Kaja Malanowska

Szkoła, nasz drugi dom

To nie jest historia z happy endem, o dobrej pani nauczycielce i uratowanych dzieciach.

Wróciłam do pracy w szkole. Znowu uczę dzieci. W obliczu kryzysu i przepowiadanych zwolnień nauczycielskich postanowiłam również zwiększyć kwalifikacje i ukończyć kurs pedagogiczny. Tym samym pół roku temu wstąpiłam na ścieżkę polskiego absurdu edukacyjnego i do tej pory nie mogę się otrząsnąć. Kursem pedagogicznym zajmę się innym razem. W końcu sezon ogórkowy właśnie się rozpoczął, trzeba oszczędzać tematy. Historia dwóch czeczeńskich uczennic, którą mam zamiar dzisiaj opowiedzieć, jest wystarczająco przygnębiająca jak na jeden felieton.

Madina i Hava przyjechały do polski osiem lat temu. Ponieważ wszystkie dzieci w naszym kraju podlegają obowiązkowi nauki, od razu poszły do szkoły, najpierw tej blisko ośrodka dla uchodźców, kilka miesięcy później do dobrej warszawskiej podstawówki w centrum miasta. Tam też utkwiły. Na długie lata. W żaden sposób nie mogąc przekroczyć magicznej granicy czwartej klasy. Obecnie Madina ma szesnaście, a Hava piętnaście lat. Krzywda, jaką wyrządził im polski system edukacyjny, jest już nie do naprawienia.

Kiedy pół roku temu podjęłam się prowadzenia indywidualnych zajęć, które miały przygotować obie siostry do przejścia ze szkoły podstawowej do gimnazjum, opracowałam wstępny program, kupiłam podręczniki i energicznie zabrałam się do pracy. Nie wiedziałam, że przyjdzie mi mierzyć się z problemem o wiele poważniejszym niż nauka ortografii i ułamków dziesiętnych.

Madina i Hava nie opuszczały lekcji, nie spóźniały się na zajęcia i cierpliwie słuchały tego, co miałam do powiedzenia, ale na wszystkie zadawane pytania niezmiennie odpowiadały: „nie wiem”. Miesiąc zabrała mi wstępna ocena ich umiejętności, która wypadła przerażająco słabo. Mówiły po polsku bez żadnych problemów. Pisały dosyć sprawnie, czytały powoli, składając sylaby. O zrozumieniu tekstu dłuższego niż jeden akapit nawet nie było mowy. Umiały dodawać i odejmować w granicach stu. Koncept dzielenia był im zupełnie obcy, a tabliczka mnożenia wzbudzała paniczne przerażenie. „Nie umiem”, „nie potrafię”, „jestem za głupia”, słyszałam za każdym razem, kiedy próbowałam zmusić je do samodzielnej pracy.

Po sześciu tygodniach zorientowałam się, że nie zrobiły najmniejszych postępów. Tkwiły w martwym punkcie pomiędzy odejmowaniem a tabliczką mnożenia. Ale dużo bardziej niż słabe wyniki w nauce matematyki niepokoił mnie ich całkowity brak zainteresowania światem. Dziewczynki pozostawały niezmiennie obojętne na tajemnice kosmosu, sekrety ludzkiego ciała, a nawet legendy i stare podania czeczeńskie. Niezależnie od tego, jak bardzo się starałam i ile wysiłku i pomysłowości wkładałam w przygotowanie zajęć, patrzyły na mnie szklanym wzrokiem. Zmuszone do odpowiedzi, odzywały się półsłówkami, a jedyne pytanie, jakie zadawały pod koniec lekcji, brzmiało: „Za ile przerwa?”

Z początku podejrzewałam je o najzwyklejszą ludzką tępotę i dotkliwy brak inteligencji. Z czasem jednak zorientowałam się, że nie poziom IQ jest tu największym problemem, tylko poważne blokady psychiczne wyniesione ze szkoły podstawowej. Do tego dochodziła wyuczona bezradność, którą posługiwały się dość zręcznie, unikając brania na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności. Dziewczynki umiały dojechać do szkoły tramwajem, ale poza jedną zapamiętaną trasą natychmiast gubiły się w mięście, w którym spędziły ostatnie osiem lat życia. Nie potrafiły oceniać odległości, posługiwać się wskazówkowym zegarkiem, a pojęcie czasu, poza nauczonymi na pamięć dniami tygodnia, było im całkowicie obce. Pewnego razu poprosiłam, żeby w drodze do szkoły kupiły drożdże potrzebne do doświadczenia na lekcje biologii. Odmówiły, twierdząc, że same nigdy nie chodzą do sklepu, bo boją się rozmawiać z obcymi ludźmi.

Wiedziałam, że miały kłopoty w szkole podstawowej, ale fakty, jakie zdołałam w końcu poskładać w całość, przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Madina i Hava poszły do szkoły, nie znając polskiego. Nauczycielka przedstawiła je klasie, posadziła w ostatniej ławce i na tym skończyło się jej zainteresowanie. Kiedy po trzech dniach zauważyła, że dziewczynki nudzą się strasznie na lekcjach, z których nie rozumieją ani słowa, poszła po rozum do głowy, dała im kredki i modelinę, kazała rozwijać talenty plastyczne i trzymać buzię zamknięta na kłódkę. Polskie dzieci śmiały się z nowych koleżanek, wyzywały na przerwach i wytykały palcami. Konsekwentnie ignorowały też wszelkie próby nawiązania kontaktu, jakie podejmowały siostry. Nauczyciele nie widzieli w tej sytuacji nic niestosownego. 

Pozostawione same sobie, Madina i Hava zajęły się grzecznie lepieniem oraz rysowaniem. Wyprodukowały niezliczone rzeźby i obrazki do momentu, kiedy pewnego dnia okazało się, że szkoła ma problem, bo dwie nastoletnie uczennice tkwią nadal w drugiej klasie. Ponieważ mówiły już wtedy po polsku, zostały przeniesione do trzeciej, a potem czwartej klasy, gdzie znowu utknęły. Tym razem na dobre. Mowy nawet nie było, żeby zdołały nadrobić brakujący materiał. Nauczyciele powtarzali, że są ograniczone i leniwe, koledzy otwarcie je wyśmiewali. Tuż przed promocją do piątej klasy pojawiła się opcja szkoły specjalnej i obie dziewczynki zapewne by do niej trafiły, gdyby któryś ze znajomych matki nie opowiedział jej o szkole na Raszyńskiej i specjalnym programie dla dzieci uchodźców.

Tak właśnie trafiły na moje lekcje. Po dwóch miesiącach wspólnych wysiłków zaczęłyśmy odnosić pierwsze sukcesy. Porzuciłam słowa: „musisz” i „skup się”, a zastąpiłam je: „na pewno zrozumiesz” i „jesteś mądrą dziewczyną”. W ten sposób udało się nam przeczytać głośno kilka lektur i napisać pierwsze wypracowanie. Razem doszłyśmy też do tego, czym różni się ryba od ssaka, jak oddycha człowiek i do czego służy wątroba. Nawet tabliczka mnożenia powoli i opornie, a jednak ruszyła z miejsca.

Ale to nie jest historia z happy endem, o dobrej pani nauczycielce i uratowanych dzieciach. Madina i Hava nigdy nie skończą gimnazjum w normalnym trybie. Zostały daleko w tyle za kolegami, a dystans, który ich różni, jest nie do nadrobienia. Poza gigantycznymi brakami w edukacji ze szkoły podstawowej wyniosły miażdżąco niskie poczucie własnej wartości, wyuczoną bezradność, brak zainteresowania otaczającą je rzeczywistością oraz paniczny strach przed kontaktami z polskimi rówieśnikami.

Osiem lat temu do Polski przyjechały dwie małe, ciekawe świata dziewczynki. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zdołają odnaleźć się i zakorzenić w nowym środowisku, a w przyszłości zostać w pełni zasymilowanymi polskimi obywatelkami. Na przeszkodzie stanął im system edukacyjny. Z nim wygrać nie miały najmniejszych szans.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Malanowska
Kaja Malanowska
Pisarka
Z wykształcenia biolożka, napisała doktorat z genetyki bakterii na University of Illinois at Urbana-Champaign. Felietonistka „Krytyki Politycznej”. Zadebiutowała powieścią "Drobne szaleństwa dnia codziennego" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010), która przyniosła jej uznanie krytyki i nominację do Gwarancji Kultury – nagrody TVP Kultura. Autorka książek "Imigracje" i "Patrz na mnie Klaro!".
Zamknij