Doskonale wiemy, czym się kończy głodzenie budżetówki, gdyż uporczywie robimy to od lat. Olbrzymia liczba wakatów nawet w kluczowych obecnie służbach, takich jak Straż Graniczna, niska motywacja do działania wśród zatrudnionych, ogromne kłopoty kadrowe w opiece medycznej, coraz niższa jakość nauczania – a teraz będzie jeszcze gorzej.
Polski rząd niestrudzenie prze od sukcesu do sukcesu. Tym razem udało mu się doprowadzić w Radzie Dialogu Społecznego do historycznego porozumienia pracodawców i związków zawodowych. To wybitne osiągnięcie rządu, nawet jeśli obie zwalczające się grupy porozumiały się właśnie przeciw niemu. W jednej ze spraw przedstawiciele większości rządzącej w RDS położyli na stole propozycję już tak bezczelną, że nawet przedsiębiorcy i związkowcy musieli rzucić się sobie w ramiona. Być może prowokowanie strony społecznej to jakaś głębsza rządowa strategia upowszechniania nad Wisłą modelu gospodarki konsensualnej.
czytaj także
Chodzi o kwestię, która jak co roku powraca na tapet debaty publicznej, chociaż w Polsce należałoby chyba mówić o „awanturze publicznej”. Na forum RDS negocjuje się między innymi podwyżkę wynagrodzeń w sferze budżetowej. Przy czym zwrot „negocjuje” należy rozumieć czysto kurtuazyjnie, gdyż dotychczas finalnie to i tak rząd podejmował decyzję w niemal każdej ważnej kwestii – mowa między innymi o podwyżkach płacy minimalnej. Propozycje przedsiębiorców i strony pracowniczej są zwykle tak od siebie dalekie, że rząd mógł swobodnie grać rolę rozjemcy, raz bardziej wspierając jedną, a raz drugą stronę. Tym razem stało się inaczej.
Zaciskać pasa mieliśmy dopiero z prezydentem Trzaskowskim
W sprawie „podwyżki” wynagrodzeń w budżetówce rząd zaproponował stawkę 3 proc. Strona związkowa proponowała co najmniej 12 proc., więc rozminęli się czterokrotnie. Propozycja rządu była jednak tak zła, że nawet postulat pracodawców był niemal dwukrotnie wyższy. Przedsiębiorcy proponowali podwyżkę o co najmniej 5 proc.
Propozycja rządu spotkała się z gniewem ze strony związkowców. Szczególnie służb mundurowych, które mierzą się z nadmiarem pracy i wakatami. Gdyby propozycja rządu weszła w życie, to nawet nie można byłoby mówić o podwyżce, gdyż byłaby to niepełna waloryzacja. Według lipcowej projekcji NBP, w tym roku średnia inflacja wyniesie 3,9 proc., a w przyszłym 3,1 proc. Przeciętnie rzecz biorąc, pracownicy sektora budżetowego realnie więc zbiednieją.
„Strona pracowników oraz strona pracodawców Rady Dialogu Społecznego negatywnie oceniają proponowany przez stronę rządową wskaźnik wzrostu wynagrodzeń w państwowej sferze budżetowej na rok 2026 na poziomie 103 proc. Uznajemy, że zaproponowany poziom podwyżek jest niewystarczający w świetle potrzeb materialnych pracowników, wymogów zapewnienia ciągłości i jakości usług publicznych oraz realizacji konstytucyjnych zadań państwa.
Strona pracowników i strona pracodawców podkreślają, że wynagrodzenie stanowi podstawowy instrument motywacyjny do pracy oraz kluczowy czynnik stabilizujący zatrudnienie w sektorze publicznym, dlatego niezbędny jest wzrost płac oraz zagwarantowanie stabilnego i przewidywalnego finansowania wynagrodzeń na poziomie wyższym niż przewiduje obecna propozycja strony rządowej” – napisali więc we wspólnym oświadczeniu związkowcy i przedsiębiorcy.
Kluczowy w tej sprawie nie jest wcale zgodny sprzeciw obu stron, ale przyczyna tego jastrzębiego podejścia polskiego ministra finansów. Strona rządowa musiała wiedzieć, jaką reakcję wywoła propozycja realnego obniżenia pensji. Nie mało jej porażek wyborczych?
czytaj także
Odpowiedź na tę zagwozdkę jest bardzo prosta – rząd musi zacząć zrównywać wydatki z dochodami, gdyż nad Polską wisi procedura nadmiernego deficytu. Teoretycznie obowiązuje ona już od tego roku, ale na 2025 r. KE łaskawie nie przewidziała specjalnego spadku deficytu, więc rząd mógł operować środkami w miarę swobodnie. Od przyszłego roku gwałtownie się to zmieni.
Tajemnicą poliszynela jest, że ten nieformalny okres przejściowy rząd dogadał z KE w związku z wyborami prezydenckimi. Wygrać je w okresie zaciskania pasa byłoby jeszcze trudniej. KE zgodziła się więc na rozłożenie polskiego procesu austerity na trzy, a nie cztery lata – procedura obejmuje okres 2025-2028. Miało to pomóc rządzącym przejąć duży pałac, ale w zamian za konieczność szybszego zaciskania pasa od początku 2026 r.
Wydawało się to całkiem przebiegłym planem, ale powiedzieć, że nie wypalił, to jak nic nie powiedzieć. W pałacu prezydenckim zainstalował się człowiek daleko na prawo od PiS, a konieczność szybszego oszczędzania i tak nas dopadnie. Wspaniały plan – nie zjeść ciastka i nie mieć ciastka.
Jak rząd rozkłada akcenty w konsolidacji
W liczbach wygląda to niewinnie. Według średniookresowego planu budżetowo-strukturalnego rządu na lata 2025-2028, w obecnym roku KE pozwoliła nam na zanotowanie deficytu rzędu 5,5 proc. PKB. Rok wcześniej było to 5,7 proc., więc zmiana mogła być jeszcze kosmetyczna. Niestety już w 2026 r. deficyt będzie musiał wynosić 4,5 proc. PKB, a rok później 3,7 proc. Docelowo w 2028 roku powinien minimalnie spaść poniżej unijnego progu 3 proc.
Będziemy więc ograniczać deficyt w tempie około jednej setnej PKB. W procentach może wydawać się mało, ale w liczbach nominalnych robi już wrażenie. Na samą redukcję deficytu rząd będzie musiał co roku znaleźć kwotę rzędu ok. 40 mld zł. Tymczasem co rusz pojawiają się nowe potrzeby wydatkowe, związane szczególnie z bezpieczeństwem.
Bardzo interesująca jest również realizowana przez rząd tak zwana struktura konsolidacji budżetowej. Widać w niej jak na dłoni, w jaki sposób rząd zamierza spełnić zapowiedziany wysiłek budżetowy. Jak wiadomo, gdy brakuje pieniędzy, zasadniczo są dwa rozwiązania – mniej wydawać lub więcej zarabiać. To oczywiście nigdy nie jest zero-jedynkowe i każda udana taktyka wychodzenia z kryzysu finansowego miksuje oba rozwiązania. Kluczowe jest rozłożenie akcentów, które dowodzi ogólnego nastawienia do sposobów oszczędzania.
czytaj także
I w tym przypadku widać niestety, że polskie ministerstwo finansów bardzo chętnie spogląda na stronę wydatkową. Po stronie dochodowej duże znaczenie dla konsolidacji będą miały jedynie wzrosty dochodów z PIT, które co roku mają odpowiadać za ograniczenie deficytu o ćwierć procenta PKB. W pierwszym roku oszczędzania rząd zamierza się jeszcze ratować wzrostem wpływów z akcyzy, co będzie efektem między innymi jej podwyższenia na alkohol i papierosy. Natomiast pozostałe podatki, czyli VAT i CIT, właściwie nie będą spełniać żadnej roli podczas konsolidowania budżetu państwa.
To ostatnie jest dobrą i złą wiadomością zarazem. Można było podejrzewać, że liberalny z ducha rząd oprze się na podatku VAT, który jest ulubionym źródłem pieniędzy liberałów, nieznoszących podatku dochodowego – szczególnie jeśli jest progresywny. VAT co prawda uderza znacznie bardziej odczuwalnie w najmniej zarabiające grupy, ale jest banalnie prosty w obsłudze i niezawodny. Wystarczy podnieść którąś ze stawek o ledwie punkcik i momentalnie do rządu płyną dodatkowe miliardy – konsumenci potrzebują trochę czasu, żeby się zorientować, że w wyniku danej podwyżki warto skorygować nawyki.
czytaj także
Niestety jest też zła wiadomość. Marginalna rola CIT oznacza, że rząd nie zamierza nadepnąć na odcisk spółkom i korporacjom. Od początku prezydentury Trumpa Warszawa właściwie nie ustaje w zapowiedziach lub deklaracjach udzielenia hojnych ulg podatkowych dla inwestorów. W drugiej epoce Trumpa duże i wielkie przedsiębiorstwa będą więc traktowane nad wyraz łagodnie, by przypadkiem nie zdenerwować hegemona, a przy okazji popłynąć na przetaczającej się przez Zachód probiznesowej fali.
Po stronie wydatkowej to osoby prywatne wezmą na siebie spłacanie długów. Nie zapowiada się na żadną większą reformę tego podatku – a już na pewno progresywną – więc rząd najpewniej liczy na solidny wzrost płac. Zamrożenie progu podatkowego sprawia, że wpada w niego coraz większa część podatników, co jeszcze sprzyja poprawie wpływów z PIT. Pytanie tylko, czy nie będzie też sprzyjać zakładaniu fikcyjnych firm, by móc skorzystać z podatku liniowego. Z tym ostatnim można zwyczajnie walczyć, ale obecny rząd ma sztandarach wspieranie przedsiębiorczości. W jaki sposób miałby wytłumaczyć swojemu elektoratowi, że walczy z powstawaniem nowych firm?
Dlatego też znaczny ciężar spocznie po stronie wydatkowej. Najważniejszą kategorią będzie ograniczanie spożycia publicznego, co odpowiadać będzie co roku za spadek deficytu o 0,2 proc. PKB. Spożycie publiczne to kategoria zawierająca niemal wszystko, co najważniejsze w samej istocie działania państwa. Mowa między innymi o utrzymaniu wszelkich usług publicznych, takich jak edukacja, ochrona zdrowia czy transport, o wydatkach na administrowanie krajem i utrzymywanie porządku, jak i wreszcie wynagrodzeniach dla sektora budżetowego. W czasach, w których najbardziej palącą potrzebą jest dofinansowanie domeny publicznej i wspólnych usług, rząd zamierza oprzeć na nich swój wielki plan oszczędzania.
Wolnorynkowy populizm zadowolonych czterdziestolatków
Czym się kończy głodzenie budżetówki, to wiemy doskonale, gdyż uporczywie robimy to od lat. Olbrzymia liczba wakatów nawet w kluczowych obecnie służbach, takich jak Straż Graniczna, niska motywacja do działania wśród zatrudnionych, niskie wyszkolenie prowadzące czasem do tragedii (jak niedawne zastrzelenie policjanta przez innego policjanta na Pradze), ogromne kłopoty kadrowe w opiece medycznej, coraz niższa jakość nauczania, co wykazały niedawne wyniki PISA – to tylko część skutków tego fatalnego procesu.
Niestety równocześnie z każdym rokiem będzie też rosnąć skłonność do zaciskania pasa budżetówce właśnie. To najbezpieczniejsze politycznie rozwiązanie. Zaciskanie pasa budżetówki kojarzy się Polakom z odbieraniem ich pieniędzy nic nierobiącym urzędnikom. Zwolnienie jakiegoś wymyślonego na poczekaniu – ale odpowiednio efektownego – odsetka urzędników to od lat pomysł spotykający się przynajmniej z sympatią.
Nie – nie mamy w Polsce zbyt wielu urzędników. Potrzebują oni podwyżek, nie cięć
czytaj także
Korzystali z tego regularnie zarówno Janusz Korwin-Mikke, jak i wywodzący się z innego prawicowego pnia Paweł Kukiz. Tym bardziej, że przed 2015 rokiem jednym z licznych prawicowych mitów na temat tajemnicy sukcesu politycznego PO i PSL było rzekome masowe poparcie budżetówki w zamian za różne frukta. Co było oczywiście absurdalne, bo akurat przez większość rządów koalicji PO-PSL utrzymywano zamrożenie płac w sektorze publicznym.
Obecny przechył w prawo przyniósł również, jak zwykle, wolnorynkowy populizm. Aktualnie na prawicy prym wiodą już nie rozhisteryzowani pisowcy, tylko bardzo zadowoleni z siebie 40-letni mężczyźni, niezależni finansowo i niekorzystający na co dzień z większości usług publicznych. A w razie potrzeby kupujący je na rynku prywatnym. Pracownicy budżetowi przeszkadzają im więc już nie dlatego, że są od Tuska albo Kaczyńskiego, tylko dlatego, że w ogóle właśnie są. W ostatnich latach dochody Polek i Polaków znacznie wzrosły, także dzięki transferom społecznym. Równocześnie temu wzrostowi dochodów nie towarzyszyła adekwatna poprawa niefinansowych świadczeń dla ludności.
Wręcz przeciwnie, publiczna ochrona zdrowia zaliczyła dwa potężne kryzysy (pandemia oraz zeszłoroczne zawieszanie zabiegów i operacji), a nawet udana dotychczas edukacja obniżyła ostatnio loty. Ludzie zaczęli więc szukać alternatywy, którą znaleźli na rynku prywatnym, gdzie co prawda trzeba czasem słono zapłacić, ale jest od ręki, a wyższe dochody kompensują konieczność płacenia. Z biegiem czasu Polki i Polacy przyzwyczaili się do korzystania z tej wygodnej alternatywy, więc dalszy kryzys w opiece medycznej czy edukacji już im nie straszny.
Cicha prywatyzacja wzmacnia mundurowych
Ta cicha prywatyzacja części usług publicznych, która objawia się między innymi odpływem uczniów z publicznych placówek, sprzyja obecnie rządowi w jego planie głodzenia budżetówki. Kolejna okoliczność to systematyczne ograniczanie znaczenia zatrudnionych w sektorze budżetowym.
czytaj także
Po pierwsze, jest ich coraz mniej – według raportu OECD, w 2011 r. sektor publiczny zatrudniał 26 proc. wszystkich pracowników nad Wisłą, a w 2020 r. już tylko 23 proc. Średnia OECD wyniosła 22 proc., ale wynik Polski i tak zawyżają samorządy, które w polskim systemie odgrywają niezwykle ważną rolę. Sam sektor stricte rządowy w Polsce daje pracę 17 proc. zatrudnionym nad Wisłą, co jest już o punkt niżej od średniej OECD.
Polska budżetówka jest coraz słabiej zorganizowana. Tradycyjnie silne związki górnicze tracą na znaczeniu z powodu dekarbonizacji, protesty Związku Nauczycielstwa Polskiego przynoszą niewielkie efekty i nie są przesadnie dolegliwe, a panie z Ogólnopolskiego Związku Pielęgniarek i Położnych skupiają się już raczej na wypłacaniu tak zwanych wczasów pod gruszą – ewentualnie na ściąganiu koleżanek z emerytury, żeby przynajmniej przez pół roku pomogły zalepić część ogromnych luk kadrowych. Osłabienie znaczenia organizacji pracowniczych także sprzyja rządowi we wprowadzeniu budżetowego austerity.
czytaj także
W nadchodzących latach jedynie służby mundurowe będą potencjalnie w miarę równoważnym partnerem dla rządu. W związku z napięciami na granicach, możliwą eskalacją antyimigranckich nastrojów w kraju oraz działaniami hybrydowymi podejmowanymi przez Rosję i Białoruś służby mundurowe stały się obecnie kluczową częścią aparatu państwa. Ich rosnącą asertywność można obserwować już od kilku dobrych lat. Propozycja 3-procentowej podwyżki momentalnie została zrugana przez NSZZ Policjantów jako „nieakceptowalna i nieproporcjonalna wobec rosnących kosztów życia oraz wymagań stawianych pracownikom sfery budżetowej”. Można więc przypuszczać, że służby mundurowe finalnie wywalczą sobie znacznie więcej.
Mówiąc w skrócie, rząd zamierza oprzeć narzucone przez KE przyspieszone ograniczanie deficytu na rosnących wpływach z podatków od dochodów obywateli oraz ograniczaniu wydatków na świadczenia społeczne i utrzymanie sfery budżetowej. Brzmi jak gotowy przepis na zaciskanie pasa. Jakby tego było mało, polskiemu austerity będzie zapewne towarzyszyć podniesienie wydatków na bezpieczeństwo wewnętrzne.
Brytania na grząskim gruncie [o serialu „Shifty” Adama Curtisa]
czytaj także
Trudno nie skojarzyć tego z polityką Margaret Thatcher. Dzięki temu niepamiętający lat 80. milenialsi będą mieli wreszcie okazję całkowicie świadomie przeżyć czasy najnowszej inkarnacji radykalnego neoliberalizmu. Tylko że teraz w epoce cyfrowej, co daje korporacjom ogrom nowych możliwości w zwalczaniu swojej głównej konkurencji, jaką jest domena publiczna.