Dziś debata prezydencka w pisowskiej, propagandowej TVP. W żadnym demokratycznym kraju publiczne medium nie przekazuje treści tak upolitycznionych i tak radykalnie wykrzywiających rzeczywistość. Mimo to wszyscy stawią się karnie na debacie prezydenckiej. Wiedzą, że inaczej do wyborców PiS-u nie dotrą.
Trudno znaleźć grupę społeczną, która do rządów PO−PSL z okresu 2007−2015 nie miałaby jakichś pretensji. Lewica będzie czepiać się umów śmieciowych i braku wprowadzenia związków partnerskich. Twardzi gospodarczy liberałowie tego, co zrobiono z Otwartymi Funduszami Emerytalnymi. Artyści − ograniczenia prawa do 50-procentowych kosztów uzyskania przychodu z umów o dzieło. Duża część seniorów nie pogodziła się z podwyższeniem wieku emerytalnego. W narracji PiS okres 2007−2015 to czas wyprzedawania za bezcen majątku, mafii VAT-owskich grabiących kraj, przymusowej pedagogiki wstydu, wreszcie biedy z nędzą polskich rodzin.
Poziom sensowności tych wszystkich pretensji jest różny. Reforma OFE, przekazująca ich obligacyjne aktywa do ZUS-u, ratowała finanse publiczne, racjonalizując system ubezpieczeń emerytalnych. Można mieć wiele uwag do tego, w jaki sposób podniesiono wiek emerytalny, ale jest oczywiste, że prędzej czy później podobny ruch był – i jeszcze będzie – konieczny.
Za to związki partnerskie naprawdę należało przegłosować. Z poparciem Ruchu Palikota i SLD uzbierałaby się odpowiednia większość w Sejmie VII kadencji (2011–2015). Gdyby związki weszły wtedy w życie, ludzie oswoiliby się z tą instytucją, a PiS miałby dziś mniej amunicji w homofobicznej awanturze. Niestety tak się nie stało i dziś wszyscy – a zwłaszcza atakowane osoby LGBT – płacimy cenę za to zaniechanie.
czytaj także
Podobnie ma się sprawa z TVP. Co najmniej w okresie 2010−2015, gdy koalicja PO−PSL miała komfortową większość i swojego prezydenta, można było rozwiązać w końcu problem trapiący polską demokrację nieprzerwanie od 1989 roku – zależnych od polityki mediów publicznych. Zwłaszcza że dobre pomysły leżały na stole, np. propozycje Obywateli Kultury.
Gdyby Tusk odebrał media publiczne klasie politycznej i realnie oddał je obywatelom, być może uchroniłby nas przed przekraczającą wszelkie granice, kuriozalną i przerażającą żenadą, jaka codziennie wylewa się z pisowskiej telewizyjnej informacji i publicystyki.
Diabelskie koalicje medialne
Gdy Tusk przejmował władzę w wyniku przedterminowych wyborów w 2007 roku, w mediach publicznych rządził PiS w koalicji z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin – skrajnie prawicową, narodowo-katolicką partią, w której działały takie postaci jak Roman Giertych, Antoni Macierewicz czy Krzysztof Bosak.
W różnych koalicjach PiS utrzyma się u władzy do wiosny 2011 roku, gdy prezesem publicznej telewizji zostaje Juliusz Braun. Narracja o tym, jak to za PO prawica pisowska była marginalizowana, spychana do rezerwatu i uciszana, jest wyłącznie politycznym mitem obozu Kaczyńskiego, mającym tyle wspólnego z rzeczywistością co smoleńskie enuncjacje Macierewicza.
W jaki sposób medialny układ skupiony wokół PiS zdołał przetrwać pierwszą kadencję rządów Tuska? W 2006 roku Krajową Radę Radiofonii i Telewizji – zrywając z niepisanym zwyczajem, gwarantującym w niej miejsca opozycji – całkowicie obsadzają PiS, Samoobrona i LPR. Ta koalicja dzieli między siebie stanowiska w radach nadzorczych i zarządach mediów publicznych. Na prezesa TVP namaszczony zostaje przez Jarosława Kaczyńskiego Bronisław Wildstein, który jednak szybko zostaje uznany za zbyt niezależnego (!) i zastąpiony przez Andrzeja Urbańskiego – ten na Woronicza przechodzi prosto z kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Urbański utrzymał władzę w TVP przez ponad rok po zwycięstwie PO w wyborach 2007. Nie wyciął go Tusk, ale tarcia w medialnej koalicji PiS i pozostałych partii z KRRiTV. Przez ponad rok TVP nie jest w stanie wyłonić nowego prezesa, rządzą trzej pełniący obowiązki. Najpierw, w młodości związany ze środowiskami neonazistowskimi, wprowadzony do zarządu publicznego nadawcy przez LPR Piotr Farfał. Potem Bogusław Szwedo i Tomasz Szatkowski (wiceminister obrony w latach 2015−2019, obecnie ambasador przy NATO).
W 2009 roku w KRRiTV zawiązuje się nowa koalicja: PiS i SLD. SLD nie miał co prawda oficjalnie swojego przedstawiciela w Radzie, ale pomocny okazał się rekomendowany przez Samoobronę Tomasz Borysiuk. To dzięki niemu doszło do powstania koalicji, którą komentatorzy nazwali „diabelską” – od słów Jarosława Kaczyńskiego, że czasem porozumieć się trzeba nawet z diabłem.
Koalicja obsadza rady nadzorcze mediów publicznych, a na prezesa zarządu TVP wybiera Romualda Orła. Mimo sprzeciwu Ministerstwa Skarbu.
Jankowska: Każdy obóz rządzący traktował media publiczne jak łup
czytaj także
W ramach podziału anten PiS wzięło TVP 1. Czołowi tożsamościowi dziennikarze przyszłej „dobrej zmiany” obejmują kluczowe posady w stacji – naczelnym Wiadomości w październiku 2009 zostaje np. Jacek Karnowski. Swój program ma Rafał A. Ziemkiewicz. Pod egidą TVP filmy realizuje i emituje Grzegorz Braun.
W tej egzotycznej koalicji medialnej czasami trzeszczy w dość zabawny sposób. Na przykład TVP 1 nadaje frontalnie atakujący generała Jaruzelskiego film Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka Towarzysz generał, czemu sam Jaruzelski daje odpór na kojarzonej z SLD antenie TVP Info. Koalicja realizuje jednak podstawowy cel Jarosława Kaczyńskiego: zapewnia medialną osłonę prezydenturze jego brata i jest narzędziem kampanii pisowskiego prezydenta o reelekcję. Do tej, jak wiemy, nie dochodzi. TVP 1 włącza się w budowę smoleńskiego mitu, emitując takie filmy jak Solidarni 2010 Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego.
Bez pomysłu na media publiczne
To z okresu pierwszych rządów PiS w TVP (2006−2011) pochodzą słynne słowa Donalda Tuska określające abonament radiowo-telewizyjny jako „haracz” i pośrednio zachęcające, by go nie płacić. Zrozumiałe w kontekście publicznego sporu, ale społecznie głęboko szkodliwe. Ludzie odebrali to jako przyzwolenie na niepłacenie abonamentu, wpływy mediów publicznych z tytułu tej opłaty zaczynają spadać, czego nie udaje się też powstrzymać PiS w ostatnich pięciu latach. Spadki łatane są miliardami budżetowych rekompensat.
czytaj także
PO próbuje odebrać PiS władzę w mediach publicznych, ale dopóki w pałacu prezydenckim urzęduje Lech Kaczyński, nie bardzo ma jak. Sejm VI kadencji (2007−2011) uchwala nową ustawę o KRRiTV. Chodzi w niej przede wszystkim o możliwość sczyszczenia starej Rady i powołanie nowej, ale przy okazji projekt wprowadza przepisy racjonalizujące sposób wyboru członków Rady, np. wymagając, by posiadali rekomendację uczelni lub stowarzyszeń twórczych. Ustawę wetuje jednak Lech Kaczyński. Oficjalnie ze względu na przepisy pozwalające ministrowi skarbu odwołać członka zarządu mediów. Wiadomo jednak, że tak naprawdę chodziło o obronę stanu posiadania partii bliźniaka prezydenta w mediach publicznych.
O ile można jakoś zrozumieć, czemu PO nic nie zrobiło z mediami publicznymi w latach 2007−2010, gdy każdy projekt mogło wywrócić weto prezydenta Kaczyńskiego, o tyle zaniechania z okresu 2010−2015 usprawiedliwić jest znacznie trudniej.
Gdy Bronisław Komorowski wygrał wybory, w sprawie mediów publicznych koalicja PO−PSL poszła po linii najmniejszego oporu. Powołano nową KRRiTV, w otwartych konkursach wybrano nowe zarządy mediów publicznych. Na czele TVP stanął Juliusz Braun. Jego telewizja, na tle pierwszej telewizji PiS, nie wspominając o tym, co dzieje się tam obecnie, może wydawać się wzorem bezstronności, klasy, stylu i pluralizmu. Można mieć jednak i do niej sporo zastrzeżeń: od prekaryzacji pracy dziennikarzy, przez niewielką liczbę własnych, naprawdę znaczących kulturowo produkcji, po zbyt mało uważne patrzenie władzy na ręce.
czytaj także
Trudno oczywiście winić Tuska, Ewę Kopacz i PO za to, jak wyglądała telewizja Juliusza Brauna. Pretensje mieć można jednak za to, że przed 2015 rokiem nie dociśnięto reformy mediów publicznych, tak by realnie zagwarantować im finansową i programową niezależność.
Zwłaszcza że sensowne propozycje pojawiały się także w rządzie. Z Ministerstwa Kultury wyszedł projekt zastąpienia abonamentu opłatą audiowizualną, ale pozostał on w fazie planów. Swoje propozycje – Obywatelski Pakt na rzecz Mediów Publicznych – przedstawiło środowisko Obywateli Kultury. Pakt wyprowadzał nowoczesne myślenie o mediach publicznych. Proponował m.in. powołanie portalu mediów publicznych, jako kolejnego – obok radia i telewizji – filaru dystrybucji publicznych treści.
Pakt wskazywał także na rolę obywateli nie tylko jako odbiorców, ale także współtwórców mediów publicznych. W sytuacji gdy produkcja audio i wideo jest technicznie łatwiejsza i tańsza niż kiedykolwiek, coraz większa część środków publicznych powinna być kierowana do różnych obywatelskich producentów treści. Pakt proponował też dyskusję o mechanizmach gwarantujących niezależność mediów i kontrolujących je instytucji od politycznych nacisków – choćby przez system rekomendacji i niezależnej od budżetu opłaty audiowizualnej.
czytaj także
Tusk obiecywał poprzeć ten projekt. Jak wiemy, nic z tego nie wyszło. Być może zwyciężyło przekonanie elit PO i PSL, że skoro mamy nieatakującą nas, jakoś działającą telewizję Brauna, to nie ma co kruszyć zębów na kolejnej reformie. Być może zadecydował ogólnie sceptyczny stosunek Tuska do mediów publicznych.
Gdy czytamy informacje prasowe sprzed dekady o walkach na zapleczu mediów publicznych, ciągle natykamy się na − najczęściej anonimowe − opinie polityków PO, że Tusk od mediów publicznych stara się trzymać jak najdalej. Że widocznie nie ma do tego cierpliwości, zdrowia, serca. Swój wpływ miało też pewnie przekonanie – wyrażane wprost przez nieodległe od PO wyraziście wolnorynkowe środowiska – że telewizja publiczna to przeżytek XX wieku i misję mediów publicznych, z państwowego funduszu, najlepiej będą realizować prywatni nadawcy. Tym bardziej że znaczenie tradycyjnej telewizji będzie wobec rozwoju internetu tylko spadać.
Oczywiście, można się zastanawiać, czy najbardziej nawet niezależne od polityków, zabezpieczone w najbardziej wyrafinowany sposób przed ingerencją polityczną media publiczne i tak nie zostałyby przejęte przez PiS. Dobrze wiemy, że niezależne media nie mieszczą się w wizji świata Jarosława Kaczyńskiego. Dla prezesa PiS media są zawsze czyjeś: albo jego, albo jego przeciwników. Gdyby jednak eksperyment z nowym otwarciem mediów publicznych wypalił, koszt skoku na nie mógłby stać się na tyle wysoki, że Kaczyński przynajmniej by się zastanowił.
Czy media publiczne to wszystko przetrwają?
Brak poparcia dla projektów takich jak ten Obywateli Kultury szybko się na PO zemścił. PiS błyskawicznie przejęło kontrolę nad mediami publicznymi, zmieniając je nie tylko w narzędzie własnej propagandy sukcesu, ale także w artylerię regularnie ostrzeliwującą politycznych przeciwników.
Zagraniczni koledzy mogą tylko zazdrościć polskim medioznawcom niezwykłego materiału, jakiego dostarcza obecna TVP. W żadnym demokratycznym kraju publiczne medium nie przekazuje treści tak upolitycznionych, tak radykalnie wykrzywiających rzeczywistość, często otwarcie sięgających po skrajnie prawicowe kalki – zwłaszcza mówiąc o uchodźcach, mniejszościach seksualnych, a ostatnio „roszczeniach żydowskich”.
czytaj także
A przy tym, choć rola tradycyjnej telewizji liniowej spada i będzie spadać, to TVP ciągle pozostaje istotnym elementem medialnego i politycznego krajobrazu. Dla wielu obywateli, zwłaszcza starszych i gorzej wykształconych, pozostaje głównym, jeśli nie jedynym źródłem informacji. To TVP okazuje się często jedynym kanałem dotarcia do „pisowskiego ludu”.
Dlatego, choć TVP wielokrotnie w swoim postępowaniu wobec opozycji przekraczało wszelkie granice, pomysły bojkotu mediów publicznych błyskawicznie upadały. Politycy i polityczki opozycji, niezależnie od tego, co się o nich mówi w Wiadomościach, i tak w końcu idą rozmawiać z Rachoniem czy Holecką, bo wiedzą, że inaczej do wyborców PiS nie dotrą. W środę wszyscy stawią się karnie na debacie prezydenckiej, choć poprzednia organizowana przez TVP była ustawioną pod urzędującego prezydenta parodią dziennikarstwa, w dodatku potwornie nudną.
Zaniechania z okresu 2010−2015 mszczą się nie tylko na PO, ale także na nas wszystkich – obywatelach, którzy zamiast patrzących władzy na ręce mediów publicznych otrzymujemy codzienną groteskę Wiadomości.
Tego, co stało w ostatnich pięciu latach, publiczna telewizja może po prostu nie przetrwać. Nietrudno wyobrazić sobie, że jeszcze kilka lat podobnych ekscesów i społeczeństwo faktycznie uzna, że w żadne media publiczne bawić się nie ma sensu – lepiej je sprywatyzować, bo i tak zawsze staną się łupem polityków. A przynajmniej wywalić z mediów publicznych informację i publicystykę.
Choć oglądając w ostatnich latach Wiadomości, każdy z nas nieraz miał taki odruch, to nie należy mu mimo wszystko ulegać. Autentycznie niezależne od władzy, kontrolowane przez obywateli, wolne od nacisku prywatnych i partyjnych potęg media publiczne to potencjalnie wielki zasób naszego życia demokratycznego. Mimo że za sprawą PiS szansa na stworzenie im ram do działania na miarę wyzwań XXI wieku przepadła na co najmniej kilka lat. Jeśli pojawi się jeszcze kolejna, w żadnym wypadku nie powinniśmy jej zlekceważyć i zmarnować.