Nie wolno już w dzisiejszej prawicowej Polsce myśleć o Kościele, o Bogu. O Polsce, Kościele i Bogu wolno tylko skandować. Wolno tylko zasypywać te wszystkie pojęcia ciężarówkami komplementów.
Jak powiedział Skiwski – tak, wiem, że to straszliwy autorytet w dziedzinie polskości – „Polacy giną nie dla pieniędzy, nie dla terytorium, Polacy są w stanie umrzeć dla jednego komplementu”. Wysłuchaliśmy właśnie gigantycznej ilości komplementów, słuchaliśmy ich w Warszawie, słuchaliśmy w Normandii. Jeśli służyłyby terapii, nie ma sprawy, każde terapeutyczne kłamstwo zniosę, byleby tylko moje społeczeństwo („moja rzeka”, „moja kość słoniowa”, „moje społeczeństwo” – parafraza za Kurtzem, znanym podróżnikiem i odkrywcą brytyjskim) choć trochę się dało uzdrowić. Sam co prawda wierzę, że tylko prawda… jest ciekawa? Nie, tylko prawda uzdrawia jednostki i społeczeństwa. Ale ja przecież w dziedzinie terapii jestem amatorem i bardzo nieudanym życiowym przykładem.
Jednak czy ta powódź komplementów rzeczywiście służy terapii Polaków? A jeśli służy wyłącznie utrzymywaniu tego („naszego”) narodu we właściwym mu stanie głębokiego niedorozwoju? Barack Obama, Andrzej Nowak, Francois Hollande, Zdzisław Krasnodębski, Victoria Nuland, Ryszard Legutko… – czy oni rzeczywiście chcą Polaków uczynić dojrzalszymi, zdrowszymi? Czy może tylko zależy im na Polsce jako na narzędziu realizowania tych czy innych interesów? W przypadku Obamy czy Nuland przynajmniej politycznych, w przypadku Nowaka, Legutki, Krasnodębskiego osobistych, psychologicznych, resentymentalnych, malutkich (w przypadku Hollande’a nie mam nawet pojęcia jakich, bo on polityczny wymiar utracił, a psychologicznego nie zyskał).
Do tego weterani i najemnicy zimnej wojny chwalą Polaków, że wbrew głupiej Europie jedynie my zrobiliśmy, co należy w kwestii Ukrainy. Nie zgadzam się, że w sprawie Ukrainy „Polacy” zrobili, co należy. Jedynym Polakiem, który w sprawie Ukrainy zrobił, co należy, był Radosław Sikorski, kiedy negocjował porozumienie Majdanu z Antymajdanem. Majdanu z Janukowyczem. Udało mu się nawet to porozumienie wynegocjować, ale „nie w jego mocy było” (Zbigniew Herbert się kłania) to porozumienie utrzymać. Silniejsze diabły zarządzały Majdanem i Antymajdanem – po to, żeby zniszczyć Unię Europejską, pokazując jej bezsilność, żeby zniszczyć Ukrainę jako narzędzie tego pokazywania.
Teraz giną ludzie, także zasypywani przed śmiercią ciężarówkami komplementów. Bojownicy Donieckiej Republiki Ludowej giną w powodzi komplementów mediów Putinowskich, bojownicy z Gwardii Narodowej i ukraińskiej armii (ukraińska milicja usiłuje uniknąć opowiedzenia się po którejś stronie) giną w powodzi komplementów „naszych” mediów, „zachodniego świata” (lepiej wierzyć, że jest się częścią „zachodniego świata”, bo jakbyśmy się dowiedzieli, że żadnego „zachodniego świata” w kwestii ukraińskiej nie ma, to byśmy… oszaleli? zatem lepiej śnić).
Nie, nie ma tu fałszywego równoważenia. Jestem po stronie tych wszystkich, którzy usiłują konsolidować ukraińskie państwo. Może ekipie Poroszenki i Kliczki uda się to, co się nie udało liderom i liderkom „pomarańczowej rewolucji”.
Rosja wychodzi z tego kryzysu nie jako odbudowane globalne hipermocarstwo (jak histeryzują polscy patrioci za garść komplementów), wychodzi z tego z definitywnie amputowaną Ukrainą. Przyszycie sobie w zamian krymskiego paluszka może przekonywać do Putinowskiego tryumfu chłopaczków z jego młodzieżówki i wiecznych chłopców z polskiej antykomunistycznej opozycji lat 80. rozsianych po mediach „salonu” i „antysalonu”, ale faktyczne zwycięstwo to nie jest.
Warto na tej bardziej realistycznej niż zimnowojenna diagnozie budować politykę Zachodu wobec Rosji, zarówno powstrzymywania, jak też zachęt. Ale to Zachód będzie taką politykę budował (już budował, w Normandii), a nie Polacy zasypani komplementami na śmierć (w każdym razie na pewno na śmierć mózgu).
Żeby odetchnąć od tej opowieści idioty (niejednego idioty), pełnej wściekłości i wrzasku, udałem się w przeszłość. Sięgnąłem po numer „Znaku” z 1987 roku. Ten sam, w którym Tusk, w ankiecie „Wokół pojęcia polskości”, napisał podobno – jak twierdzą od paru już lat prawicowe media i powtarza za nimi i za swoim tatą Marysia Sokołowska, kiedy akurat nie rozmyśla o kwestii żydowskiej – że „polskość to nienormalność”. Demaskując się tym samym jako zdrajca.
Co jednak Donald Tusk w tamtej ankiecie napisał faktycznie? Znacie? To posłuchajcie: „Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię i każą je z dumą obnosić. Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy. I tylko w krótkich chwilach przerwy rozważamy nasz narodowy etos odrobinę krytyczniej, czytamy Brzozowskiego i Gombrowicza, stajemy się normalniejsi”.
Prawda, że to poczciwe inteligenckie rozdrapywanie ran, czy raczej nieśmiałe szarpanie koszuli? I pomyśleć, że w dzisiejszej prawicowej Polsce trzeba za te słowa przepraszać Marysię Sokołowską bukietami kwiatów (ona mówi – nie). W Krytyce Politycznej pisaliśmy już gorsze rzeczy, więc na łaskę w prawicowej Polsce bym nie liczył. Szczególnie, jeśli neosanacja upadnie, razem ze swoimi lewicowymi i prawicowymi neopułkownikami, a żadnej lewicy, żadnego liberalnego centrum stworzyć i ustabilizować tutaj nie zdołamy.
Ale jeszcze ciekawsze słowa znajdujemy obok, w tej samej ankiecie z tamtej Polski (podziemnej, nadziemnej, niektóre artykuły usiane cenzorskimi śladami), w której jeszcze wolno było jednak myśleć publicznie, nawet myśleć o Polsce, nawet myśleć o katolickiej religii. Tomasz Łubieński w tekście Ucieczka od polskości pisze: „Wydaje mi się, że jednym z częstych powodów opuszczania kraju jest polskość właśnie, chęć ucieczki od niej na bezpieczny dystans. Ludzie nie wytrzymują, nie lubią tego wyrazistego jej aspektu, na który składają się wspólnota w rozczarowaniu, solidarność w przegranej, rozpamiętywanie straconych szans, poczucie obrażonej niewinności (rozciągające się wbrew wielu faktom na całą historię), miazmaty wallenrodyzmu, towarzyskie licytacje w przykrościach, biedach, niepowodzeniach, przekonanie o wyższości moralnej i niższości materialnej, które też trudno nazwać przyjemnym, bezterminowe oczekiwanie na rekompensatę za wiarołomność świata (tak jakby można było od kogoś, kto zrobił brzydki, ale udany interes, oczekiwać zadośćuczynienia). Młody człowiek, zwłaszcza przed którym otwiera się życie, pomyśli o tym, jak się ratować, jeśli słyszy wokół siebie zbyt często, że ma być przegrany, bo został już sprzedany i oszukany. Są ludzie, którzy gustują w masochizmie narodowym, są tacy, którzy z tego żyją, ale jedni i drudzy grzeszą społecznie oraz przeciw naturze ludzkiej, której potrzebny jest na co dzień jakiś sens i nadzieja”.
Prawda, że zabawne? Szczególnie dostrzeżenie „towarzyskiego” wymiaru polskiego męczeństwa. Gdyby jednak Tomasz Łubieński, nie daj Boże, wybrał – o mało nie wybrał – karierę polityczną, a nie jednak pozostał przy pisarskiej i redaktorskiej, i np. był dziś ministrem kultury, toby go z tym cytatem gonili po Polsce z jeszcze większym zapałem, niż gonią premiera.
Ale kompromitacji jest więcej. Ojciec Jacek Salij – wówczas jeszcze w pół drogi pomiędzy nadzieją człowieka, który w latach 70. rozpoczynał dialog Kościoła z lewicą laicką, a mizantropią człowieka, który w latach 90. wybrał „teologię rodziny” Jana Pawła II i uznał, że go lewica laicka zdradziła – potrafi wówczas napisać, w tekście Czyżby odrębny gatunek?: „Trudno sobie wyobrazić formację duchową bardziej niezgodną z katolicyzmem niż nacjonalizm. Toteż jest dla mnie jedną z największych zagadek w historii duchowej Polaków, jak mogło dojść do tego, że pod opiekuńczymi skrzydłami katolicyzmu znajdowała sobie u nas schronienie formacja głosząca otwarcie amoralne zasady narodowego egoizmu i wnosząca ferment nienawiści i pogardy we współżycie Polaków z mniejszościami narodowymi oraz z narodami ościennymi. Sądzę, że zdumiewające to zjawisko częściowo należy tłumaczyć tym, że począwszy od czasów Oświecenia cały Kościół katolicki – z różnych stron atakowany i poniżany – znajdował się w wielkim skurczu obronnym, a to nie sprzyjało pełnemu ujawnianiu się tak właściwego mu uniwersalizmu. Przede wszystkim jednak, jak mi się wydaje, zjawisko to świadczy o niezadowalającym stopniu katolickości naszego polskiego katolicyzmu”.
Te słowa skompromitowałyby go dzisiaj wśród naszych „nowoczesnych katolickich endeków”. Ścigano by go za nie we „Frondzie”, w „Gazecie Polskiej” (tam nawet „codziennie”), „W Sieci”, w „Do Rzeczy”. Jak ściga się tam Donalda Tuska. Nawet Marysia Sokołowska wiedziałaby, co o tym Saliju myśleć. Obojętnie, czy wciskałby jej kwiaty z przeprosinami, czy nie.
To była Polska inna, która nawet takiego „człowieka bez właściwości” jak ja potrafiła zauroczyć, przekonać do siebie, być może oszukać. Tak bardzo odmienna od dzisiejszej prawicowej Polski, w której paradoksalnie właśnie o Polsce już nie wolno myśleć, o jej historii, o jej rzeczywistym potencjale, o jej przyszłości, o konieczności transcendowania jej nacjonalizmu w uniwersalizm sekularny, chrześcijański… bo się staje zdrajcą od razu.
Nie wolno też już w tej prawicowej Polsce myśleć o Kościele, o Bogu. O Polsce, Kościele i Bogu wolno tylko skandować. Wolno tylko zasypywać te wszystkie pojęcia ciężarówkami komplementów. Ścigając się z Obamą w Warszawie, z Hollandem w Normandii, z Victorią Nuland, z Rydzykiem, z Kaczyńskim. Nawet platformersi muszą się z tym ścigać, szczególnie oni, bo przecież reszta nawet już nie jest milczeniem, reszta jest zdradą.
Jest zresztą także w tamtym historycznym numerze „Znaku”, w tamtej ankiecie o polskości, prekursor tego dzisiejszego stanu rzeczy, prekursor Polski jako zbiorowego obowiązku niemyślenia. Polski jako zbiorowego obowiązku skandowania komplementów. To oczywiście – któż by inny, jakież tu może być zaskoczenie – Jarosław Marek Rymkiewicz. W tej samej ankiecie pisze: „Co się dla mnie wiąże z pojęciem polskości? Wszystko. Czym jest dla mnie polskość? Wszystkim”. Po czym ze skromnością (jak się później mieliśmy okazję wielokrotnie przekonać, fałszywą) dodaje: „ponieważ wszystko jest dla mnie polskością, nie potrafię powiedzieć na ten temat czegoś sensownego”.
A więc już wtedy ćwiczył styl, do którego pełni dzisiaj dorósł. Niszcząc po drodze własny talent polskiego eseisty (zdecydowanie większy, osiągający apogeum w „Żmucie”) i polskiego poety (nieco mniejszy, gubiący się w manierach i stylizacjach). Styl grafomański (nic dziwnego, że się Wenclowi spodobał). Pełen tautologii jak cepy, wielkich kwantyfikatorów, rachunków na zbiorach pustych, hipostaz kiepsko ukrywających nicość. Ale przecież już sobie powiedzieliśmy, jak bardzo współczesny nacjonalizm jest dekadencki i pusty, nawet stylu nie ma innego niż grafomania Polski, która Polskę Polską pogania bez końca.
Innego nacjonalizmu nie ma, innego nacjonalizmu nie będzie. Człowieczeństwo wyszło już ze skorupy narodów, a chrześcijaństwo wyszło już ze skorupy kościołów. Tego Kościoła na pewno.