Boguś, ojciec mojej babci od strony mamy, był założycielem rodziny. Od niego się wszystko zaczęło i poniekąd na nim się również skończyło. W mojej głowie Boguś składa się z mało konkretnych wspomnień i z opowieści niedosłyszanych, poprzekręcanych, które być może nie zawierają nawet ziarenka prawdy. Jak na przykład historia o kwiatach, które hodował w więzieniu. Ktoś opowiadał, że pisał w tym celu do naczelnika, potem do samego ministra. W końcu przyznano mu paprotkę. Stała na korytarzu i mógł raz dziennie wychodzić z celi żeby ją podlewać. To było w pięćdziesiątym czwartym.
Przed wojną Boguś wyprowadził się z Warszawy do Jastarnii. Był bokserem i ratownikiem, ale przede wszystkim hotelarzem. Zakładał ośrodki wczasowe i dobrze na tym zarabiał. Zbił nawet niewielką fortunę. Ile tych pieniędzy było, nikt już teraz nie pamięta. Podobno jego żona Wandeczka sprowadzała buty od najlepszego szewca w Paryżu, a garsonki zamawiała w Londynie. Podobno wrócili do Warszawy, żeby zamieszkać na Belwederskiej. W nowoczesnej willi, całej ze szkła. Willa pękła i rozsypała się na drobne kawałki, kiedy w trzydziestym dziewiątym spadły pierwsze bomby. Podobno. Nie będę upierać się, że to prawda.
W moich wspomnieniach Boguś siedzi w fotelu pod oknem. Ma czerwoną kamizelkę, zapinaną na złote guziki. Na stole stoi niebieska lampa. Na ścianach wiszą olejne bohomazy. Jeden obok drugiego, jeden na drugim: malowane brzozy, maki i słoneczniki. Lampa chwieje się w szybie. Świeci się łysa głowa. Świecą się złote guziki. Boguś jest wielki. Większy od fotela, większy od stołu i od mieszkania w bloku. Śpiewa:
Chodziłem po polu
I zbierałem kłosy
Takie dziewczę kocham
Takie dziewczę kocham
Co ma jasne włosy
I oczy niebieskie
Wyciąga do mnie ręce, ale udaję, że tego nie widzę. Boję się Bogusia. Nie jestem z niego.
O wojnie nikt nie opowiada. Wojna jakby się nie zdarzyła w mojej rodzinie. Składa się ze zmienionego nazwiska i jeszcze kilku krótkich epizodów. W jednym z nich Bogusia wezwali na Szucha. W czasie przesłuchania złapał granat i zagroził, że wszystkich wysadzi w powietrze, jeśli natychmiast go nie wypuszczą. Wypuścili. Po czterech godzinach wrócił do Wandeczki, która czekała na niego w Parku Ujazdowskim. Każda rodzina potrzebuje mitów o swoich bohaterach…
W mojej głowie Boguś ma krochmalone koszule w różowym albo błękitnym kolorze i twarde, szerokie dłonie. Wstydzę się jego ogolonej głowy i spłaszczonego nosa. Wstydzę się, kiedy szarpie chłopca, który popchnął mnie na schodach, więc chowam się w załomie muru i nie chcę wyjść.
– Chodź już! – woła do mnie. – Twoja mama czeka.
Nad domem świeci blade słońce. Od pływania i boksowania Boguś ma szeroką pierś. Od chodzenia z gołą głową – brązową skórę. Na jego twarzy nie widać gniewu, tylko rozbawienie.
– Zabiję każdego, kto cię ruszy palcem – mówi i chce wziąć mnie na ręce.
Odsuwam się. Zaciskam usta. On nie będzie moim bohaterem.
Po dziurze, jaką w opowieści o rodzinie zrobiła wojna, Boguś postanowił dalej budować hotele. Za te hotele trafił do wiezienia. Kiedy wyszedł w pięćdziesiątym szóstym, niósł pod pachą swoją zdobyczną paprotkę. Na jego twarzy nie kładł się cień przeszłości. W gładkiej, szerokiej twarzy odbijała się tylko przyszłość. Tak właśnie zaczęła się nowa historia. Nie było już willi ze szkła przy Belwederskiej, tylko betonowe mieszkanie na Górnym Mokotowie. Boguś nie budował hoteli, tylko działał w spółdzielni i kolekcjonował obrazy młodych artystów. Nie znał się na sztuce, ale lubił kupować i sprzedawać. Biznes miał się kręcić, żeby kręcić się mogło życie.
– Trzeba myśleć do przodu – mawiał. – Nie wolno się oglądać. Od patrzenia do tyłu ludziom wysychają twarze.
Urodziły się dzieci. I dzieci tych dzieci. Jasnowłose. Z niebieskimi oczami. Boguś siedział przy stole, przyglądał się wnukom i śpiewał:
Chodziłem po polu
I zbierałem kłosy…
Miałam dziewięć lat, kiedy powiedział:
– Wystarczy. Już dość.
Zmarł cztery tygodnie później na atak serca. Widać uważał, że dalej damy sobie radę sami.
Jesienią pojechałam z babcią do Szwecji, odwiedzić rodzeństwo cioteczne Bogusia. Mieszkali w malowanych na żółto blokach, nad brzegiem morza. Pomiędzy blokami hulał wiatr. Wuj i ciotka ciągle się kłócili. Ona wrzeszczała, że go nienawidzi. On, że ją kiedyś zabije. Rzucali w siebie ciężkimi przedmiotami, trzaskali drzwiami. Kiedyś wybili szybę w kuchni. Chodzili boso wśród ostrych okruchów, pluli pod nogi. Na rekach mieli tatuowane numery. Mówili: ty stara jędzo, ty sklerotyczny diable. Nie byli podobni do Bogusia. Patrzyli w przeszłość i nie umieli się od niej uwolnić. Potrzebowali wściekłości, żeby żyć. Potrzebowali złości z ciężkich obelg i pękającego szkła. Kiedy się nie kłócili szarzeli i zapadali się w sobie. Uśmiechali się słabi i drżący pomarszczonymi twarzami. Wtedy opowiadali o śmierci. O żołnierzach alianckich, którzy rozdali więźniom puszki z fasolą i wołowiną. W ten sposób niechcący zabili tych, którzy przeżyli obóz. Wujek i ciotka widocznie nie jedli puszek. Wrócili do Warszawy, a w sześćdziesiątym ósmym wsiedli na statek, popłynęli do Szwecji i zamieszkali na żółtym blokowisku.
Babcia nie chciała, żebym słuchałam o głodzie, obozie i konserwowej fasoli. Kiedy szwedzkie rodzeństwo zaczynało opowiadać, wzruszała ramionami.
– Po co to w kółko obracać – mówiła i wypychała mnie z pokoju.
Byłam na tyle duża, żeby się w końcu zorientować.
– To my jesteśmy Żydami? – spytałam.
– Boguś – odpowiedziała krótko. – Tylko pamiętaj: on nigdy nie miał z tym nic wspólnego.
Nas to nie dotyczy.
Nie do końca wiedziałam, co. Zapamiętałam jednak dobrze. Nie mam z tym nic wspólnego. Do tej pory tak właśnie uważam.
– Trzeba patrzeć w przyszłość – mówi moja mama. – Od patrzenia do tyłu ludziom wysychają twarze.
Z Bogusia nic mi nie zostało: ani kolor oczu, ani pewność siebie, ni zdolności do robienia biznesów. Nawet nos odziedziczyłam po ojcu. Nie ma we mnie kropli bogusiowej krwi. Myślę, że tego właśnie chciał, więc staram się nie zastanawiać nad tym, kim właściwie jestem.