Mamy jako zbiorowość, relatywnie niewielką chęć i zdolność, by wymuszać na politykach bardziej profesjonalne zachowania. Tymczasem „pauza strategiczna”, podczas której można było w miarę bezkarnie kochać się, bawić, robić kasę lub ją trwonić i „nie interesować się polityką” – właśnie się kończy.
„Spięcie” to projekt współpracy międzyredakcyjnej pięciu środowisk, które dzieli bardzo wiele, ale łączy gotowość do podjęcia niecodziennej rozmowy. Klub Jagielloński, magazyn „Kontakt”, Krytyka Polityczna, „Kultura Liberalna” i Nowa Konfederacja co kilka tygodni wybierają nowy temat do dyskusji, a pięć powstałych w jej ramach tekstów publikujemy naraz na wszystkich pięciu portalach.
Nikt nie zdał egzaminu
To, co działo się jesienią ubiegłego roku na pograniczu polsko-białoruskim – de facto nie było kryzysem migracyjnym, lecz przede wszystkim politycznym i humanitarnym. Pod tym względem Jakub Bodziony i Filip Rudnik, autorzy tekstu Kryzys na granicy nie nauczył nas niczego, mają całkowitą rację. Trudno polemizować także z innymi ich stwierdzeniami: na przykład tymi, że obóz rządzący Polską cynicznie wykorzystał dramat tysięcy ludzi do partyjnej propagandy i poprawienia sobie sondaży, celowo podgrzewając emocje kosztem merytorycznej debaty i sprzyjając polaryzacji opinii publicznej. Słuszna jest także ocena, że przy całej wojennej i turbopatriotycznej retoryce nie zdołano ani realnie uszczelnić granicy, ani uderzyć w jakikolwiek sposób w reżim Łukaszenki, ani tym bardziej w stojącego za nim moskiewskiego „patrona”.
czytaj także
Z drugiej strony – co słusznie odnotowują Bodziony i Rudnik – egzamin z właściwego reagowania w sytuacjach kryzysowych oblała też opozycja i niektóre związane z nią tak zwane środowiska obywatelskie. Widowiskowe (acz nieodpowiedzialne) biegi po łące z reklamówką w wykonaniu posła Sterczewskiego to tylko jeden z przykładów; innym jest równie nieodpowiedzialne nadużywanie słów w wykonaniu choćby Janiny Ochojskiej (zrównanie działań polskich służb mundurowych z zachowaniami „katów z niemieckich i sowieckich obozów”). Dodać można do tego woltę samego Donalda Tuska, który w pierwszych dniach kryzysu wypowiadał się jeszcze zupełnie rozsądnie, jak na propaństwowego polityka w obliczu zewnętrznej agresji przystało – ale rychło przypomniał sobie, że ma na karku wewnętrzne wybory w PO, uległ nastrojom w partii i/lub oportunistycznej kalkulacji taktycznej, i popłynął z prądem. Poniekąd grając rolę „złego liberała i Europejczyka”, którą w propagandowym teatrzyku napisali dlań różni Jackowie Kurscy.
Jarosławowi Kaczyńskiemu się to politycznie opłaciło, Donaldowi Tuskowi też, ale Polsce i jej racji stanu z pewnością nie. A przecież niebezpieczeństwo wcale nie minęło. Prawdopodobieństwo kolejnej odsłony kryzysu, w którym nacisk migracyjny (wszystko jedno, czy naturalny, czy sztucznie wzbudzony i kontrolowany) zostanie wykorzystany jako element agresji o charakterze hybrydowym, drastycznie wzrośnie wraz z wiosną. W dodatku Władimir Putin, eskalując kryzys polityczny i wojskowy wokół Ukrainy, jasno sygnalizuje, że zamierza nam dostarczyć „atrakcji” znacznie poważniejszego kalibru.
Czy pan/pani zgadza się, żeby ludzie umierali z zimna i głodu w lesie?
czytaj także
Dlatego warto wołać wielkim głosem o refleksję wśród elit z różnych stron partyjnych barykad i o szybkie zmiany w szeroko pojętej kulturze strategicznej Rzeczpospolitej. Autorzy „Kultury Liberalnej” to czynią i chwała im za to – trudno tu z nimi polemizować, można jedynie uzupełnić ich tekst o parę uwag. I postawić kropkę nad „i”, nawet jeśli to będzie bolało.
Czy jesteśmy bezpieczni?
Przede wszystkim – chodzi o wskazanie, że z punktu widzenia profesjonalistów od bezpieczeństwa narodowego jest jeszcze gorzej, niż wynika to z tekstu Bodzionego i Rudnika. Jesienią zawiodła bowiem wojskowa logistyka (żołnierze kupujący na własną rękę baterie do latarek w sklepach to tylko drobny, acz charakterystyczny przykład). Zawiedli dowódcy, kierujący do arcytrudnej służby granicznej ludzi albo bez elementarnego wyszkolenia, albo szkolonych w zupełnie innym kierunku, niż quasi-policyjne zadania, realizowane w bezpośrednim kontakcie z cywilami o niejasnym statusie i funkcjonariuszami obcych służb specjalnych – co było proszeniem się o kłopoty i tragedie. I tylko szczęściu lub Opatrzności zawdzięczamy stosunkowo łagodny wymiar kary.
Po stronie służb mundurowych zawiodła umiejętność (acz przede wszystkim – chęć, co jest jeszcze bardziej skandaliczne i niebezpieczne na przyszłość!) współpracy z szeroko pojętymi mediami, tak jakbyśmy nadal mieli wiek XIX, a pojęcie „walki informacyjnej” nie istniało. Zawiodły też wywiad, dyplomacja oraz instytucje mające narzędzia do stosowania soft power – bo kryzys można było sygnalizować wcześniej i łagodzić działaniami zewnętrznymi, w rodzaju choćby porządnej akcji propagandowej na Bliskim Wschodzie. Wreszcie: zawiedli politycy odpowiedzialni „z urzędu” za bezpieczeństwo, poczynając od prezydenta (Rada Bezpieczeństwa, z udziałem liderów opozycji politycznej, powinna być w takich okolicznościach zwołana natychmiast, w celu wypracowania przynajmniej minimum wspólnej płaszczyzny i zapobieżenia rozgrywaniu nas przez ośrodki zewnętrzne), poprzez premiera i jego „wice” do spraw bezpieczeństwa, po „branżowych” ministrów.
I niestety – to raczej nie jest kwestia wyjątkowej nieudolności konkretnych osób (choć ona, rzecz jasna, też swoje dołożyła). To problem systemowy, który może wystąpić równie dobrze, gdy wymienione funkcje obejmą kiedyś zupełnie inni ludzie. Mieszanka cynizmu, naiwności i braku profesjonalizmu, którą przy okazji niedawnych wydarzeń „popisała się” opozycja, nie rokuje dobrze pod tym względem.
Służby chciały zastraszyć aktywistów, urządziły wjazd na chatę. Trafili na katolików
czytaj także
Szanowna Czytelniczko i Szanowny Czytelniku – proszę, nie traktujcie tego jak znienawidzonego „symetryzmu”. Bo z oczywistych względów (posiadane narzędzia) bez porównania większa odpowiedzialność za przebieg zdarzeń spada na rządzących. Ale to nie powód, by z urzędu rozgrzeszać drugą stronę, ona nie jest zwolniona z myślenia kategoriami interesu państwa ani zwolniona z myślenia jako takiego.
„Pauza strategiczna” się skończyła
Przegranym w przedmiotowym kryzysie – w największym stopniu – okazał się zdrowy rozsądek oraz centrum sceny politycznej. Bo z jednej strony mieliśmy część społeczeństwa, wcale niebagatelną, która bezkrytycznie kupiła toporną propagandę władz, „stanęła murem za polskim mundurem” i zapomniała, przynajmniej chwilowo, o chrześcijańskich przykazaniach i ogólnoludzkich wartościach. Z drugiej – mieliśmy tych, którym nienawiść do PiS (zmieszana z dziecinną niekiedy egzaltacją) kazała zapomnieć, że państwo ma interesy bezpieczeństwa i że w gruncie rzeczy, w wielu sytuacjach, jest to suma interesów bezpieczeństwa wszystkich obywateli, bez względu na ich przekonania i sympatie polityczne.
czytaj także
Przejawiało się to między innymi w całkowitej odmowie przyjęcia do wiadomości dość oczywistego faktu, że za całą aferą stoją Putin z Łukaszenką. A walcząc z własnym państwem o unieważnienie jego fizycznej granicy, bardzo łatwo przekroczyć umowną granicę, za którą człowiek staje się tak zwanym „pożytecznym idiotą” ościennych dyktatorów, a to z jakąkolwiek słusznością i moralnością nie ma nic wspólnego. Pośrodku zaś, kurcząc się między ekstremami, nieśmiało przycupnęła sobie garstka fachowców próbujących tłumaczyć, jak jest (i narażając się przy tym na razy z obu stron). Plus: też kurcząca się grupa tych, którym w zasadzie jest wszystko jedno, bo oni „polityką się nie interesują”.
Niestety, to skutek lat fatalnej edukacji – tej ogólnej i tej obywatelskiej. Nie oszukujmy się, jej degrengolada nie zaczęła się za rządów ministra Czarnka ani nawet za rządów PiS-u. To, że wielu Polaków zna świat tylko pozornie (bo niby jeżdżą na wczasy do Chorwacji, ale wiedzę i tak czerpią głównie z blogów domorosłych geostrategów), że obce są im prawidła logicznego wnioskowania i umiejętność podstawowej weryfikacji informacji (i to mimo dyplomów akademickich) – to niestety spadek po dekadach lekceważenia nauki i szkolnictwa przez kolejne ekipy.
Nie łudźmy się – ten kryzys, zwany potocznie „granicznym” czy „migracyjnym”, unaocznił nam kryzys znacznie głębszy i groźniejszy. Państwo z dykty, mimo obietnic wzmocnienia, mamy nadal – a dykta po drodze rozmokła. Mamy też, jako zbiorowość, relatywnie niewielką chęć i zdolność, by wymuszać na politykach bardziej profesjonalne zachowania. Ci zaś – radośnie z naszego przyzwalającego zaniechania korzystają.
Tymczasem „pauza strategiczna”, podczas której można było w miarę bezkarnie kochać się, bawić, robić kasę lub ją trwonić i „nie interesować się polityką” – właśnie nam się kończy. O czym Bodziony i Rudnik wspominają tylko mimochodem lub między wierszami, a co jest problemem tysiąckroć poważniejszym niż ewentualna odpowiedzialność karna szeregowych funkcjonariuszy za łamanie prawa podczas interwencji na granicy.
***
Witold Sokała – ekspert Nowej Konfederacji, autor jej cyklicznego Niezbędnika Zagranicznego. Wicedyrektor Instytutu Stosunków Międzynarodowych i Polityk Publicznych Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, przewodniczący Rady i analityk Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu, członek Stowarzyszenia Integracji Europa-Wschód SIEW, publicysta „Dziennika Gazety Prawnej”.
**
Inicjatywę wspiera Fundusz Obywatelski im. Henryka Wujca.