Oleksij Radynski

Nie wiem, jak to inaczej nazwać

Czy na Ukrainie toczy się wojna domowa?

Czy na Ukrainie toczy się wojna domowa? Po piątkowej tragedii w Odessie media – przede wszystkim rosyjskie, a śladem za nimi zachodnie – zaczęły trąbić, że tak. Tylko że media rosyjskie o „ukraińskiej wojnie domowej” donoszą już od kilku miesięcy, więc potrzeba im dowodów na swoją rację. Czy pożar w Odessie stanie się ukraińskim point of no return, zależy w dużej mierze od tego, czy potrafimy coś przeciwstawić tej narracji, która rozpala wojnę lepiej od koktajli Mołotowa.

Określenie „wojna domowa” pojawiło się w codziennym politycznym języku Ukrainy dużo wcześniej, niż potrzeba. Publicyści wszystkich opcji zaczęli straszyć publiczność niemal od samych początków Majdanu. „Wojny domowej” używano głównie z braku pomysłu na felieton albo w celu zwiększenia klikalności. Były prezydent Krawczuk ogłosił, że Ukraina jest „na granicy wojny domowej” jeszcze w styczniu, gdy sytuacja w kraju, w porównaniu z dniem dzisiejszym, to był raczej luz.

Wówczas po jednej stronie barykad stanęli autentycznie wściekli obywatele, a po drugiej – funkcjonariusze policji oraz odgórnie zorganizowani pracownicy budżetówki, zmuszeni do demonstrowania albo przekupieni. Trudno to było uznać za zalążek wojny. Trudno to było nazwać nawet obywatelską konfrontacją. Przecież nie uznamy za stronę tej konfrontacji ludzi, którzy o określonej godzinie dostają honorarium za konfrontowanie się i idą do domu.

Po upadku Janukowycza sytuacja zasadniczo się zmieniła. Funkcjonariusze policji znaleźli się pod podwójną presją – obywatelskiego gniewu i zapowiedzi zemsty ze strony nowej władzy. Niektórzy z nich, nie czekając na odwet, uciekli ze swoich stanowisk razem ze służbową bronią. Tak zrobiło na przykład ponad trzydziestu funkcjonariuszy kijowskiego Berkutu (wkrótce ta jednostka policji została rozwiązana, a los jej byłych pracowników wciąż jest niewiadomą). Z kolei wielu pracowników budżetówki (szczególnie ze wschodu Ukrainy), przez kilka miesięcy zmuszanych do demonstrowania (albo opłacanych za to), doświadczyło czegoś w rodzaju pierwotnej politycznej inicjacji. Część z nich właśnie na demonstracjach Antymajdanu po raz pierwszy uświadomiła sobie, że jest podmiotem politycznym. Nawet jeśli właśnie zostali nie upodmiotowieni, a podporządkowani.

Obsesyjne odtwarzanie wszystkich doświadczeń Majdanu – od budowania oponowych barykad i okupacji budynków rządowych po określanie się jako „antymajdanowcy” – świadczy o tym, że Majdan potrafił na masową skalę upolitycznić nie tylko swoich zwolenników, ale też swoich przeciwników.

Nie ma żadnych wątpliwości, że na wschodzie i południu Ukrainy mamy do czynienia z ukrytą, nieoficjalną agresją wojskową Rosji – działają tam grupy dywersyjne, sformowane, uzbrojone i koordynowane przez armię rosyjską. Ale nie można też wątpić, że taka ukryta, „hybrydalna” wojna jest możliwa tylko w warunkach przynajmniej pasywnego wsparcia ze strony części lokalnych mieszkańców. Jest oczywiste, że przeważająca część ich roszczeń wobec ukraińskiej władzy jest wyssana z palca albo wbita do ich głów przez rosyjską telewizję: od rzekomego zagrożenia dla języka rosyjskiego po absurdalne fantazje o fizycznej eksterminacji mieszkańców Wschodu przez Prawy Sektor, wyhodowany zresztą przez kremlowską propagandę.

Ale warto też zrozumieć, że tych ludzi na ulice tak naprawdę wyprowadzają fatalne warunki życiowe i całkowity brak perspektyw. Że odpowiedzialność za ten brak perspektyw ponoszą obecny rząd Ukrainy oraz sterujące nim zachodnie instytucje – w stopniu porównywalnym z byłym rządem Janukowycza.

Na wschodzie Ukrainy naprawdę jest sporo ludzi, którzy protestują nie z miłości do Rosji, Putina czy z czystej chęci federalizacji. Protestują, bo nie wyobrażają sobie, co stanie się z ich fabrykami, gdy stosunki gospodarcze z Rosją zanikną. I nikt nawet nie próbuje im tego wytłumaczyć.

Wygląda na to, że zamiast otwartej agresji wojskowej Putin wziął kurs na szybkie i efektowne prowokowanie ukraińskiej wojny domowej – kiedy zacznie się na dobre, będzie znacznie łatwiej wytłumaczyć wprowadzenie „sil pokojowych” przez Kreml. Ale wojna domowa, w odróżnieniu od zwykłej agresji wojskowej, nie zaczyna się pewnego dnia o określonej godzinie. Jej początek jest zwykle wyznaczany retrospektywnie, kiedy historycy ustalają pewien point of no return, po którym nie udało się już powstrzymać przemocy. Tak było z zabójstwem trzydziestu Palestyńczyków w Bejrucie w kwietniu 1975, które jest uważane za oficjalny początek libańskiej wojny domowej.

Teraz widzimy próby, by zrobić to samo ze śmiercią kilkudziesięciu prorosyjskich aktywistów 2 maja w Odessie. Czy to się uda, w dużej mierze zależy od naszej umiejętności wymyślenia i upowszechnienia jakiejś innej narracji o obecnych zdarzeniach na Ukrainie niż „wojna domowa”. Oraz – od umiejętności widzienia w swoim rodaku o odmiennych poglądach politycznych wciąż jednak rodaka, a nie rosyjskiego dywersanta.

W sytuacji, kiedy wokół naprawdę snują się rosyjscy dywersanci, to zadanie staje się bardzo trudne.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Oleksij Radynski
Oleksij Radynski
Publicysta i filmowiec (Kijów)
Filmowiec dokumentalista, współzałożyciel Centrum Badań nad Kulturą Wizualną w Kijowie. W latach 2011-2014 redaktor ukraińskiej edycji pisma Krytyka Polityczna.
Zamknij