Kraj

Parada bizarności [Majmurek podsumowuje kampanię]

Tegoroczna kampania była wyjątkowo długa, początkowo nudna, potem aż zbyt pełna zwrotów akcji i emocji, najczęściej negatywnych. Gdybym miał określić jednym słowem to, co wydarzyło się w tym okresie, powiedziałbym, że zobaczyliśmy wielkie rozchwianie polskiej sceny politycznej i całej sfery publicznej.

Na powierzchownym poziomie to rozchwianie manifestowało się szeregiem dziwacznych, bizarnych zjawisk, jakie nagromadziły się w kampanii. Oczywiście, kampanie prezydenckie w Polsce zawsze sprzyjały politycznemu folklorowi i egzotyce.

W 1990 roku człowiek znikąd z czarną teczką wszedł do drugiej tury, pokonując w pierwszej Tadeusza Mazowieckiego. Pięć lat później w wyścigu wystąpił przedsiębiorca z Chrzanowa, wykorzystujący udział w debatach do reklamy produkowanych przez siebie wkładek do butów oraz budujący przekaz na otwartym antysemityzmie Leszek Bubel. W 2000 roku po Polsce jeździł sobowtór Kwaśniewskiego, zachowujący się jakby był nietrzeźwy, co korespondowało z kampanią Mariana Krzaklewskiego, wypuszczającego spoty zawierające nagrania z prezydentem w stanie najpewniej wskazującym. Nie przeszkodziło to Kwaśniewskiemu wygrać w pierwszej turze. Później mieliśmy jeszcze Magdalenę Ogórek jako kandydatkę SLD i wybory kopertowe, które się nie odbyły w 2020 roku.

6 największych kłamstw kampanii wyborczej

W tym roku parada bizarności była jednak wyjątkowa i to wcale nie za sprawą teoretycznie najbardziej „egzotycznych” kandydatów – anonimów, którzy nie wiadomo, w jaki właściwie sposób zdołali zebrać 100 tysięcy podpisów, czy namawiającego, by głosować na każdego tylko nie na niego dziennikarza sportowego reklamującego swój kanał na YouTubie.

Zresztą trudno ocenić, co właściwie jest dziś w Polsce politycznym folklorem. Grzegorz Braun, który 10 lat temu ze swoim hasłem „kościół, szkoła, strzelnica” i filmikami, w których zastanawiał się, czy Yoda był Żydem, pozostawał niegroźnym marginesem, teraz zebrał ponad 1,2 miliona głosów – więcej niż urzędujący marszałek Sejmu czy którykolwiek z kandydatów lewicy.

Co jednak kluczowe, Kaczyński wybrał kandydata z biografią – nawet gdyby potwierdziła się tylko jedna trzecia zarzutów, jakie zostały wobec niego wysunięte – jakby wyjętą z filmu, jaki Patryk Vega mógłby nakręcić o tegorocznych wyborach. Przez długie miesiące kampanii zastanawialiśmy się, czy kandydat na prezydenta jest gangusem, jakie znajomości łączą go z postaciami z trójmiejskiego półświatka i neonazistami. Gdy Nawrocki sam przyznał, że brał udział w kibolskich ustawkach, kolejni politycy PiS – niegdyś partii „prawa i porządku” – zaczęli bronić tej formy „szlachetnej sportowej rywalizacji”. Andrzej Duda – profesorskie dziecko po jednym z najlepszych w Krakowie liceów i prawie na UJ oraz Jarosław Kaczyński – człowiek z samego jądra żoliborskiej inteligencji, kiedyś z wyższością podkreślający, że on w przeciwieństwie do Tuska się na podwórku nie wychowywał – opowiadali, jak to kibolski świat był im bliski w młodości.

W absurdalną poetykę poszli też przedstawiciele innych sił politycznych, na czele z premierem Tuskiem, który kilka dni przed wyborami zaczął powoływać się na freakfightera podejrzanej konduity jako autorytet w kwestii przeszłości Nawrockiego. O ile Trump wprowadził do amerykańskiej polityki poetykę i postaci rodem z Wrestlemanii, to tegoroczna polska kampania kulturowo weszła w rejony gdzieś między Freak MMA a patostreamingiem.

Chwiejący się duopol

Za tą paradą bizarności kryje się głębsze rozchwianie organizującego polską politykę od 20 lat duopolu. Od 2005 roku, gdy objawił się po raz pierwszy, jego kandydaci w wyborach prezydenckich nie zdobyli wspólnie tak niewielkiej liczby głosów, jak w tym roku – na Trzaskowskiego i Nawrockiego padło zaledwie, a zarazem aż, 60 proc. głosów.

Nic za darmo. Lewica przed drugą turą wyborów prezydenckich

Duopol podgryzany był z lewa i prawa. PiS przez lata skutecznie realizował doktrynę Kaczyńskiego, zakładającą, że na prawo od tej partii nie może być znacznej politycznej siły. W tych wyborach na niepisowską prawicę padło przy dużej frekwencji ponad 20 proc. głosów, co niezależnie od wyniku drugiej tury będzie wielkim strategicznym wyzwaniem dla Nowogrodzkiej. Po drugiej stronie lewica mimo podziału – a może dzięki niemu – była w stanie zdobyć najwięcej głosów w wyborach prezydenckich od 2010 roku, nie dała się pożreć w pierwszej turze Trzaskowskiemu. Na kandydatów wyraźnego zerwania ze status quo – Mentzena, Brauna, Zandberga – padło w sumie 5,1 miliona głosów.

Widać też, że duopol nie radzi sobie z docieraniem do młodszych wyborców. Trzaskowski i Nawrocki zdominowali elektorat senioralny, im młodsza grupa, tym gorzej sobie radzą. Wśród osób w wieku 18-29 pierwsze miejsce zajął Mentzen, drugie Zandberg – grupa, która nie pamięta innej Polski, niż ta rządzona przez Kaczyńskiego lub Tuska pokazała, że zupełnie nie odnajduje się w tym podziale.

W kampanii widać też było kryzys przywództwa obu liderów duopolu. Kaczyński postawił na kandydata, który okazał się dla partii źródłem niekończących się problemów – gdyby PiS przy tych emocjach społecznych wystawił kogoś z mniejszym bagażem, szedłby on po pewne zwycięstwo. Tusk był raczej obciążeniem niż atutem kampanii Trzaskowskiego. W niedawnym wywiadzie cytował Murana, prezentując się jak ktoś, kto coraz słabiej radzi sobie z dynamiczną polityczną rzeczywistością.

Rząd stał się tak wielkim obciążeniem dla Trzaskowskiego, bo nie tylko nie potrafił zrealizować wielu obietnic, ale też zupełnie nie radził sobie z komunikacją swoich sukcesów.

Bez jasnego wskazania 

Z tego kryzysu duopolu na razie nie wyłania się żadna nowa polaryzacja czy jasna społeczna preferencja co do tego, w jakim kierunku ma iść Polska. Nie wiadomo, gdzie za choćby dwa lata będą bardzo zmienne, młode elektoraty Mentzena i Zandberga. Najmłodszych wyborców jest też zwyczajnie zbyt mało, by ich preferencje narzuciły oś podziału całej scenie politycznej.

Polaryzacja na linii Mentzen-Zandberg jest przy tym paradoksalna. Pierwszy zebrał w tych wyborach znacznie bardziej ludowy elektorat niż kandydat lewicowy. Wśród robotników Mentzen był drugi, za Nawrockim, z poparciem 21,8 proc., Zandberg szósty – z poparciem 2,6. Mentzen wyraźnie wygrywa też z kandydatem Razem wśród bezrobotnych. Remis jest tylko wśród uczniów i studentów. Prawie połowa wyborców Zandberga (47,3) ma wyższe wykształcenie, w przypadku wyborców Mentzena to 35,4 proc. Udział osób z wykształceniem zasadniczym i zawodowym w elektoracie lidera Konfederacji był ponad 3,6 razy większy, niż w tym Zandberga. Kandydat Razem ma też znacznie bardziej wielkomiejskich zwolenników. Nie istnieje na wsi, gdzie mieszka prawie połowa wyborców Mentzena. W jakimś sensie w najmłodszym pokoleniu podział góra-dół, dziś obsługiwany przez KO i PiS, odradza się w nowej obsadzie, gdzie „dół” obsługuje raczej Mentzen niż kandydat lewicy.

Ku nowemu radykalizmowi: druga tura a sprawa lewicy

Niezadowoleni z modelu społeczno-gospodarczego głosują więc na to, by włączyć turbodoładowanie tym jego cechom, które generują największe nierówności. W kampanii równie mocno wybrzmiał głód mieszkań i złość na deweloperów, co pragnienie deregulacji i odrzucenia Zielonego Ładu, wściekłość na nadmierny konserwatyzm obecnego rządu i lęk przed narzucaną przez globalistów „obyczajową rewolucją”. Istotnym czynnikiem, którego ciągle nie zbadaliśmy, jest lęk przed wciągnięciem Polski w wojnę w Ukrainie, co sprzyja prawicowym kandydatom, przyjmującym stanowisko co najmniej sceptyczne wobec naszego wytężonego zaangażowania w pomoc walczącym Ukraińcom (Nawrocki) lub zwyczajnie wrogim wobec „banderowskiego Kijowa” (Braun).

Trzaskowski wykorzystał superweekend

Widać też, że wyborcy stali się skrajnie niecierpliwi, niestabilni w swoich partyjnych lojalnościach. Przy całym krytycyzmie, jaki można wysunąć wobec rządu Tuska, obiektywne wskaźniki ekonomiczne nie uzasadniają aż tak silnej antyrządowej i antyestablishmentowej emocji.

Świat też się chwieje

Nie ma wątpliwości, że to, co dzieje się w Polsce, jest częścią globalnego rozchwiania oraz światowego konfliktu między ofensywą „globalnego MAGA” i broniącego się przed nim, słabnącego – choć zdolnego obronić się w takich miejscach, jak Kanada czy Australia – globalnego liberalnego centrum.

Widać to było doskonale we wtorek w Jasionce pod Rzeszowem, gdzie na sponsorowaną przez giełdę kryptowalut konferencję CPAC zjechała się cała alt-rightowa międzynarodówka, łącznie z sekretarz bezpieczeństwa w administracji Trumpa, Kristi Noem. Ta otwarcie poparła Karola Nawrockiego, sugerując, że Trzaskowski to „socjalista”, który będzie zagrożeniem dla wolności w Polsce.

W jakimś sensie polskie wybory zmieniły się w „proxy war” między trumpowską Ameryką a europejskim centrum. Obaj kandydaci biorą udział w tej wojnie, ukrywając jej prawdziwe strategiczne stawki przed swoimi wyborcami. Obóz europejski na każdym kroku zapewnia o swoich transatlantyckich więziach i utrzymuje iluzję, że Polska nigdy nie będzie musiała dokonać twardego wyboru między Waszyngtonem a Europą – do czego polityka Trumpa może nas zmusić w najbliższych latach. Obóz trumpowski udaje, że można bezkarnie grać z Trumpem na podział i osłabienie Europy, a jednocześnie czerpać dalej korzyści z europejskiego projektu.

Łachecki: Jakim prezydentem będzie Karol Nawrocki?

Wygrana Nawrockiego – znacznie bardziej alt-rightowego w międzynarodowym wymiarze, niż ukształtowany przez Lecha Kaczyńskiego Duda – oznacza przeniesienie konfliktu z kampanii w codzienne funkcjonowanie państwa. A także radykalne przyspieszenie rozchwiania, jakie obserwowaliśmy w ostatnich miesiącach. Bo Nawrockiemu i jego zapleczu zależy, by jak najszybciej wywrócić obecny rząd i zafundować Polsce nową pisowską rewolucję, pewnie wspólnie z Konfederacją. Zwycięstwo Trzaskowskiego będzie uspokojeniem sytuacji i szansą na stabilizację obecnego układu – ale nawet z prezydentem Trzaskowskim w 2027 może czekać go kolejny wstrząs.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij