język polski jest Kaja Gucio). Gdy wśród charakterystycznych cech większości „autorytarnych reżimów, dyktatorów i despotów” Morrison wymienia głupotę, odruchowo myślę o jednej z niesławnych wypowiedzi prezesa Kaczyńskiego: „mężczyzna, żeby popaść w alkoholizm, to musi pić nadmiernie 20 lat […], a kobieta tylko dwa”.
czytaj także
Zaraz potem przypominam sobie posłankę Solidarnej Polski, która straszy ograniczaniem emisji dwutlenku węgla jako potencjalną przyczyną „zagłodzenia przyrody i ludzi”, podczas gdy u jej boku stoi – i milczy – wiceminister środowiska i klimatu. Niewiele ma to wspólnego z wolnością słowa, ale skoro już o niej mowa: jako kolejną oznakę autorytaryzmu Morrison wskazuje sprawowanie – mniej lub bardziej jawne – „kontroli nad mediami”. Do głowy przychodzą mi wtedy: lex pilot, milionowe dotacje dla TVP, wycofanie „Tygodnika NIE” ze stacji Orlenu i placówek pocztowych (więcej papieża i siostry Anastazji, Poczta Polska to wytrzyma!). I tak dalej.
Być może mimowolne mnożenie tego rodzaju skojarzeń to efekt białego spojrzenia (white gaze), dowód istnienia „białego człowieczka głęboko w każdym z nas”. Tego, o którym Morrison rozmawiała ze swoim przyjacielem Jamesem Baldwinem i wzmianka o którym dwa lata temu wywołała falę konserwatywnego oburzenia, gdy pojawiła się podczas warsztatów z krytycznej teorii rasy w jednej ze szkół w Teksasie. Lokalny aktywista Carlos Turcios organizował wówczas protesty rodzicielskie w tej sprawie i utyskiwał w mediach, że „[tak] dzieci nie nauczą się, jak opłacać rachunki i podatki ani jak przejść rozmowę o pracę”. (Na początku 2023 roku ten sam Turcios, już jako student University of Texas, członek Partii Republikańskiej i felietonista „Star-Telegram”, jednego z największych prasowych tytułów w Teksasie, został oskarżony o szerzenie nienawiści).
czytaj także
Choć mit współczesnej Ameryki jako społeczeństwa postrasowego upada raz za razem, sens przeciwdziałania rasizmowi i supremacji (oraz ignorancji) białych wciąż jest podważany. Po co się nad tym rozwodzić, skoro „Oprah Winfrey ma swój własny kanał, a prezydentem [był] Barack Obama”? Odpowiedzi na to pytanie Morrison udzieliła dawno temu, już w 2012 roku – po zabójstwie Trayvona Martina, a przed zabójstwami Tamira Rice’a, George’a Floyda, Breonny Taylor, Tyre’a Nicholsa i wielu innych. Stwierdziła wówczas, że chciałaby zobaczyć w życiu dwie rzeczy: „białego dzieciaka zastrzelonego od tyłu przez glinę” oraz „dowód skazania jakiegokolwiek białego mężczyzny, kiedykolwiek w historii, za zgwałcenie czarnej kobiety”.
Tak również brzmi głos czarnego „sumienia Ameryki”, ale tego rodzaju prowokacji próżno szukać w Samoszacunku. Choć refleksje Morrison pozostają głęboko osadzone w amerykańskich realiach – niewolnictwo i jego zniesienie, krytyka postkolonialna, ruchy na rzecz równouprawnienia – nietrudno odnaleźć w nich bardziej uniwersalne konstatacje i wyzwania. Zastanawiając się nad tym, „co to znaczy być człowiekiem w XXI wieku”, Morrison zadaje bowiem pytania odporne zarówno na upływ czasu, jak i na geograficzne przesunięcia:
„Czemu jesteśmy najbardziej oddani? Religii, rasie? A jeżeli żadne z powyższych nie ma znaczenia, to czy należymy do grona osób światowych, kosmopolitów, czy też jesteśmy po prostu samotni? Innymi słowy, jak decydujemy, dokąd przynależymy? Co nas przekonuje, że tak właśnie jest? Albo, inaczej mówiąc, o co chodzi z obcością?”.
Dylematy te – dotyczące sposobów definiowania jednostkowej i zbiorowej tożsamości, wytyczania granic pomiędzy swojskością i obcością – nie tracą na aktualności. „W tym kraju amerykański znaczy biały. Wszyscy inni muszą używać dywizu”, wyrokowała Morrison w 1992.
czytaj także
Ponad trzydzieści lat później Izba Reprezentantów stanu Tennessee pozbawiła mandatów Justina Jonesa i Justina Pearsona – dwóch czarnych senatorów, którzy dołączyli do protestu na rzecz zaostrzenia regulacji dotyczących posiadania broni. Gloria Johnson, biała senatorka, pomimo takich samych zarzutów, ostatecznie uniknęła kary. Zapytana o przyczynę odmiennego potraktowania, przyznała dyplomatycznie: „Kolor skóry mógł mieć znaczenie”. I pewnie miał, nie tylko w tym przypadku. Badania pokazują, że począwszy od 2006 roku, przemoc z użyciem broni palnej to najczęstsza przyczyna śmierci czarnych dzieci; według najnowszych statystyk pandemia tylko pogorszyła sprawę.
Jako osoba, dla której problem dostępności broni palnej sprowadza się do niepokoju na widok banera reklamowego „Pozwolenie na broń w 60 dni” lub kabury Zbigniewa Ziobry, nie jestem raczej modelową czytelniczką Samoszacunku. Jego autorka deklarowała przecież bez ogródek: „Piszę dla czarnych ludzi – w takim samym sensie, w jakim Tołstoj nie pisał dla mnie, czternastoletniej kolorowej dziewczyny z Lorain w stanie Ohio”.
A jednak jej czarne pisarstwo – zwłaszcza fragmenty dotyczące rosnącego znaczenia tożsamości narodowej i wzmagającej się obsesji pochodzenia – bez trudu broni się w białej, katolickiej Polsce roku wyborczego 2023. Kiedy organizowane są marsze „w obronie” Jana Pawła II, a nie marsze solidarności z ofiarami pedofilów, których polski papież świadomie krył. Kiedy ministra klimatu i środowiska publicznie ubolewa nad faktem, że (jeszcze) nie można pozbawiać ludzi paszportów i obywatelstwa.
Diagnozowane przez noblistkę problemy i bolączki są bardzo amerykańskie, a jednocześnie podatne na lokalne odczytania. Choć z oczywistych względów Morrison interesuje przede wszystkim amerykańska odmiana „afrykanizmu” jako „denotatywnej i konotatywnej czerni, którą zaczęły oznaczać ludy afrykańskie, […] całej gamy poglądów, założeń, interpretacji i błędnych odczytań, które charakteryzują te ludy w europocentrycznych oczach”, nie trzeba pochodzić z kraju praw Jima Crowa i znoszącej niewolnictwo, XIII poprawki do konstytucji (jej wysoce problematycznemu, współczesnemu dziedzictwu, czyli masowej inkarceracji czarnych, poświęcony jest dokument czarnej reżyserki Avy DuVernay) lub mieszkać w nim na stałe, żeby wiedzieć, o co chodzi.
czytaj także
Oczywiście, skala systemowego i społecznego rasizmu w USA jest nieporównywalna z sytuacją w Polsce. Ale przypomnijcie sobie codzienne powiedzonka, szkolne rymowanki, powracający wciąż temat W pustyni i w puszczy na liście lektur obowiązkowych albo niedawną dyskusję na temat słowa „Murzyn”. To, że Bianka Nwolisa trafiła z ulicznego protestu na okładkę „Vogue’a”, nie rozwiązuje problemu. Trwałość rasistowskich schematów myślenia ilustruje choćby przykład szkolnego podręcznika, w którym nauka zaimków zamieniła się w apoteozę niewolnictwa i handlu ludźmi (oczywiście nie białymi).
Jeśli w epoce prężnie rozwijających się studiów postkolonialnych i szeroko zakrojonych projektów dekolonizacyjnych obejmujących swym zasięgiem także Europę ostał się jeszcze ktoś, kto chciałby zamknąć dyskusję argumentem o tym, że Polska nie miała swoich kolonii, lepiej, żeby sobie darował. I zamiast tracić czas na zaklinanie rzeczywistości, sięgnął po książki Agnieszki Kościańskiej i Michała Petryka (poruszających problematykę polskiego rasizmu) czy Jakuba Gałęziowskiego (w kontekście zjawiska „dzieci okupacyjnych” piszącego również o polskich brown babies).
Największa zaleta Samoszacunku to dla mnie jego uniwersalność. Niewykluczone, że wpadłam w pułapkę paranoicznej lektury. Ale może dywagacje Morrison na temat tego, „w jaki sposób jednostki opierają się lub stają się współwinne procesowi demonizacji obcych”, nie tylko we mnie wywołają falę lokalnych skojarzeń? Na przykład z legitymizującymi rasizm i ksenofobię opowieściami wysokich rangą polityków partii rządzącej o imigrantach przenoszących „niebezpieczne choroby” lub spółkujących z końmi. Albo z „tęczową zarazą” i odkażaniem chodników po marszach równości. Albo z tzw. aferą robakową („Opozycja chce, żeby Polacy jedli robaki”, ale też śmielej, bardziej podprogowo: opozycja = robactwo).
Oprócz niedowierzania, rozbawienia czy zażenowania powinna ona budzić przede wszystkim niepokój jako kolejna odsłona obliczonej na sukces wyborczy gry w dehumanizację. Historia pokazuje, że „insektosemityzm” jest sprawdzonym, skutecznym i niezwykle niebezpiecznym narzędziem propagandowym.
Opasła antologia esejów, przemów i medytacji – jak określa się je w podtytule oryginału – z pewnością przypieczętowuje status Morrison jako wspomnianego już czarnego „sumienia Ameryki”. O tym, że pozycja zobowiązuje, autorka zdaje się wiedzieć doskonale; swoją profesję przedstawia wprost jako rodzaj misji („Życie i twórczość pisarzy i pisarek nie są darem dla ludzkości; stanowią element niezbędny do jej istnienia”). Przyznajmy jednak szczerze: głosy sumienia mają to do siebie, że zdarza im się brzmieć zbyt wzniośle („Własny język – ten, w którym śnimy – to bowiem dom”) albo zbyt nużąco.
czytaj także
Największą słabością Samoszacunku – sygnalizowaną również w anglojęzycznej recepcji – pozostaje redundantność. Wspominany we wstępie, autorefleksyjny i autotematyczny charakter wielu tekstów sprawia, że powtarzające się fragmenty niektórych z nich – zwłaszcza jeśli dzieli je zaledwie kilka stron – zakrawają na autoplagiat. Wziąwszy pod uwagę różnorodność okazji, podczas których Morrison wypowiadała się publicznie, a także oddzielający je w rzeczywistości dystans czasowy, odmienność okoliczności i grup odbiorczych, sięganie po te same przykłady, anegdoty czy wątki nie budzi kontrowersji. Antologia rządzi się jednak innymi prawami. Jeśli nawet – ze względu na mnogość wyprodukowanych za życia treści – Morrison nie zdołała uniknąć powtórzeń, można je było wyeliminować podczas prac redakcyjnych, decydując się na surowszą selekcję materiału (układ chronologiczny również by tu nie zaszkodził). Może wówczas w zbiorze nie zabrakłoby miejsca na jej głośny esej Making America White Again, opublikowany na łamach „New Yorkera” w 2016 roku, niedługo po wygranej Donalda Trumpa?
„Literacki testament” Toni Morrison nosi znamiona rozrachunku z rzeczywistością. Noblistka regularnie wykonuje demaskatorskie gesty (np. wobec Williama Dunbara, rzekomo humanitarnego właściciela plantacji) i nie wyciąga zbyt optymistycznych wniosków. Odradzam sięganie po tę książkę osobom poszukującym literackich wrażeń, efektownych fraz i językowej ornamentyki. Jej lektura wymaga skupienia, a niekiedy wręcz samozaparcia.
Toni Morrison: Chciałam, żeby moje pisarstwo było bezspornie czarne
czytaj także
Z doświadczenia wiem, że krytyczny potencjał tej pozycji łatwo prześlepić, koncentrując się wyłącznie na jednostajnym tonie czy wąskim kręgu tematycznym. Skoro na przestrzeni 35 lat Morrison konsekwentnie powracała do tych samych tematów, najwidoczniej miała powody. Wciąż wystarczy się rozejrzeć, by znaleźć ich na pęczki.
**
Toni Morrison, Samoszacunek. Eseje i medytacje, Wydawnictwo Poznańskie, przełożyła Katarzyna Gucio.
Aleksandra Kumala – kulturoznawczyni, doktorantka UJ. Naukowo zajmuje się (nie)pamięcią wojny i Zagłady, a zwłaszcza reprezentacjami nieheteronormatywności w obozach koncentracyjnych. Teksty poświęcone literaturze, filmom i serialom publikuje m.in. na łamach „Czasu Kultury”, Popmoderny i Dwutygodnika.