– Chciałybyśmy pomóc – mówimy kierowniczce. – Zrobić coś, co byłoby potrzebne tu, na miejscu.
– Chciałybyśmy pomóc – mówimy kierowniczce. – Zrobić coś, co byłoby potrzebne tu, na miejscu.
– Ale co takiego? – dziwi się pani Iza. – U nas już wszystko jest.
– Może lekcje polskiego dla dorosłych? – pytamy nieśmiało. – Korepetycje dla dzieci w wieku szkolnym? Warsztaty plastyczne?
– Ale my mamy nauczycielkę – pani kierowniczka uśmiecha się do nas zza swojego biurka. – Przyjeżdża cztery razy w tygodniu. I co z tego, jak nikt nie korzysta? – wzrusza ramionami. – Uchodźcy nie chcą się uczyć.
Stary numer. Jest nauczycielka, klasy, tablice, telewizory i DVD. Są dobrze wyposażone kuchnie, siłownia, boisko do piłki nożnej i siatkówki. Cała infrastruktura czeka gotowa, na wyciągnięcie ręki. Tylko że nikt z niej nie korzysta.
Niewiele wiem o tym, jak działa opieka społeczna w rozwiniętych krajach Europy Zachodniej. Słyszałam jednak, że dostarczanie środków potrzebującym jest tylko jednym z elementów pomocy, jaką się oferuje. Zajmowanie się całą grupą ma sens i przynosi efekty wyłącznie wtedy, kiedy pomagający zwracają uwagę na indywidualne potrzeby poszczególnych osób. Zwłaszcza uchodźców, którzy czują się obco w nowym kraju, do którego docierają często zdemoralizowani przez życie, jakie do tej pory prowadzili, przez głód, niesprawiedliwość czy wojnę, w depresji, w poczuciu beznadziei i przekonani o tym, że nie mają najmniejszego wpływu na otaczającą ich rzeczywistość. Trzeba cierpliwie tłumaczyć, jak wykorzystywać możliwości, prowadzić na lekcje, zachęcać do zajęć sportowych, kierować na kursy i warsztaty. Każdego osobno prowadzić, jak dziecko, które uczy się chodzić.
Oglądamy ponury, brzydki budynek, zwiedzamy kamienne korytarze, lustrujemy malowane olejno ściany, drzwi do kolejnych pokoi, wystawione na zewnątrz stojaki z praniem. Mężczyzn prawie nie widać. Kobiety zerkają na nas podejrzliwie. Nowe twarze, trzeba uważać. Nie wiadomo, kim jesteśmy, może jakieś kuratorki, wizytacja albo z policji nie daj Boże… Apatyczna, tępa atmosfera. Jak mamy pomóc, skoro wszystko już tutaj jest?
Dzieci siedzą na schodach i parapetach okiennych. Przyglądają się nam bez większego zainteresowania. Smutne, zobojętniałe efekty uboczne namiętności rodziców, całkowicie ubezwłasnowolnione dodatki do życia dorosłych, które najpierw przeszły wojnę, jaką zgotowało im starsze pokolenie, a potem, niepytane o zdanie, zostały przywiezione do obcego kraju, do tego dziwnego miejsca, którego nazwy nie potrafią wymówić ani wskazać go na mapie, do domu przypominającego opuszczoną szkołę, w którym nic się nie dzieje.
– O, ci dwaj właśnie powinni być w przedszkolu – woła pani kierowniczka i rozdziela bijących się czterolatków.
– To tu jest przedszkole? – dziwi się Magda.
– Oczywiście. Mamy przedszkole.
Idziemy obejrzeć. Niewielki pokój, podłoga wyłożona kolorową wykładziną, przyjemne mebelki z IKEA. Trudno to nazwać przedszkolem, słowo przechowalnia bardziej pasuje. Są misie i kilka samochodów, żadnych klocków, kredek, farb ani plasteliny. Dwie książeczki z bajkami, poza tym trochę przypadkowych gazet i stare podręczniki. Z dziećmi nikt się nie bawi, ale rodzice mogą je zostawić bezpiecznie na jakiś czas i zająć się własnymi sprawami.
Trzech chłopców przewala się po podłodze, wyrywają sobie plastikowy samochód. Reszta rozeszła się po korytarzach i pokojach. Przed telewizorem siedzi młoda dziewczyna w chustce na głowie i dżinsowym płaszczu do ziemi. Ogląda film. Szarpanina na dywanie trwa kilka minut, w końcu jeden z chłopców triumfuje, zabiera zabawkę i na wszelki wypadek na niej siada. Pozostali patrzą na niego z niechęcią, najmłodszy zaczyna ryczeć. Z nosa lecą mu gluty. Kobieta w chustce odrywa się od ekranu, mówi coś ostro, w niezrozumiałym, pełnym gardłowych dźwięków języku, bierze dziecko na ręce i wtedy nas zauważa.
– Dzień dobry – bąka nieśmiało.
– Dzień dobry – uśmiechamy się. – To kiedy możemy zacząć?
– Kiedy panie chcą – odpowiada kierowniczka.
Czeka nas niełatwe zadanie. Wiemy już, że nie nakażemy dzieciom, żeby przychodziły do przedszkola.
– Będą chciały, to przyjdą, nie będą chciały, to nikt ich nie zmusi – mówi pani kierownik. – Nie, nie można ich podzielić na grupy – odpowiada na kolejne pytanie. – Muszą sobie panie radzić same w takich warunkach, jakie tu mamy.
Przez następne tygodnie zbieramy z Magdą materiały, planujemy zajęcia. Kontaktuję się z moją koleżanką Małgosią, która prowadzi prywatne przedszkole.
– Jak mam, do cholery, skłonić takie małe dzieci, żeby chciały się ze mną uczyć, kiedy wcale nie muszą tego robić? – pytam. – Na dodatek ja nie mówię po czeczeńsku, a one nie mówią po polsku…
– Nie wiem… – Małgosia rozkłada ręce. – Może wkup się w ich łaski… Zrób coś niepedagogicznego na samym początku. Puść im na przykład film na DVD. Podliżesz się.
Małgosia daje nam kredki i kolorowanki. Od znajomych i rodziny dostajemy kleje, papier kolorowy i brystol. Magda nagrywa odcinek Boba Budowniczego i Świnki Peppe. Do ośrodka dojeżdża się kolejką WKD, a potem autobusem. Musimy wyruszyć o ósmej, żeby zdążyć na dziesiątą. Przed wejściem przystajemy na chwilę. Patrzymy na brzydki, odrapany budynek, brudne szyby. Na balkonach leżą sterty zamarzniętych szmat.
– To wygląda jak slumsy – mówię. – Denerwuje się – dodaję prędko.
– Ja też – przyznaje Magda.
W przedszkolu zastajemy piątkę maluchów. Patrzą na nas nieufnie. Rodzice mieli być wcześniej zawiadomieni. Tymczasem najwyraźniej nikt ich nie uprzedził, że przyjedziemy, albo też uprzedził, tyle że nikogo to tutaj nie obeszło. Trudno, będziemy bawić się z tymi, którzy przyszli. Staramy się ośmielić chłopców, ale oni natychmiast odsuwają się od nas z niechęcią. Pani Jasmina, która opiekuje się dziećmi, uśmiecha się zakłopotana. Chciałaby pomóc, ale nie wie jak. Krzyczy na dzieci, żeby były grzeczne. Od razu wyciągamy asa z rękawa. Ustawiamy krzesełka i włączamy kreskówkę. Mamy sprytny plan i czekamy na entuzjazm. Tymczasem dzieci robią wrażenie śmiertelnie znudzonych. Są zirytowane, że każemy im siedzieć na krzesłach. Nie obchodzi ich telewizja. Wiercą się i wykręcają na wszystkie strony. Mimo ostrych upomnień ze strony pani Jasminy po dwóch minutach całkowicie tracą zainteresowanie i rozłażą się po pokoju.
– Jeżeli one mają taki czas skupienia, to nie wiem, jak sobie poradzimy – mówię z rozpaczą.
Magda wzrusza ramionami. Trudno, brniemy dalej. Bez specjalnej nadziei wyciągamy kredki i kolorowanki.
-Może byście chciały… – bąkamy nieśmiało.
Nie mija pięć sekund, a wszystkie kartki są rozdane, kredki otworzone i dzieci, które wcześniej nie potrafiły spokojnie obejrzeć pięciominutowego filmu, siedzą zafascynowane, jakbyśmy oddały w ich ręce najwspanialszy skarb, a nie zwykłą kolorowankę ze Świnką Peppą. Starsi rysują zawzięcie, tylko dwuletni Islam zajmuje się gromadzeniem flamastrów i chowaniem temperówki do kieszeni, ale kiedy orientuje się, że jego obrazek zostanie powieszony na ścianie, też zaczyna kreślić krzywe kółka i z dumą pokazuje Magdzie swoje dzieło.
– Bo my tu nie mamy kredek… – tłumaczy pani Jasmina.
Pierwsza godzina mija jak z bicza strzelił. Potem idziemy na plac zabaw. Kiedy przechodzimy przez korytarze, dołącza do nas coraz więcej dzieci. Po powrocie ze spaceru mamy przedszkole pełne maluchów, które rysują, wycinają i wyklejają. Podziw wzbudzają klej, kolorowy papier i spinacze. Nawet pani Jasminie udziela się ogólny entuzjazm i składa z bibułki kolorowe origami.
– Nigdy nie widziałam takiego artystycznego szału u mojego dziecka – wzdycham.
– Ja u swoich też nie… – śmieje się Magda.
Po czterech godzinach wychodzimy z ośrodka odprowadzane tłumnie i żegnane z żalem.
– Wrócimy – obiecujemy. – Wrócimy na pewno.
Jedziemy do Warszawy ledwo żywe ze zmęczenia. Magda przysypia. Mnie wysiadł kręgosłup. Uśmiechamy się jednak cały czas.
– Taki sukces – mówię. – I kto by przypuszczał, że wystarczą kredki?