Oleksij Radynski

Dlaczego Tarantino nie nakręci polskiego westernu?

Jeśli plotki o tym, że po stworzeniu Django Quentin Tarantino postanowił odejść z branży filmowej, są nieprawdziwe, to najważniejsze pytanie w świecie filmu brzmi: którą z upośledzonych grup społecznych reżyser wybierze do kolejnego odcinka swojej epopei o słusznej zemście? Po kobietach (Kill Bill, Death Proof), Żydach (Bękarty wojny) oraz Afroamerykanach (Django) lista wzorcowych wykluczonych, których możemy bezwzględnie poprzeć w ich dążeniu do okrutnej zemsty, wyczerpała się. Możemy się więc spodziewać wyścigu ofiar drugorzędnych, które od dawna starają się zepchnąć Izrael z piedestału najbardziej poszkodowanego państwa w historii.

Rosjanie na pewno nie odmówiliby sobie przyjemności obejrzenia historii o jarzmie mongolsko-tatarskim (dodatkowym argumentem za zrobieniem takiego filmu byłoby przyznanie Tarantino rosyjskiego obywatelstwa; już nigdy nie musiałby płacić żadnych podatków). Ukraińcy mają całą listę roszczeń, które mogliby mu dać do przemyślenia – od Wielkiego Głodu po uwięzienie Julii Tymoszenko. Swoja drogą, jeśli Tymoszenko wyjdzie z aresztu, to urządzi swoim oprawcom taką rzeź, że działania Narzeczonej z Kill Bill okażą się czymś porównywalnym z pozwem do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka; oprawcy zresztą świetnie to wiedzą, dlatego niedawno zapowiedzieli kolejny pozew sądowy, w wyniku którego ukraińska Narzeczona może dostać dożywocie.

A co z Polakami?

Na marginesie najnowszego filmu Tarantino znajdziemy motyw, który idealnie nadaje się do pociągnięcia w ramach gatunku o nazwie „polski western”, a może nawet zmieści się w konwencji polskiego realizmu społecznego. Na samym początku Django tytułowy bohater w towarzystwie niemieckiego łowcy głów przybywają do małego południowego miasteczka. Zapoznawanie się z nim zaczynają od zastrzelenia szeryfa. Otoczony przez uzbrojonych mieszkańców, łowca głów, którego gra Christoph Waltz, nagle ujawnia, że szeryf był ścigany listem gończym, a więc jego zabójca nie tylko nie popełnił żadnej zbrodni, ale czeka na wynagrodzenie od lokalsów.

Trudno o lepsze ujawnienie struktury władzy na kolonialnych peryferiach: im dalej na Zachód (w naszym przypadku – na Wschód), tym cieńsza granica pomiędzy władcą a zbrodniarzem. Wystarczy przenieść się kilkaset kilometrów w głąb kontynentu, żeby uciec od najgorszych oskarżeń. Przecież pełnisz ważną misję, utrwalając kruchy porządek prawny.

Jak to się ma do Polski? Trudno ją obecnie uznać za państwo kolonialne (mimo wszelkich wysiłków polskich fundacji uczących wschodnich sąsiadów prawdziwej demokracji i uczciwych wyborów, co zwykle kończy się zgarnianiem polskiej kasy przez cynicznych aborygenów, wcale niedających się tak łatwo upupić, jak się panom z Polski wydawało).

A jednak istnieją w tym państwie instytucje, dla których teren na wschód od Polski nadal służy jako coś w rodzaju Syberii z czasów Piotra I, region nadający się do ucywilizowania nawet przez najbardziej odrażające bękarty wojny. Na przykład Kościół katolicki wysłał za karę na Ukrainę niejakiego księdza Mariusza, który odmówił pomocy kobiecie rodzącej jego dziecko na plebanii. Dziecko zmarło, prokuratura wszczęła postępowanie, które natychmiast umorzyła, a ksiądz Mariusz pojechał sobie na Ukrainę, wychowywać tych głupków do dojrzałości i odpowiedzialności za cudze życie. I robiłby to nadal, gdyby nie namierzyła go ekipa programu Tomasza Sekielskiego Po prostu, którą serdecznie pozdrawiam – wyprzedzili Quentina Tarantino, tworząc prawdziwy współczesny polski western, na dodatek dokumentalny.

W tej relacji o księdzu Mariuszu naprawdę nie ma niczego, co nie mogłoby wyjść spod ręki Tarantino, gdyby zainteresował się zrobieniem filmu o polskim Kościele. Dziewczyna, która urodzi dziecko księdza, poznaje przyszłego kochanka, kiedy przychodzi do kościoła ze swoim ówczesnym chłopakiem, podobno opętanym przez diabła. Kiedy zaczyna się poród, ksiądz zamyka się w sąsiednim pokoju, żeby słuchać muzyki (tu miejsce na niezły soundtrack). Gdy przychodzi policja, twierdzi, że modlił się w kościele do czwartej nad ranem, a po powrocie do domu znalazł zakrwawioną kobietę z martwym dzieckiem. Najciekawsze jednak zaczyna się, kiedy dziennikarka namierza księdza Mariusza, udając doktorantkę piszącą o polskim Kościele na Ukrainie.

Z relacji wynika, że mieszkańcy małej ukraińskiej wioski, gdzie swoje odsiaduje ksiądz Mariusz, to albo kaleki, albo lokalni gangsterzy, którzy bronią swojego kumpla-księdza, gdy okazuje się, że doktorantka jest dziennikarką TVP1. Na koniec pojawia się nawet Tomasz Terlikowski, którego elokwencję w obronie Kościoła w tej trudnej sprawie można porównać z językową dezynwolturą postaci odtwarzanych przez Christopha Waltza – niekoniecznie w Django.

Na szczęście twór ekipy Tomasza Sekielskiego różni się zasadniczo od dzieł Tarantino całkowitą nieobecnością w nim wątku zemsty. Gdyby Kościół nie uczył wybaczać, byłoby naprawdę trudno – przede wszystkim samemu Kościołowi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Oleksij Radynski
Oleksij Radynski
Publicysta i filmowiec (Kijów)
Filmowiec dokumentalista, współzałożyciel Centrum Badań nad Kulturą Wizualną w Kijowie. W latach 2011-2014 redaktor ukraińskiej edycji pisma Krytyka Polityczna.
Zamknij