Przy przejściu granicznym w Kuźnicy we wtorek 16 listopada doszło do starć. Migranci rzucali w polskie służby kamieniami i granatami hukowymi, dostarczonymi przez służby białoruskie. Polska strona odpowiedziała gazem i armatkami wodnymi. O tym, co dzieje się na granicy, opowiada nam Paulina Olszanka.
Wszystko wskazuje na to, że kryzys na granicy wkroczył w kolejną fazę. Polsko-białoruska granica uszczelniła się. Od paru dni ratownicy-wolontariusze mieszkający na pograniczu, na terenie objętym stanem wyjątkowym i ci pracujący w ramach Grupy Granica w okolicach zony, coraz rzadziej natrafiają na migrantów. Widzieli za to ściągane przez wojsko na granicę armatki wodne, widać je też na filmach publikowanych przez polską straż graniczną. Budowane są baraki mieszkalne dla żołnierzy, których na granicy ma być aż 13 tysięcy, do tego straż graniczna i policja.
Przed czym nas bronią? Obóz niedaleko Kuźnicy, ale po stronie białoruskiej, według informacji straży granicznej liczy około 2 tysięcy osób. Na telegramowych kanałach można zobaczyć tymczasowe szałasy, płonące ogniska. Na wysokości Czeremchy jest druga „duża” grupa migrantów, licząca około 6o osób, to oni noc w noc pędzeni są przez białoruskie służby, zmuszani do forsowania zasieków.
czytaj także
Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że jest to miejsce jakiejś względnej stabilizacji, że jest tam niesiona jakaś podstawowa pomoc.
− Nie ma jej. Warunki są bardzo złe − mówi nam dziennikarka Paulina Olszanka, która utrzymuje kontakt z kilkoma osobami, Kurdami z Iraku, przetrzymywanymi w obozie koło Kuźnicy.
− Jest bardzo zimno − dodaje Olszanka. − Brakuje jedzenia, buty stają się towarem bardzo pożądanym, białoruskie służby celowo rozdzielają grupy i rodziny, by trudniej było sobie pomagać, to wszystko sprawia, że zdesperowani ludzie zaczynają walczyć o pożywienie, wodę, o przeżycie. Do tego szerzy się dezinformacja. Białoruskie służby przekonują, że za chwilę przyjdzie pomoc ze strony Niemiec, a jednocześnie, że azylu udzieli jednak Białoruś. Nic nie jest pewne. Rosną głód, frustracja, w obozie jest sporo dzieci, niektóre bez opieki − opowiada.
W poniedziałek 15 listopada ludzie obozujący w lesie przenieśli się do przejścia granicznego w Kuźnicy. Tam usiedli, rozbili namioty, ale zachowywali się zupełnie spokojnie. We wtorek 16 listopada rano doszło do zamieszek, migranci rzucali w polskie służby kamieniami i granatami hukowymi, dostarczonymi przez służby białoruskie. Polska strona odpowiedziała gazem i armatkami wodnymi.
Kuźnica teraz. Widok z policyjnego śmigłowca – MSWiA ????pic.twitter.com/cVbJPatXOO
— WiadomościBliskoCiebie24 (@WBC241) November 16, 2021
− Przede wszystkim uchodźcy znaleźli się przy przejściu granicznym, bo od kilku dni białoruskie służby przekazywały informację, że 15 listopada Unia Europejska wpuści migrantów, a dokładnie, że Niemcy przyślą po nich autobusy − mówi nam Paulina Olszanka. − Ci ludzie od kilku dni nie jedli. Młodzi mężczyźni byli wyprowadzani z obozu do lasu, tam bici i zmuszani do forsowania granicy. Pisali mi, że boją się zasnąć, bo zostaną porwani: „all the young men are being kidnapped”. Jednak ostatecznie nie dali się do tego namówić i wczoraj wszyscy po prostu usiedli na granicy, czekając, aż zostanie otwarta i będą mogli złożyć wnioski o ochronę międzynarodową.
Nobody is storming the border. A group of people who have been denied food and water for at least 3-4 days has spent the last few days being beaten and goaded into using violent means, yet they have chosen to approach the border (which they were forced to do anyway) and sit down.
— Paulina Olszanka (@PaulinaOlszanka) November 15, 2021
− Oni nie jedli od co najmniej czterech dni, marzną, zostali potwornie oszukani. Umierają. Nie dziwię się ich desperacji − mówi Olszanka.
Rzeczniczka SG powiedziała, że część atakujących, zasłoniętych kominiarkami ludzi zostało zidentyfikowanych jako funkcjonariusze służb białoruskich. Teraz wracają do obozowiska w lesie.
Obecnie cudzoziemcy wracają z przejścia granicznego w Bruzgach na teren wcześniejszego koczowiska znajdującego się kilkaset metrów dalej przy linii granicy. Wszystko odbywa się pod nadzorem białoruskich służb??.#zgranicy pic.twitter.com/edze9lUQNd
— Straż Graniczna (@Straz_Graniczna) November 16, 2021
Kilka dni temu umarł w tym obozie 14-letni chłopiec. Z zimna. − Białoruskie służby nie pozwalają opuszczać obozu − mówi dalej Olszanka. − Nie ma stamtąd wyjścia. Do Polski migranci nie są wpuszczani, a białoruskie służby biją tych, którzy chcą z obozu uciec. Od kilku dni nie jedli. „Czekamy na śmierć” − napisali jej w wiadomości 19-letni chłopcy.
Narracja wojenna
Białoruskie służby nie tyle nadzorują, ile zmuszają migrujących do nacierania na polskie granice, do niszczenia drutu żyletkowego. Na filmach publikowanych na Telegramie widać laser, którym oślepiają polskich pograniczników, pędząc uchodźców na ogrodzenie. Widać też kolejną grupę migrantów, wędrującą szosą w stronę granicy.
Do niedawna zarzutem wobec migrantów był fakt, że nie stawiają się na oficjalnym przejściu granicznym, teraz, kiedy się tam stawili − przejście zamknięto. Spędzani tam przez białoruskie służby, co jakiś czas próbują się przez przejście graniczne przedrzeć, ale tuż za nim są wyłapywani przez służby polskie.
Czy polskie służby bardzo się narażają? Raczej tylko na draśnięcia, 16 listopada funkcjonariuszka została uderzona kamieniem. Bo też migranci nie mają broni, mają plecaki i śpiwory. Nie idą na wojnę, idą po życie. Sprzeciwiają się białoruskim służbom, najczęściej wcale nie chcą szturmować, mimo desperacji starają nie dać się sprowokować, proszą o ochronę międzynarodową. Wojnę urządzają im Białorusini i my. Na filmach widać ludzi rozbijających obóz pod przejściem granicznym, spacerujących, skaczących „pajacyka”, żeby się rozgrzać, ale podpis brzmi: „Migranci szturmują polską granicę”. Ci zdesperowani ludzie, których możemy oglądać na Twitterze straży granicznej i mediów rosyjskich oraz białoruskich, są ofiarami wojny informacyjnej obu stron. Tracą jednak nadzieję.
czytaj także
W mediach wciąż słyszymy o „szturmie” na granicę, o „atakach” „nielegalnych imigrantów” − jak mówi o migrantach rzeczniczka straży granicznej i przedstawiciele rządu − właśnie „nielegalni imigranci”, już nawet nie „nielegalnie imigrujący”, co zwracałoby uwagę na sposób migracji, nie odbierając praw migrującym osobom.
Ta narracja jest powszechna, jest to jeden z najcięższych zarzutów wobec migrantów, obok tego, że mają smartfony (dopóki ktoś im ich nie zniszczy albo nie zabierze) i ubrania (dopóki te nie przemokną i przestaną nadawać się do czegokolwiek).
Za to właśnie Polska obiera im prawa człowieka, skazuje na powolną śmierć z zimna i głodu. Tego trzyma się zarówno PiS, jak i PO: „Nie ma prawa człowieka do nielegalnego przekraczania granicy” − powiedział Radosław Sikorski. Sejm bije brawo polskim służbom, szkoły organizują akcje „Murem za mundurem”, a NBP będzie z okazji obrony wschodniej granicy bił pamiątkową monetę.
Mobilizacja sił wojskowych jest olbrzymia, i równie wielki jest szum informacyjny. Tymczasem, jak to ktoś trafnie ujął, wszyscy biorący udział w kryzysie granicznym, łącznie z owymi 13 tysiącami żołnierzy, spokojnie zmieściliby się na Stadionie Narodowym.
− Ta rozbuchana narracja wojenna w mediach stoi w wyraźniej sprzeczności z tym, co można zobaczyć, zmierzając w stronę granicy − opowiada Olszanka. − Ludzie żyją normalnym życiem, zajęci są swoimi sprawami. O stanie nadzwyczajnym przypominają służby, urządzając pokaz siły. Wiele dzieje się na poziomie symbolicznym, bo nie potrzeba aż tylu radiowozów − mówi.
Atmosfera strachu sprawia jednak, że ludzie boją się posłać dzieci do szkoły, rząd pozwolił na nauczanie zdalne na tych terenach. Ale ludzie boją się nie uchodźców, o tych już wiedzą, że nie są groźni, że to im dzieje się krzywda. − Ludzie bardzo się boją, ale nawet nie do końca wiedzą czego, opowiadając, kłócą się między sobą o to, co właściwie jest powodem strachu − mówi Paulina Olszanka.
Postulat numer jeden to „zero śmierci na granicach”. I za to odpowiada państwo
czytaj także
Jak zachowują się służby? Trochę jak szeryfowie na Dzikim Zachodzie, sami sprawują prawo i sprawiedliwość. Przestrzeganie zasad wynika tylko z ich dobrej woli.
− Zależy, na kogo trafisz − opowiada Paulina Olszanka. − Zdarzają się uprzejmi, świadomi tego, że to pokazówka, a prawo jest naginane, ale są tacy, którzy tej władzy nadużywają. Służby starają się zastraszyć, wywrzeć na dziennikarzy presję, napierają, grożą, oskarżają, choć nie ma do tego podstaw, a potem powoli deeskalują napięcie, pokazując niby swoją dobrą wolę.
− Już 50 kilometrów przed strefą zostaliśmy zatrzymani i strażnik z karabinem na wysokości mojej twarzy dokładnie sprawdzał wszystkie dokumenty − kontynuuje opowieść Olszanka. − Jednego dnia zostaliśmy zatrzymani sześć razy. Strefa też nie zawsze zaczyna się tam, gdzie jest check point. Czasem jest on 10 metrów w głąb strefy i dojeżdżając do niego, już możesz być oskarżona o naruszenie. Pod Krynkami jest motel, a przy nim parking, którego połowa już jest w strefie. Musieliśmy przeparkować samochód, ale łaskawie nie wzięli nas do aresztu, którym grozili. Kolejnej ekipie dziennikarskiej, niemieckiej, powiedzieli, że nie mają prawa nawet wysiąść z samochodu w tym miejscu − opowiada.
Trauma
W niedzielę swoją misję zakończyli Medycy na granicy. Ostatniego dnia niezidentyfikowani sprawcy zniszczyli im samochody: rozbili szyby, pocięli opony, stłukli lampy i zniszczyli karoserię.
Od 16 listopada dyżur ma pełnić zespół ratunkowy Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej.
Dyżurują też posłanki i posłowie Lewicy. Magdalena Biejat napisała na FB: „Stoję o 22 pod budynkiem straży granicznej, próbując ustalić, co stało się z uchodźcami zatrzymanymi kilka godzin wcześniej. W grupie była rodzina z piątką dzieci, ich wuj i dwóch innych mężczyzn. Udało mi się ustalić, że − na razie − dzieci i ich ojciec są bezpieczni. Matka została przewieziona do szpitala w głębokiej hipotermii, była na skraju śmierci. Wiemy, że pozostałych trzech mężczyzn wypchnięto z powrotem do Białorusi. Staramy się pilnować, by przynajmniej dzieci i ich rodzice nie trafili z powrotem do lasu”.
Nie wszyscy jesteśmy w stanie patrolować lasy, ale możemy organizować zbiórki
czytaj także
Rzeczniczka straży granicznej Anna Michalska w czasie konferencji prasowej 15 listopada przekonywała, że: „Niezależnie od tego, jak wygląda forsowanie granicy, czy to są indywidualne, czy grupowe przekroczenia granicy, wszystkim osobom, które potrzebują pomocy lekarskiej, my takiej pomocy udzielamy i wzywamy karetki pogotowia i nie ma w ogóle mowy, że postępujemy inaczej. Jeżeli osoba nie wymaga pomocy medycznej, jeżeli nie deklaruje i my sami nie widzimy, jeżeli nie zgłasza, że chce otrzymać taką pomoc, no to ta osoba otrzymuje postanowienie o opuszczeniu terytorium Polski, chyba że deklaruje, że chce złożyć wniosek o objęcie ochroną międzynarodową w Polsce”.
W praktyce wygląda to tak, że dopóki ktoś może chodzić, jest przerzucany przez zasieki z drutu żyletkowego. Nawet po kilka razy. Temperatura w nocy spada do zera, zdarzają się już przymrozki, ludzie pozbawieni schronienia, pożywienia, czystej wody, po kolejnym przerzuceniu przez granicę już nie są zdrowi.
Do ośrodka w Białymstoku trafiają właśnie oni, niekiedy po tygodniach spędzonych w lesie, kilkukrotnie przerzucani przez straż graniczną przez zasieki, doprowadzeni do choroby, hipotermii, traumy − dopiero wtedy, kiedy ludzie już czasem nie mogą nawet chodzić, straż graniczna odwozi ich do szpitala.
− Osoba, która pracuje w szpitalu, mówiła, że dzieci bardzo często chorują na żółtaczkę, od picia brudnej wody, wody z bagna, jedzą trawę, liście, korę z drzew − relacjonuje Paulina Olszanka. − Wszyscy ci ludzie, którzy w tym ośrodku są, choć są tam zaledwie parę dni zazwyczaj, powinni być objęci opieką psychologiczną, a czasem psychiatryczną, bo są to ludzie w traumie − kontynuuje. − Nie widziałam żadnej osoby, która by nie była fizycznie albo psychicznie wyniszczona. Spotkałam tam Syryjczyka, Josefa, produkował w Syrii alkohol, Daesh dowiedział się o tym, musiał uciekać. Przyleciał przez Rosję do Mińska. Tam spotkał ludzi − nie wiedział, skąd oni są, czy należą do służb, czy nie − którzy powiedzieli: idź do granicy.
− Poszedł, spotkał białoruskich funkcjonariuszy, którzy uchodźców okradli, pobili i przez dziurę w płocie przepchnęli do Polski. Josef miał połamane kości twarzy, krwawił, kiedy z nim rozmawiałam, gałki jego oczu były całkiem czerwone, a pod oczami czarne sińce. Błąkali się z kolegami po polskiej stronie przez trzy dni, przez pięć nic nie jedli. On w końcu poczuł, że umiera, wtedy poszedł do polskich służb, które zabrały go do szpitala − relacjonuje dalej Paulina Olszanka.
− Był tam też człowiek z Nigerii, zagadnęłam go, ale mnie zignorował, spróbowałam po francusku, to samo, a później zobaczyłam go chodzącego po podwórku, mówiącego: „Nie chcę, żeby widzieli, że mam czarną skórę, bo mnie złapią” − ten człowiek mówił do siebie. Syryjczyk, który z nim mieszkał w pokoju, powiedział, że tak jest cały czas.
− Była też kilkuletnia dziewczynka, od razu wzięła mnie za rękę, przytulała się do mnie, zaglądała mi w oczy, przyniosła mi książeczkę z naklejkami z dinozaurami. Naklejałyśmy te dinozaury, ona pokazała, że oczywiście już wie, na czym ta zabawa polega. Chłopcy grali na korytarzu w piłkę. Ich ojcowie trochę próbowali bawić się z nimi, widać było, że cieszą się, że dzieci mogą się bawić, ale sami myślami byli całkiem gdzie indziej. Wiele osób przeżyło traumy z powodu działań polskich służb, ale nie mogą mówić o tym − usłyszeli, że jeśli pójdą z tym do mediów, zostaną wyrzuceni − mówi Paulina Olszanka.
− Rozmawiałam z człowiekiem, Afgańczykiem, Hazarem, który był po białoruskiej stronie z żoną i pięcioletnim dzieckiem. Tam widzieli człowieka, chorego na cukrzycę, który umarł, bez pomocy. Sami, rękami, musieli go pogrzebać, bo białoruskie służby nie chciały ani odesłać ciała rodzinie, ani nic z nim zrobić. Ten człowiek jest bardzo inteligentny, mówi z doskonałym, brytyjskim akcentem, bardzo swobodnie, kończył studia w Anglii. Kiedy z nim rozmawiasz, masz poczucie dysonansu, bo on wydaje się należeć do tego świata, w którym taki koszmar jak ten się nie zdarza. Razem z żoną i synem są w ośrodku, ale w lesie został jego brat z żoną − opowiada Olszanka.
Podlasie nie jest krainą ludzi o kamiennym sercu [polemika z Lederem]
czytaj także
Od aktywistów z Grupy Granica wiemy też, że część osób jest wywożona na granicę prosto ze szpitali, w bardzo złej kondycji, że przerzucona przez druty została kobieta w ciąży, że przerzucane są dzieci.
Członkini Fundacji Ocalenie w czasie konferencji prasowej 12 listopada czytała wiadomości przesyłane od migrantów:
„Odkąd wyjechałem z Iraku, wszyscy kłamią. Mówią nam jedno i mówią drugie. Nigdy nie sądziłem, że są tacy ludzie, że zobaczę takie rzeczy. Dziecko płacze z głodu, a oni przy nas normalnie jedzą i piją. Powiedzcie obu stronom, żeby dały nam tę broń, którą trzymają, żebyśmy się sami zabili, to będzie po problemie. Może jak tym razem spróbuję przekroczyć granicę, to mnie zabiją. Już mi wszystko obojętne. Iść przez granicę albo umrzeć tutaj, trzeciej opcji nie mam”.
„Tak bardzo kocham moją mamę. Widziałem takie rzeczy, że chyba stracę rozum. W domu byłem takim spokojnym człowiekiem, a tu traktują mnie, jakbym był kryminalistą, mordercą. Szczególnie młodych mężczyzn tak traktują”.
„Pomóżcie nam. Jest tak zimno, że nie możemy dalej iść. Dzieci źle się czują, kobieta mdleje. Proszę, pospieszcie się, jesteście naszą jedyną nadzieją”.
Unia Europejska zaczyna się na Odrze, nie na Bugu
Straż graniczna nie chce ich widzieć, nikt nie sporządza list nazwisk, żeby rodziny mogły się po tym piekle odnaleźć. Rzeczniczka straży granicznej podkreśla tylko, że osoby „odstawione na granicę” dostają trzyletni zakaz wjazdu do krajów UE. Nikt nie dba o życie, ważne, by śmierć nastąpiła po drugiej stronie granicy.
Tę historię też opowiedziała nam Paulina Olszanka. Spotkała go na parkingu przed hotelem. Ahmed ma 29 lat, jest Kurdem z Iraku. Nie chce jeść, nic nie chce, chce tylko wrócić na Białoruś. Nie wiadomo dokładnie, jak znalazł się w Białymstoku. W Białorusi została jego żona i kilkuletnia córeczka. Chciał do nich wrócić. Miły, uprzejmy, wypalony, tylko kiedy pokazywał zdjęcie córeczki − płakał.
Przed hotelem dziwna grupa, jakieś 15 osób. Potem członkini Fundacji Ocalenie powie, że to przemytnicy. Udają zwykłe polskie rodziny, obserwują Ahmeda. Ahmed Wygląda zwyczajnie, ubrany jest jak my, ma telefon, ale jednak skupia na sobie spojrzenia tej grupy. Faceci i młode dziewczyny wciągnięte w dziwną sytuację, zachowujące się jak w tanim filmie o konspiracji. Udają, że kupują bilety, że mają coś do załatwienia. Jest z nimi dziecko, które raz jest dzieckiem jednej pary, raz innej. Nie wiadomo, czy chcą mu zaproponować podróż do Niemiec, czy chcą go oddać w ręce straży granicznej. Nic nie wiadomo.
Ktoś w końcu zamówił dla niego taksówkę, żeby mógł wrócić do granicy. Tam się w końcu znalazł. Nie wiadomo, jak jego żona i córeczka wróciły do Mińska i znalazły się z powrotem w Turcji, gdzie ostatnio mieszkali. On utknął w obozie koło Kuźnicy. Być może teraz koczuje pod przejściem, bo mężczyzn służby białoruskie z obozu nie wypuszczają.
Paulina zapytała go, czy nie żałuje, że wrócił do Białorusi. Powiedział, że nie.
Bo ta cała sytuacja jest takim horrorem, że czy jesteś po jednej, czy drugiej stronie granicy, nie ma już znaczenia. Bo i po jednej, i po drugiej stronie granicy odbierane im jest człowieczeństwo. − To ten sam las. Unia Europejska zaczyna się w Niemczech − puentuje Paulina Olszanka.
**
Paulina Olszanka jest australijską dziennikarką, pracowała dla Fairfax Media, współpracuje z „Przekrojem”, „Guardianem” i holenderskim „De Volkskrant”, „Notes from Poland”, „The Times”.
*
Materiał powstał dzięki wsparciu Fundacji im. Róży Luksemburg.