Kraj

Ostatnia bitwa transformacji. Wrocławianie walczą o odzyskanie mieszkań

Sprawa mieszkań zakładowych to wielowarstwowa historia, tkana z korupcji, niewiedzy, niemocy. Władzom na każdym szczeblu można zarzucić działanie na szkodę strony społecznej.

Jest wiele obszarów życia, które zostały zdemolowane przez transformację ustrojową, ale mieszkalnictwo jest bodaj najważniejszym z nich. Żaden rząd III RP nie poradził sobie z wypracowaniem satysfakcjonującego modelu, nie udało się też tym, którzy głosili wyjście naprzeciw potrzebom ludzi, zmieniając licznik Rzeczpospolitych na wyższy. Wszystkie proponowane rozwiązania były w dużym stopniu dyktowane przez potrzeby deweloperów i banków, a dzika reprywatyzacja zastąpiła politykę mieszkaniową wielu samorządów.

Niestety, również ci, którzy w poprzednim systemie zapracowali ciężko na swoje lokum, nie mogą liczyć na przychylność władzy, w kwestiach mieszkaniowych posługującą się dobrze wyćwiczonym przerzucaniem odpowiedzialności i otwartą bezradnością.

Deweloper na Swoim, czyli program mieszkaniowy Platformy

Na wrocławskim spotkaniu Akcji Lokatorskiej dominują emocje. Nic dziwnego, zebranych tutaj ludzi spotkała nie tylko niesprawiedliwość, ale także długa, licząca w tym momencie trzy dekady, walka o jej odwrócenie. Walka wyczerpująca i stresująca, pogorszona tym, że zamiast cieszyć się czasem na wypoczynek, trzeba chodzić po urzędach, pisać pisma, protestować, brać udział w rozprawach sądowych – własnych i sąsiadów.

To mieszkańcy i mieszkanki lokali zakładowych, zbudowanych ze składek potrącanych z pensji i premii, a czasami także własnymi rękami. Lokatorzy i lokatorki podkreślają, że mieszkania nie należały do zakładu, tylko do załogi, co jeszcze bardziej pogłębia niesprawiedliwość sytuacji.

5 grudnia 1990 roku mieszkania – do tej pory wynajmowane przez pracowników i pracowniczki zakładów pracy – na mocy ustawy zostały przekazane na własność wraz z gruntami do dowolnego rozporządzania państwowym osobom prawnym. Przez dziewięć lat mieszkania były wykupywane po śmiesznie niskich cenach, wiele z nich trafiło w jedne ręce. Zebrani na spotkaniu znają nazwiska tych osób, wiedzą dokładnie, kto kiedy i za ile kupił.

– Na te mieszkania były dwie ceny: jedna, oficjalna, którą sprawdzał NIK, to było 110 zł za m2. I druga cena, którą poznaliśmy, kiedy ktoś później kupił 18 mieszkań za 49 000 złotych, czyli za 28 złotych za m2. Który prywaciarz sprzeda ze stratą, skoro wcześniej kupił za 110 złotych za m2? – zastanawia się jeden z uczestników spotkania. – Usłyszałem 90. to był Dziki Zachód z mieszkaniami i prawa nie było. Prawo ustalał prywaciarz, który próbował coś załatwić, i sędzia, który próbował coś wziąć – konstatuje z gniewem w głosie.

Sprawa mieszkań zakładowych to wielowarstwowa historia, tkana z korupcji, niewiedzy, niemocy. Władzom na każdym szczeblu można zarzucić działanie na szkodę strony społecznej. Wojewoda wrocławski w 1992 roku podpisał nielegalne zarządzenie, przydzielające mieszkania zakładowe miastu lub spółdzielni, wbrew ustawie z 1990, która mówiła o prawie pierwokupu dla lokatorów i lokatorek.

– Przez dziewięć lat nie wiedzieliśmy, co władze robiły z tymi mieszkaniami. Nikt nie miał takiej informacji. Pierwsza wypłynęła 15 lipca 1999 roku, kiedy się dowiedzieliśmy, że nasze mieszkania zostały sprzedane osobom trzecim. Obowiązkiem wojewody było poinformowanie lokatorów o próbie zbycia tych mieszkań i dania nam prawa pierwokupu – słyszę na spotkaniu.

Polska transformacja: czy była modernizacyjna alternatywa?

W takim kontekście nietrudno o zarzuty o korupcję, również wobec, jak to określiła jedna z osób, „gwiazd wrocławskiej polityki”. – Przy ulicy Ślicznej był olbrzymi blok, trzech właścicieli, którzy mieli bardzo dobre układy we wrocławskim magistracie, wykupiło cały blok. Było też kilka słupów, które pół roku później sprzedało tym głównym właścicielom mieszkania – opowiada jedna z poszkodowanych osób, pieczołowicie dokumentująca każdy krok swojej walki.

Jakakolwiek sprawiedliwość dla lokatorów i lokatorek mieszkań zakładowych mogła się pojawić już w 2001 roku. Na wniosek Sejmu powstała ustawa przywracająca mieszkania lokatorom w całym kraju. – Przegłosował to Sejm, Senat, ale była jakaś poprawka, trzecie czytanie i odesłanie do prezydenta. Pan marszałek Płażyński z kpiną powiedział, że zostawi tę sprawę na następną kadencję Sejmu – gorzko wspomina jedna z osób.

I kontynuuje: – Jako Stowarzyszenie Obrony Lokatorów wystąpiliśmy w tej sprawie do ministra skarbu w 2016 roku. Na jakiej podstawie oni ukradli nam mieszkania? Odpisał, że to była pomyłka rządu i w związku z tym oni serdecznie przepraszają, ale nie zrobili nic w kierunku przywrócenia poprzedniego stanu. Kolejne nasze działanie to było wystąpienie do prokuratury, która się tym zajęła w roku 2018 i pan prokurator stwierdził, że osoby, które doprowadziły do tej sytuacji, powinny siedzieć. A oprócz tego płacić odszkodowania poszkodowanym osobom. Ale prokuratura nic więcej nie mogła zrobić ze względu na to, że minął czas piętnastu lat, kiedy mieli prawo ścigać, bo zaczęli liczyć od 1992 roku – mówi uczestnik wrocławskiego spotkania.

Balcerowicz musiał zostać, bo tak chcieli Amerykanie. Antoni Dudek o polskim skoku w kapitalizm

Prokuratura rozłożyła ręce, chociaż zdaniem osób na spotkaniu mogła z powodzeniem ruszyć ze sprawą, gdyby zastosowała inną strategię. – Nie zaczęli liczyć, kiedy lokatorzy kończyli sprawy w sądzie. A sprawy trwały w 2005, 2007, 2008, 2012, 2013. Gdyby zaczęli liczyć te piętnaście lat od tego czasu, to mieliby obowiązek ścigać – mówi jedna z kobiet.

– Domagaliśmy się wówczas takiej komisji, jak była komisja reprywatyzacyjna w Warszawie, która zajęłaby się weryfikacją tych procesów prywatyzacji mieszkań zakładowych we Wrocławiu i kasacją działań wykonanych niezgodnie z prawem. Ale na jedno ze spotkań w urzędzie wojewódzkim przyjechała reprezentacja Ministerstwa Sprawiedliwości, przyjrzała się sprawie i powiedziała, że to jest zbyt skomplikowane – dodaje jeden z aktywistów.

Po fiasku drogi przez prokuraturę postanowiono powalczyć w województwie. – Nasze żądania były proste: zwrócić nam mieszkania, to znaczy cofnąć decyzję wojewody z 1992 roku bądź wypłacić nam odszkodowania, żebyśmy mogli zabezpieczyć sobie byt w innych lokalach – mówi najbardziej zorientowany mężczyzna na spotkaniu. To był 2019 rok, istniała już ustawa o możliwości wykupu mieszkań przez gminy miejskie, z rekompensatą z budżetu państwa, wynoszącą 48 procent wartości. – Na tych warunkach Wrocław powiedział, że tego nie zrobi, bo to za duże koszty dla miasta – mówi jeden z działaczy lokatorskich.

Jak powstawał „realny kapitalizm”

– Inne miasta zaczęły to robić, m.in. Katowice czy Zabrze. Główny projekt ze strony rządowej był taki, żeby umożliwić gminom taki zakup. Rozmawialiśmy z wiceprezydentem Lorencem, gdzie postawiono nam wymagania, że ma to się odbyć bezkosztowo dla miasta. Próbowaliśmy proponować różne rzeczy, kredyt długoterminowy spłacany z czynszów, ale prawdę mówiąc, to wszystko było nierealistyczne. Więc doszliśmy do wniosku, że gmina się do tego nie przychyli i prosimy o jakieś inne rozwiązania. Mniej więcej w tym momencie urząd wojewódzki przestał z nami rozmawiać – wyjaśnia.

Przyszedł czas na ostrzejsze kroki. – Od początku 2022 rozpoczęliśmy protesty regularne, cotygodniowe pod urzędem wojewódzkim i siedzibą PiS, aż przyszła do nas propozycja rozwiązania – zmiana ustawy o wykupie mieszkań przez gminę, podnosząca zwrot dla gminy do 95 proc. Ta ustawa weszła w życie 1 grudnia 2022 roku. W grudniu złożyliśmy petycję o tym, żeby gmina dokonała tego wykupu.

Spięcie otwiera program współpracy medialnej Dział Krajowy Lokalny

Warto podkreślić, że to, o co walczyła wrocławska grupa, nie dotyczy tylko stolicy Dolnego Śląska. Niesprawiedliwość wobec lokali zakładowych to ogólnokrajowy problem, częściowo już rozwiązany, chociaż nie wszędzie. – Część z tych mieszkań zakłady pracy oddawały i sprzedawały tak, jak powinny, tylko my trafiliśmy na takich, którzy niekoniecznie tak ten proces zakończyli – mówi ponuro jeden z uczestników spotkania.

Zakładowych lokali mogło być, według różnych szacunków, nawet 1,3 miliona, ale dzisiaj została ich garstka. Dlatego jeden z aktywistów nazwał obecne działania „ostatnią bitwą transformacji. Trwającym procesem, który dla większości ludzi jest historią, a tu jest wciąż żywy”. Sprawa ciągnie się bardzo długo, po drodze prywatni właściciele mieszkań zaczęli wymuszać podwyżki czynszów i eksmisje.

Minister Wilczek nie miał pojęcia o motoryzacji zupełnie

czytaj także

– Są kombinacje z tym wykupem, przerzucanie ludzi jak gorącego kartofla. A czas leci, ludzie umierają. Także ze stresu, bo wystarczy, że ktoś dostanie zawiadomienie o podwyżce, która wynosi 90 czy 100 proc. emerytury – mówi jeden z aktywistów. – To jedna pani ze Ślicznej, a za nią poszedł mąż – dodaje pani, która przez całe spotkanie nie szczędziła najostrzejszych słów z całego grona. – Czynsze to jedno, ale proszę zrozumieć, ile my już czasu walczymy. Ludzie mieli kiedyś po pięćdziesiąt kilka lat, a teraz… Nic dziwnego, że ludzie umierają. Mnie się wydaje, że złośliwość tych ludzi polega na tym, żeby odwlec, ile się da, i może zadziała biologia.

Abstrahując od biurokratyczno-prawnych zawiłości tej sprawy, najbardziej rażący jest wymiar etyczny. Mówimy o grupie ludzi, która zapracowała na swoją własność, zatem w teorii spełniła wymogi kapitalistycznych wartości. Na tym etapie rozwiązanie problemu to nawet nie są wielkie kwoty, bo urzędnicza bierność skutecznie doprowadziła do pomniejszenia zainteresowanego grona.

– Chcieliśmy ustawowo zmusić decydentów, żeby wreszcie krzywda została naprawiona. Nam było obojętne, kto rozwiąże ten problem, bo państwo zawiodło, więc państwo powinno to rozwiązać. Jeśli się nie dało ze względu na zapisy w księgach wieczystych, to należało zwrócić pieniądze, żeby ludzie mogli sobie kupić takie mieszkania, na jakie zasługują. Wszyscy przyznawali, że doszło do przynajmniej nieprawidłowości, a nawet złodziejstwa, ale nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności. Nie prawnej, a moralnej: tak, państwo zawiodło, my to naprawimy. Warto podkreślić, że to nie jest konflikt partyjny, polityczny. Tak naprawdę wszystkie partie, które rządziły, mogły to rozwiązać, ale rozwiązywały tylko trochę – mówi jeden z aktywistów.

5 mitów na temat reprywatyzacji

Termin na odpowiedź na petycję złożoną na ręce władz Wrocławia mija 8 marca. W dniu, w którym odwiedzam Akcję Lokatorską, trwa żywiołowa dyskusja po spotkaniu z dyrektorem Departamentu Nieruchomości i Eksploatacji, Lechem Filipiakiem. Próżno tu szukać nadziei na pozytywne rozpatrzenie petycji: ludzie uważają, że są przez urząd ignorowani i traktowani protekcjonalnie. Pojawiają się zarzuty o klasizm i feudalne stosunki z petentami, jakby miasto za wszelką cenę nie chciało iść na kompromisy, jakkolwiek rozsądne, ze stroną społeczną.

Pytam o powody tego, że miasto nie chce rozwiązać tego problemu: – Najpierw mówili o pieniądzach, ale jak ten problem rozwiązaliśmy, to się dowiedzieliśmy, że pieniądze nigdy nie były problemem. Teraz mówią, że miasto nie chce zwiększać swojego zasobu komunalnego i nie chce wchodzić w nowe wspólnoty, w których nie ma stu procent własności.

Nowelizacja ustawy z grudnia 2022, wyszarpana rękami obecnych w małej salce osób, neutralizuje argumenty finansowe. Przy 74 mieszkaniach koszt rozwiązania problemu przez miasto to ponad milion złotych, w perspektywie miejskiego budżetu to niewielka kwota. Dla porównania, Wrocław w 2023 roku dofinansował piłkarski Śląsk 13 milionami złotych. Nietrudno o wniosek, że tu wciąż chodzi o ideologię. Zresztą wiele osób dzieli się doświadczeniami niezrozumienia sprawy u młodszych urzędników, którzy nie mogą się nadziwić temu, że państwo kiedyś budowało mieszkania.

Prosimy o kontakt, chcemy pomóc

Tymczasem lokatorska ekipa jest zdeterminowana i wspiera się na wiele sposobów, choćby obecnością na kolejnych rozprawach sądowych o podwyżki czynszów – widok takiej zwartej grupy potrafi zaważyć na sędziowskiej opinii. Czy wrocławscy lokatorzy i lokatorki doczekają się sprawiedliwości, o którą walczą od dekad? Być może odpowiedź na to pytanie poznamy już 8 marca. Jeśli nie, są gotowi i gotowe na dalszą walkę, bo mają w sobie sporo siły. Co nie zmienia faktu, że ta energia powinna być przeznaczona na coś innego niż walkę z bezprawiem.

**

Paweł Klimczak – dziennikarz, muzyk, DJ. Od lat zajmuje się branżą muzyczną w kontekście społecznym, politycznym i ekonomicznym. Ostatnio bada nowe formy ludowości i eksploruje możliwości adaptacji muzyki ludowej do nowej rzeczywistości brzmieniowej. Bezwstydny nerd i stoner.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij