Kredyty studenckie zniechęcają do podejmowania studiów i są barierą awansu społecznego. Wprowadzenie odpłatności za studia ostatecznie pogrążyłoby równość szans w Polsce.
Podczas gdy za oceanem nabrzmiewa kryzys kredytów studenckich i wychodzą na wierzch problemy, jakie generuje prywatna ochrona zdrowia, dziennikarz Konrad Piasecki zaproponował, by jakaś odważna partia wzięła wreszcie na sztandary odpłatność za studia oraz współpłacenie za publiczne usługi medyczne. Według Piaseckiego polskie uczelnie publiczne są marnej jakości, za to pełne „dziwacznych” kierunków, które niczemu nie służą. W domyśle – winny temu jest bezpłatny system szkolnictwa wyższego. Co więcej, korzystają na nim głównie dzieci z najbogatszych domów – prawniczych i biznesowych – bo to one zapełniają mury polskich uczelni. Utrzymywanie bezpłatnych studiów ma więc być głównie w interesie elit. „Cóż by się stało, gdyby ktoś rozpoczynający studia wiedział, że zaciąga zarazem kredyt. Który zacznie spłacać po osiągnięciu jakiegoś progu dochodów” – pytał na Twitterze dziennikarz, w reakcji na miniburzę, którą wywołał jego wpis.
Cóż by się stało, gdyby ktoś, rozpoczynający studia wiedział, że zaciąga zarazem kredyt. Który zacznie spłacać po osiągnięciu jakiegoś progu dochodów. Niezależnie czy będzie mieszkał w Polsce czy gdziekolwiek indziej. Żadna to bariera, a do rozsądku w wyborach i decyzjach zachęca https://t.co/cBjZqmjPVm
— Konrad_Piasecki (@KonradPiasecki) February 8, 2021
Tego typu postulaty nie są nowe, a Konrad Piasecki jedynie je odgrzał. Co jakiś czas pojawiają się w środowiskach konserwatywnych, które podważają znaczenie masowego szkolnictwa wyższego i postulują wprowadzenie opłat jako dodatkowego czynnika selekcji studentów. W 2015 roku Klub Jagielloński opublikował utrzymany w bardzo podobnym duchu raport Marcina Kędzierskiego Czas na kredyty studenckie. Według Kędzierskiego z bezpłatnych uniwersytetów korzystają głównie dzieci zamożnych rodziców, więc bezpłatne szkolnictwo wyższe prowadzi do odwróconej redystrybucji – od biednych do bogatych. Zamiast tego należy więc wprowadzić odpłatność za studia, a za to zagwarantować studentom dostęp do systemu kredytów, których spłata uzależniona jest od przyszłych dochodów. Wprowadzenie czesnego w uczelniach publicznych sprawi, że powstanie „konkurencja na rynku usług edukacyjnych”, a sami studenci będą wreszcie „stymulowani do podejmowania racjonalnych decyzji w zakresie wyboru uczelni, kierunku czy czasu trwania studiów”. Inaczej mówiąc, studenci powinni być poddani przymusowi ekonomicznemu, żeby wreszcie ruszyć głową.
Zacząć nie znaczy skończyć
Zwolennicy systemu płatnych studiów powołują się najczęściej na przypadek amerykański. Za oceanem studiowanie słono kosztuje, za to Amerykanie mają najlepsze uczelnie świata. Tak w rzeczywistości jest – uniwersytety amerykańskie i brytyjskie zwykle są w ścisłej czołówce uczelnianych rankingów, a czesne za studia na anglosaskich uczelniach są najwyższe na świecie. Według raportu OECD Education at a glance 2020 OECD średnie czesne w Wielkiej Brytanii i USA sięga 12 tys. dolarów rocznie. Jedynie Irlandia, Australia i Chile mogą się równać pod tym względem z Wyspami i USA – w wymienionych krajach czesne przeciętnie wynosi ok. 10 tys. dolarów rocznie na studiach magisterskich. W zdecydowanej większości państw Europy średnie czesne kształtuje się w przedziale od zera do 2 tysięcy dolarów na rok.
W państwach, które utrzymują odpłatność za studia, funkcjonują zwykle systemy kredytów studenckich, które mają umożliwić kontynuowanie nauki uczniom z rodzin z niskimi dochodami. W zamierzeniu mają one likwidować bariery dostępu do wyższego wykształcenia dla gospodarstw domowych żyjących na niskim poziomie. Mogłoby się wydawać, że tak się dzieje. Według Pew Research Center odsetek amerykańskich studentów pochodzących z biednych rodzin znacznie się zwiększył w ciągu 20 lat. Jeszcze w 1996 roku studenci z klasy średniej i wyższej stanowili aż 71 proc. wszystkich studiujących na amerykańskich uczelniach. W 2016 roku odsetek studentów z klasy niższej wyniósł już jednak 39 proc., a więc wzrósł o 10 punktów procentowych. Z danych PRC wynika jednak również, że za ten wzrost odpowiadają głównie dwuletnie publiczne uczelnie, w których odsetek studentów z rodzin żyjących poniżej progu ubóstwa wzrósł z 13 do 27 proc. Odsetek biednych studentów na najbardziej prestiżowych amerykańskich uczelniach wzrósł znacznie mniej imponująco – z 10 do 13 proc.
czytaj także
W USA problemem nie jest jednak niski poziom przyjęć na studia osób z dołów społecznych. Na studia nie idzie się po to, żeby zacząć naukę, tylko żeby ją skończyć – a tu już pojawiają się strome schody. Ukończenie uczelni wyższej dla studentów z biednych rodzin jest tam piekielnie trudne. Zaledwie 11 proc. reprezentantów dolnego kwartyla, czyli dolnych 25 proc. społeczeństwa pod względem dochodowym, po sześciu latach od rozpoczęcia studiów zdobywa tytuł licencjata. Wśród osób z górnego kwartyla odsetek studentów z dyplomem licencjata po sześciu latach od rozpoczęcia studiów wynosi 58 proc. Tak więc zamożni Amerykanie kończą studia ponad pięć razy częściej niż niezamożni. Przy czym trzeba pamiętać, że nie mówimy tylko o absolutnie najbogatszych, lecz o górnej i dolnej ćwiartce społeczeństwa. To bardzo pojemne grupy, a mimo to występują między nimi tak znaczne różnice. Ten sam schemat widać zresztą także w środku rozkładu dochodów. Reprezentanci trzeciego kwartyla kończą studia dwukrotnie częściej niż osoby z drugiego.
Letnie topnienie
Studenci rezygnują najczęściej w czasie przerwy letniej – po prostu którejś jesieni nie pojawiają się już na uczelni. Mówi się wręcz o „letnim topnieniu” liczby studentów. To zjawisko zaczyna się już na samym początku kariery uczelnianej. Wielu studentów nie stawia się na pierwsze zajęcia mimo pomyślnego przejścia rekrutacji. To także dotyczy w większości kandydatów z najmniej zamożnych gospodarstw domowych. Wśród ubogich absolwentów szkół średnich, którzy dostali się na studia, aż 13 proc. nie odbiera dyplomu ukończenia szkoły wyższej – to o ponad połowę więcej niż wśród pozostałych.
Teksty analizujące ten problem wskazują wiele potencjalnych przyczyn. Po pierwsze, kandydaci na studentów z dołów społecznych, szczególnie z mniejszości etnicznych, muszą najpierw przejść kursy wyrównawcze, które są płatne. Poza tym większość niezamożnych studentów pracuje, by móc się w ogóle utrzymać, a często też opłacić jakąś część czesnego. Łączenie studiów z pracą dla wielu z nich jest ponad siły, więc latem przychodzi zniechęcenie. Jednak jednym z kluczowych czynników grających tu rolę jest strach przed kredytem. Każdy rok studiów to kolejne co najmniej kilkanaście tysięcy dolarów kredytu studenckiego – i z każdym rokiem góra długu do spłacenia rośnie. Gdy powinie się noga i trzeba powtarzać rok, kredyt do spłacenia będzie jeszcze większy.
Problem nadmiernego zadłużenia z tytułu kredytów studenckich dotyka w największym stopniu studentów z mniej zamożnych domów. W badaniu z 2005 roku Does the fear of debt deter students from higher education (Czy lęk przed zadłużeniem zniechęca do edukacji wyższej) Claire Callender i Jonathan Jackson z London School of Economics zwracają uwagę, że obciążenie długiem studenckim zależy od klasy społecznej, z której się pochodzi. W Wielkiej Brytanii w 2003 roku średni dług studentów z gospodarstw domowych z dochodem poniżej 20 tys. funtów wynosił 10 tys. funtów, natomiast z rodzin o dochodzie powyżej 30 tys. funtów już jedynie 7 tys. W badaniu tym Callender i Jackson dowodzą, że wśród studentów z klasy dolnej występuje wyraźnie wyższa awersja do długu niż wśród studentów z klasy średniej i wyższej. Co więcej, niezamożni studenci zdecydowanie gorzej widzą bilans kosztów i zysków ze studiowania.
W 2017 roku Callender przeprowadziła podobne badanie, tym razem z Geoffem Masonem. Według Callender i Masona strach przed długiem zniechęca w ogóle do rozpoczęcia studiów. Co więcej, między 2002 a 2015 rokiem (w tych latach przeprowadzono badania) znacznie wzrosła relatywna awersja do długu studenckiego wśród studentów z najmniej zamożnych domów w stosunku do ich zamożnych rówieśników. Callender zauważa, że zbiegło się to ze znaczną podwyżką czesnego w Wielkiej Brytanii, w wyniku której zanotowano spadek chętnych na wcześniej bezpłatne studia pielęgniarskie o jedną czwartą. Liczba studentów niestacjonarnych spadła nawet o dwie trzecie.
Kryzys długu studenckiego
Góra długów studenckich w Stanach Zjednoczonych systematycznie rośnie i jest już tak ogromna, że mówi się wręcz o kryzysie kredytów studenckich. Wartość całego długu studenckiego przekroczyła 1,5 bln dolarów. W 2018 roku przeciętny student kończył naukę z prawie 30 tys. dolarów długu i z tym obciążeniem wchodził w dorosłość. Od 1980 roku czesne za studia wzrosło ponaddwukrotnie, przy czym znacznie bardziej na uczelniach publicznych (wzrost o 213 proc.) niż prywatnych (129 proc.). Kredyt studencki to często obciążenie na całe życie. Ponad 3 miliony amerykańskich seniorów, tj. osób powyżej 60. roku życia, nadal spłaca swój kredyt z czasów studiów. Nauka na najbardziej prestiżowych uczelniach potrafi kosztować prawdziwy majątek. W 2018 roku aż 101 osób miało kredyt studencki o wartości powyżej miliona dolarów. Jeszcze w 2013 roku takich osób było jedynie czternaście. Obciążenie kredytem studenckim jest też istotnym czynnikiem rezygnacji z posiadania dzieci – jako przyczynę podało je 13 proc. ankietowanych. Jedna trzecia dłużników ogłaszających formalną niewypłacalność jest również obciążona kredytem studenckim.
czytaj także
Według analizy Brookings Institute kryzys kredytów studenckich w USA zaczyna się wymykać spod kontroli. Badanie kohorty z roku 1996 (tj. grupy osób, które w tamtym roku weszły do systemu kredytów studenckich) pokazuje, że wskaźnik niespłacalności kredytów studenckich rośnie między 12. a 20. rokiem od ich zaciągnięcia. To może oznaczać, że w 2023 roku 40 proc. przedstawicieli kohorty z 2004 roku przestanie spłacać swoje kredyty studenckie. Kryzys kredytów studenckich w zdecydowanie większym stopniu niż białych dotyka czarnych, którzy często pochodzą z niezamożnych warstw społecznych. Kredytów nie spłaca 21 proc. czarnych licencjatów i 4 proc. białych. Nadmierne zadłużenie to znacznie większy problem dla studentów uczelni komercyjnych niż szkół non profit. Dla kohorty z 2004 roku wskaźnik niespłacalności wynosi odpowiednio 43 (!) i 11 proc.
Wykształcenie rodziców ważniejsze niż dochód
Zwolennicy wprowadzenia odpłatności za studia przekonują, że z uczelni publicznych korzystają głównie bogate rodziny, więc jest to niesprawiedliwe. To nie do końca prawda. Oczywiście, nierówności edukacyjne w Polsce są bardzo wyraźne, jednak kluczowym czynnikiem nie jest poziom zamożności, tylko nierówno rozłożony kapitał kulturowy i społeczny rodziców. Krzysztof Czarnecki w badaniu Uwarunkowania nierówności horyzontalnych w dostępie do szkolnictwa wyższego w Polsce dowodzi, że kluczowym czynnikiem nierówności edukacyjnych jest wykształcenie rodziców. Przykładowo osoby, których przynajmniej jeden rodzic miał wyższe wykształcenie, stanowili 52 proc. studentów prestiżowych uczelni publicznych i 38 proc. masowych uczelni publicznych. Oczywiście także w przypadku tych drugich znacznie przeważali nad studentami, których rodzice zakończyli edukację na maturze lub wcześniej, jednak w przypadku uczelni prestiżowych ich przewaga była bardzo znacząca. A w przypadku uczelni elitarnych wręcz już miażdżąca – aż 81 proc. studentów elitarnych uczelni stołecznych to dzieci rodziców z wyższym wykształceniem.
Istotna jest również klasa społeczna, z której wywodzą się studenci – rozumiana jednak jako zawód rodziców, a nie ich dochód. Studenci z niższej klasy średniej dominują na masowych uczelniach publicznych (stanowią 37 proc.), natomiast z wyższej klasy średniej – na uczelniach prestiżowych i elitarnych (odpowiednio 39 i 49 proc.). Studenci z klasy robotniczej dominują na uczelniach prywatnych (46 proc.), na publicznych masowych oraz prestiżowych stanowią ponad jedną czwartą, natomiast na elitarnych zaledwie 10 proc. Osoby z klasy wyższej stanowią natomiast ponad jedną piątą studentów uczelni elitarnych, 10 proc. prestiżowych i po kilka procent pozostałych.
czytaj także
Równocześnie jednak nie ma w Polsce dużego zróżnicowania pod względem poziomu dochodów studentów oraz relatywnej sytuacji materialnej ich rodzin. Studiujący na publicznych uczelniach masowych i prestiżowych charakteryzowali się niemal identyczną sytuacją materialną rodziny. Na elitarnych uczelniach studenci wyróżniali się istotnie lepszą sytuacją finansową rodziny niż na publicznych masowych i prestiżowych, a na prywatnych odpowiednio gorszą. Jednak różnice te nie były dramatyczne – w obu przypadkach wynosiły po ok. 10 proc. Dosyć podobnie wyglądała sytuacja w przypadku dochodu rozporządzalnego studentów – między publicznymi uczelniami masowymi i prestiżowymi nie występowały różnice w dochodzie studentów. Natomiast studenci zarówno uczelni prywatnych, jak i elitarnych zarabiali od nich ok. 25 proc. więcej.
Tak więc jeśli elity finansowe obsiadły jakieś uczelnie, to głównie te elitarne (nomen omen) ze stolicy. Skoro Konrad Piasecki, wcześniej Marcin Kędzierski i inni zwolennicy płatnych uczelni chcą walczyć z „odwróconą redystrybucją”, niech zaproponują czesne tylko na Uniwersytecie Warszawskim i w Szkole Głównej Handlowej, a pozostałe zostawią w spokoju, bo studiują na nich w zdecydowanej większości zupełnie zwyczajni ludzie z zupełnie zwyczajnych domów.
Nie chcemy Ameryki
To między innymi z powodu odpłatności za studia Stany Zjednoczone charakteryzują się bardzo niską mobilnością społeczną. A w każdym razie najniższą w OECD. Według raportu Broken Social Elevator aż 40 proc. Amerykanów urodzonych w dolnym kwartylu dochodowym zostaje w nim także po osiągnięciu dorosłości. To najwyższy wynik wśród 16 najbardziej rozwiniętych państw OECD. Równocześnie zaledwie 5 proc. Amerykanów urodzonych w dolnym kwartylu przedostaje się do górnych 25 proc. – to zaś najniższy w OECD-16. Przykładowo w Danii zaledwie niecała jedna czwarta urodzonych w dolnych 25 proc. społeczeństwa pozostaje w nich po osiągnięciu dorosłości, za to jednej piątej udaje się przedostać do górnych 25 proc.
czytaj także
Wprowadzenie odpłatności za studia połączonej z kredytami studenckimi nie rozwiąże więc żadnych problemów edukacyjnych, za to wprowadzi mnóstwo nowych. Do bardzo dużych nierówności wynikających z wykształcenia rodziców dołoży te wynikające z sytuacji finansowej rodziny. Uczniowie z mniej zamożnych domów będą rezygnować z kontynuowania nauki w obawie przed wzięciem sobie na głowę długu. Oczywiście nie wszyscy zrezygnują, ale jakaś część tak. I po co to wszystko? Żeby walczyć z wyimaginowaną „odwróconą redystrybucją” na polskich uczelniach. Inaczej mówiąc, z powodu dominacji bogaczy na kilku elitarnych uczelniach z Warszawy zwolennicy odpłatności za studia chcą zablokować kanały awansu społecznego młodym ludziom w całej Polsce. No faktycznie, doskonały pomysł.