W końcu naprawdę doceniliśmy naszych wykładowców. Uczyli nas, w jaki sposób nie prowadzić lekcji przy zachowaniu pełnych pozorów, że jest ona prowadzona.
Od jakiegoś czasu mam problem ze znalezieniem stałej pracy. Dorabiam tu i tam na zlecenia. Nie czuję się z tym komfortowo, ale nie powinnam też specjalnie narzekać, bo w podobnym położeniu znajduje się obecnie duża część moich znajomych i całkiem niezły odsetek polskiego społeczeństwa. Jeszcze parę lat temu nie przeszkadzało mi zupełnie, że należę do licznego grona polskich prekariuszy. W porządku, myślałam. Rzadko choruję, do emerytury daleko, nie ma się czym martwić. Czas jednak płynął i zanim się obejrzałam, z kategorii „młodzież” przeszłam do „młodych trzydziestoletnich”, a z niej zaczęłam przesuwać się do grupy wiekowej „trzydzieści +”. W obliczu nieubłaganie zbliżającej się czterdziestki kwestia emerytury nie wydaje się już tak odległa, a ubezpieczenie zdrowotne nabrało nowego, poważnego wymiaru.
Od dawna uczę dzieci: w gimnazjum i liceum, współpracuję z instytucjami zajmującymi się popularyzacją nauki, prowadzę warsztaty badawcze, pisze artykuły popularnonaukowe. Lubię to zajęcie, co więcej sadzę, że dobrze je wykonuję. Mam doświadczenie, sporo pomysłów, mówię logicznie i zrozumiale, łatwo łapię kontakt z uczniami. A jednak żadna z warszawskich szkół nie chciała zatrudnić mnie na etat. Kwalifikacje nauczycieli wynikają z rozporządzenia MEN (Dz. U. z 2009 r. Nr 50, poz. 400), w którym możemy przeczytać, że osoba ubiegająca się o pracę w szkole oprócz dyplomu ukończenia studiów wyższych musi legitymować się zaświadczeniem potwierdzającym odpowiednie przygotowanie pedagogiczne. Ja takiego zaświadczenia nie miałam i nie spełniałam formalnych wymogów kuratorium. Postanowiłam więc uzupełnić braki w wykształceniu i zapisałam się na kurs pedagogiczny.
Taki kurs to spory wysiłek. Trzeba uiścić wpisowe, a potem chodzić na zajęcia w każdy piątek, sobotę i niedzielę. O wolnym czasie można zapomnieć na najbliższe pół roku. Wizja zajętych weekendów mocno mnie przygnębiła, ale uznałam, że nie mam wyjścia. Wpłaciłam czesne i wróciłam do szkolnej ławki. Słyszałam wcześniej wiele niepochlebnych opinii na temat kursów pedagogicznych, ale nie byłam źle nastawiona. Jak większość nauczycieli odczuwam nieustanną potrzebę szlifowania rzemiosła. Stałe poczucie niedoskonałości jest chyba największym obciążeniem związanym z zawodem belfra. Założenie, że w pewnym momencie można osiągnąć pełne przygotowanie, z definicji stoi w sprzeczności z istotą pracy w szkole, która wymaga ciągłego przystosowywania się do nowych, często zaskakujących sytuacji, zmieniania sposobów prowadzenia lekcji i wreszcie stałego uzupełniania wiedzy. Po kursie spodziewałam się nudnych wykładów i ćwiczeń, ale jednocześnie miałam nadzieję, że uda mi się wyciągnąć kilka nowych, przydatnych informacji. Rzeczywistość przeszła jednak moje najczarniejsze wyobrażenia.
W niewielkiej salce wykładowej spotkałam dziesięć osób, mniej więcej w moim wieku. Wszyscy trochę speszeni, nieprzyzwyczajeni do roli ucznia. Nie wiedzieliśmy, czego spodziewać się po nowych zajęciach. I słusznie: pierwszego dnia całkowicie zaskoczyła nas pani od pedagogiki, która wyjęła flamastry i duże arkusze białego papieru, po czym zaproponowała zabawę integracyjną. Mieliśmy wyobrazić sobie, że jesteśmy rozbitkami na bezludnej wyspie, wybrać kapitana, wymyślić, w jaki sposób zdobędziemy pożywienie i dach nad głową, a następnie narysować logo drużyny.
Łatwo sobie wyobrazić, z jakim entuzjazmem przyjęło tę propozycję dziesięć dorosłych, zmęczonych po całym tygodniu pracy i marzących o powrocie do domu osób. Uznaliśmy jednak, że są to zajęcia wstępne, powinniśmy się lepiej poznać i nie sprawiać przykrości nauczycielce. Przez cztery godziny uganialiśmy się więc w wyobraźni po piaszczystej plaży i budowali domki z bambusowych pali.
W sobotę na metodyce zdołaliśmy się dowiedzieć, że w barku na parterze sprzedają pyszne zupy, pani metodyk ma wspaniałego syna i jest osobą z natury pogodną. Po trwającym czterdzieści minut wstępie usłyszeliśmy, że najlepszym sposobem na rozpoczęcie każdej lekcji jest wprowadzanie tzw. „rozluźniaczy”. Najprostszy „rozluźniacz” polega na pytaniu uczniów o samopoczucie i stosowanie go prowadząca sumiennie z nami przećwiczyła. Każdego z uczestników i uczestniczek szczegółowo wypytała o nastrój, jego powód i plany na nadchodzący dzień. W ten sposób minęły cztery godziny. Po południu byliśmy tak zmęczeni, że ze stoickim spokojem obserwowaliśmy pana, który przez całe zajęcia rysował na tablicy tabelkę, umieszczając w kolejnych rubrykach informacje dotyczące wieku uczniów chodzących kolejno: do szkoły podstawowej, gimnazjum, szkoły zawodowej, technikum i liceum.
W niedzielę rano wysłuchaliśmy zawiłego wykładu na temat konieczności wyjaśniania uczniom, w jaki sposób działa sprzęt, którym posługują się na lekcjach. Następnie każdy z nas karnie wykonał ćwiczenie polegające na rozłożeniu i złożeniu starego wyświetlacza do folii. Kiedy jednak po południu zaproponowano nam „grę w patyki”, po czym dostaliśmy zestaw dwudziestu słów, z których należało ułożyć opowiadanie, w klasie zapanowała atmosfera buntu. Oświadczyliśmy zgodnie, że nie zamierzamy marnować weekendu i jeśli nie czeka nas nic ciekawszego niż zabawy integracyjne, to wolimy skończyć zajęcia i zająć się własnymi sprawami. Pani nieco się obraziła, ale zostaliśmy zwolnieni.
Przez kolejne tygodnie niewiele się zmieniło. Część z wykładowców wyświetlała na ścianie odbitki MEN-owskich ustaw i czytała je monotonnym głosem, inni ściągali z internetu gotowe prezentacje, po czym z większym lub mniejszym powodzeniem rozszyfrowywali je w czasie zajęć, pozostali wypełniali czas, wdając się z nami w niezobowiązujące pogawędki na temat pogody i ostatnich wydarzeń politycznych. Ponadto rozwiązaliśmy kilka prostych testów na osobowość i dowiedzieliśmy się, kto w klasie jest lwem, żółwiem, psem lub kobrą albo może świnią, osłem czy baranem… Nie pamiętam dokładnie. Powoli docierało do nas, że nie są to zajęcia wstępne, prowadzające do istotnej części. Merytoryczna część kursu po prostu nie istniała.
Zaczęła nas ogarniać wściekłość. Knuliśmy w czasie przerwy, zbijając się w złowrogą grupkę na korytarzu. Odmawialiśmy udziału w lekcji i nie odpowiadaliśmy na pytania. Wreszcie wprost formułowaliśmy nasze zastrzeżenia. Wystosowaliśmy nawet list do dyrekcji, na który nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Wszystkie sprzeciwy z naszej strony były zbywane machnięciem ręki i pobłażliwym uśmiechem, który zdawał się mówić: „Nie z takimi przypadkami mieliśmy tu do czynienia”. Jeśli zbyt głośno protestowaliśmy, po prostu zwalniano nas do domu, przymykano oko na nieobecności, przerwy wydłużyły się z dziesięciu do trzydziestu minut. Nikt nie próbował udawać, że to, w czym wspólnie bierzemy udział, jest czymś innym niż całkowitą fikcją.
Mijały kolejne miesiące i nasz opór zaczął powoli słabnąć. Przestaliśmy protestować i słać petycje. Coraz częściej za to braliśmy udział w kawiarnianych rozmowach, nie sposób w końcu siedzieć w całkowitej ciszy, jeśli spędza się wspólnie siedem godzin w każde weekendowe przedpołudnie. Godziliśmy się również na proste gry i zabawy, bez szemrania wypełnialiśmy testy, ćwiczyliśmy pamięć i wysłuchiwaliśmy, jakim organom państwowym podlegają szkoły. W zamian skracano zajęcia i zwalniano nas wcześniej do domu. Wszyscy wykładowcy byli uprzedzająco mili i w końcu naprawdę ich doceniliśmy. Uczyli nas, w jaki sposób nie prowadzić lekcji przy zachowaniu pełnych pozorów, że jest ona prowadzona. I byli w tej dziedzinie wybitnymi specjalistami.
W końcu dotarło do nas, że dyrekcja nie przejęła się naszymi protestami, bo zachowaliśmy się dokładnie tak, jak wszystkie grupy przed nami i jak te, które przyjdą po nas doskonalić nauczycielskie rzemiosło: denerwowaliśmy się i narzekaliśmy dla zasady, w rzeczywistości jednak chodziło przecież tylko o to, żeby dostać papier. I dostaliśmy go, niewielkim kosztem wysiedzenia dwudziestu godzin tygodniowo w zamkniętej klasie. Zaliczenie było naprawdę łatwe, nikt nie chciał sprawiać nam niepotrzebnych kłopotów. W końcu wszyscy wpłaciliśmy czesne. Część uczestników pozbyła się wszelkich skrupułów i na chama ściągnęła prace z internetu. Oczywiście nikomu nie przyszło do głowy, żeby to sprawdzić. Pożegnaliśmy się serdecznie z wykładowcami, dyrekcją i z sobą nawzajem, po czym w poczuciu głębokiego absurdu rozeszliśmy się do swoich spraw.
Żeby było jasne: wcale nie jestem przeciwna obowiązkowi kształcenia nauczycieli. Wręcz przeciwnie, uważam, że odpowiednie przygotowanie pedagogiczne jest potrzebne, a nawet niezbędne do tego, żeby uczyć w szkole. W czasach reformy systemu oświaty zmieniły się oczekiwania wobec nauczycieli, przed którymi stawia się szereg wysokich wymagań. I bardzo dobrze! Nauczyciel jest osobą, która powinna rozwijać w uczniach ciekawość świata, aktywność, kreatywność i przygotowywać do przejścia w dorosłość. A to bardzo odpowiedzialne zadanie i żeby dobrze je wykonywać, trzeba zdobyć odpowiednie kwalifikacje, a państwo powinno owe kwalifikacje kontrolować za pomocą określonych przepisów. Pytanie tylko, na ile owa kontrola przypomina starą zabawę w ciuciubabkę. Większość nauczycieli, z którymi rozmawiałam, narzekało na kursy pedagogiczne. Ja jestem absolutnie pewna, że w podobnej grandzie jeszcze nigdy nie uczestniczyłam, no, może poza okresem, kiedy jako dziecko chodziłam do PRL-owskiej podstawówki.