Cezary Michalski

Tomorrow belongs to them

Oczywiście będę liczył na cud i będę na rzecz cudu pracował, ale, jak mawiał Spinoza, „cud urąga Bogu”.

Karol Marks – którego naprawdę trudno podejrzewać o nihilistyczną nostalgię za „zemstą Boga” czy „nowym średniowieczem” – powiedział kiedyś, że „religia to westchnienie zniewolonego stworzenia, serce w świecie bez serca, dusza w bezdusznym świecie” (cytuję z pamięci, w dodatku nie własnej, zatem mogę być nieprecyzyjny co do słowa czy składni). Marks, Hegel, Spinoza, Adorno, Habermas… mieli i mają – moim zdaniem – nieco lepsze, nieco bardziej rzeczywiste pomysły na przywrócenie serca światu bez serca niż nihilizm udawanej przeszłości. Ale oni wszyscy wiedzieli, że świat nowoczesności, świat kapitalistycznej globalizacji, globalny Weimar i małe Weimarki narodowe – należy uczynić światem nieco bardziej ludzkim. Poprzez nieco większą rozumność, poprzez nieco większą sprawiedliwość i redystrybucję, poprzez nieco bardziej realne obowiązywanie prawa powszechnego gwarantowanego przez nieco lepszą politykę i nieco silniejsze państwo. Inaczej bowiem będziemy mieli modernizację Chtulhu, modernizację polegającą wyłącznie na demontażu etycznych ograniczeń i tabu, modernizację kończącą się w nihilistycznym, zupełnie już „odczarowanym” egoizmie. Obojętnie, czy ten nihilistyczny egoizm będzie miał twarz oświeceniowej prawicy (Wolter radykalnie już zmodernizowany, do poziomu niewierzących w nic neokonów, używających jednak religii do zarządzania ludem), czy twarz Terlikowskiego (życzył właśnie publicznie nowemu prezydentowi, żeby ten zbudował w Polsce „nowe średniowiecze”, a nowy prezydent zgodnie z jego życzeniem pojechał na Jasną Górę złączyć się tam z innym kapłanem religii w funkcji ideologii państwowej – Jarosławem Kaczyńskim).

W drugim akapicie mego listu z depresyjnego pokoiku bez klamek (w każdym razie ja boję się dotknąć klamki) chcę przypomnieć pewien cytat – filmowy, muzyczny – który pokazuje, czym jest wizja w weimarskim świecie bez wizji, czym jest nadzieja w weimarskim świecie bez nadziei. Nadzieja i wizja dla dzieci i dla nostalgicznych rodziców tych dzieci, nie dla mnie.

Ja się w tym filmie obsadzam (dzisiaj, nie zawsze tak było, stąd zresztą znam siłę tej nadziei i wizji w pozbawionym nadziei i wizji świecie globalnego Weimaru) albo w roli globalnego playboya (niebrzydki blondyn z wąsami, tak na marginesie, będący w tym filmie biseksualistą), albo w roli niezbyt majętnego humanisty-prekariusza (Michael York), któremu „Weimar nie dał” zbyt wiele, który jednak do nowej „nadziei i wizji” żadnego sentymentu nie ma, z powodu ich zbyt jawnej przemocy i wykluczenia, zatem przyjmuje zaproszenie globalnego playboya i wychyla z nim toast „za wspólną podróż do Afryki”, gdzie tak naprawdę pewnie nigdy nie dotrze, albo dotrze tam wyłącznie po to, żeby móc napisać: „mieli przyjść wszyscy/ jestem sam” (Zbigniew H., „Mona Liza”).

Ale może najchętniej obsadzam się dzisiaj w roli krzywiącego się złośliwie na tę „nową nadzieję i wizję” staruszka w czarnym kaszkiecie i drucianych okularkach, może dawnego działacza socjalistycznej międzynarodówki pamiętającego jej klęskę, kiedy nie potrafiła powstrzymać katastrofy I wojny światowej („wojny narodów”, o którą modlił się polski romantyzm w swoich najbardziej egoistycznych i skretyniałych momentach – Bóg niestety akurat tę prośbę „narodowych polskich mesjanistów” wysłuchał i Europa, a także Polska, zostały przez też wymarzoną „wojnę narodów” wielokrotnie, do fundamentów, zniszczone). Zrzędzący staruszek w tanich okularkach z drutu (och, nie wzbudzę tym obrazem entuzjazmu naszych piewców „dumy nowych peryferiów”, od prawa do lewa), kiedy patrzy na tę falę wzbierającego resentymentu przebranego za dumę, wie, że katastrofa się niedługo powtórzy.

Wielokrotnie pisałem w moich felietonach w KP, że faszyzm to nie jest karykatura z radzieckich i amerykańskich filmów o drugiej wojnie światowej. Faszyzm to była misja, to była wizja, to był ruch na rzecz zmiany. Przez wiele lat, dla wielu ludzi w Europie i poza nią, faszyzm to była w dodatku normalność, jedno z oblicz tej normalności, czasami wzbudzające w nich większą sympatię niż oblicza inne.

Jeśli tego nie zrozumiemy, nic nie zrozumiemy także z dzisiejszego momentu politycznego w Polsce.

Nie zrozumiemy nie tylko młodych narodowców, nie tylko młodych i starych (spójrzcie na wiekowe i społeczne kategorie entuzjastów w filmowym cytacie powyżej) wyborców Dudy, ale także entuzjastów Kukiza z jego „siłą i honorem”, z jego Narodowymi Siłami Zbrojnymi na t-shircie, a także z jego późno odkrytym po całych dekadach kontestacyjnego buntu „szacunkiem dla taty”. I będziemy wiecznie powtarzać historię, której zrozumieć nie zdołaliśmy.

Ci, którzy wyegzorcyzmowali faszyzm z historii jako karykaturę, nie pomogli nam historii zrozumieć w żaden sposób (podobnie zresztą, jak ci, którzy zamiast zrozumieć przyczyny i mechanizmy, wyegzorcyzmowali z historii komunizm). Ja zawsze chciałem walczyć z wrogiem, którego siłę i jej przyczyny rozumiem (zaiste, bardzo różne rzeczy w ciągu mojego pokręconego życia uznawałem za „wroga”, ale zawsze próbowałem „walczyć-rozumiejąc”). To jest jednak potrzeba zbyt dialektyczna, aby zrozumieli ją twórcy rozmaitych „polityk historycznych” – także liberalnej, najbardziej mi dzisiaj bliskiej.

Faszystowska dyktatura Salazara, czym się funkcjonalnie różniła – poza historycznym momentem i kontekstem – od podziwianego dzisiaj jednocześnie przez konserwatystów religijnych i wolnorynkowców Erdogana? Antyanglosaska, antyliberalna, antyświecka, antyprotestancka, antymieszczańska… „duma peryferiów”. Religia w funkcji ideologii państwowej. Miotanie się pomiędzy wolnym rynkiem i nienaruszalną prywatną własnością a próbami zbudowania społeczeństwa i państwa jak plastra miodu (robotnicy i robotnice, upaństwowieni związkowcy, kapłani, uzbrojeni trutnie z faszystowskich milicji, królowe…). A wszyscy i wszystkie, zorganizowani i zorganizowane przez mit „polityki historycznej” będący wytworem państwa/ula. Model będący do dzisiaj obiektem nostalgii/podziwu/pragnienia imitacji od prawa do lewa.

A po tym przydługim wstępie estetyczno-teoretycznym mam dwa scenariusze rozwoju sytuacji po tym, jak Andrzej Duda został prezydentem RP.

Pierwszy scenariusz bardzo optymistyczny, w który ja sam nie za bardzo wierzę. I drugi, pesymistyczny, którego się obawiam, gdyż wydaje mi się bardziej prawdopodobny. A właściwie – nie popadajmy w błąd dualizmu, he, he – spróbuję pokazać, jak te dwa scenariusze zlepiają się w jeden, wspólny, bardziej „dialektyczny”.

Pierwsze ruchy całego obozu prawicy – już nie PR-owe, żeby PO władzę odebrać na jesieni, ale realne, samemu u władzy jesienią – są minimalną korektą status quo. Nie w stronę jakiejkolwiek lewicy, ale choćby w stronę propaństwowej chadecji. Nie wykluczam tego, choć mało w to wierzę, gdyż zaplecze intelektualne dzisiejszej prawicy wyznaczają Legutko i Gowin, a nie – chociażby – Ryszard Bugaj. Zatem każdy, kto do obozu dzisiejszej polskiej prawicy wlazł, staje się neokonem na poziomie ideologicznym i neoliberałem na poziomie społeczno-gospodarczym (wszystko „thatcheryści”). Poza tym w Brukseli Andrzej Duda, o ile mnie pamięć nie myli, nie zasiadał na lewo od PO, u socjalistów albo chociaż w rzędach bardziej centrowych od europosłów PO zachodnioeuropejskich chadeków Junckera. On siedział na prawo od PO, wraz z torysami. I świetnie się w tym towarzystwie czuł.

Ale załóżmy, że na początku wciąż jesteśmy optymistami, mamy nadzieję na realizację chociażby małej części społecznych obietnic itp. Andrzej Duda jest prezydentem kontynuacji nieco skorygowanej we właściwą stronę, a Jarosław Kaczyński jest jej premierem. Obaj jednak ukryci za PR-owym i językowym pancerzem „radykalnej zmiany”. Dokonywanej przez „szeroki obóz antysystemowej prawicy”. „Zmiany” mocno podlanej sosem religii w roli ideologii.

Tak zaczynała się IV RP (może jeszcze nie na Jasnej Górze, jak dzisiaj, ale Kaczyński i Duda wiele się z ostatniej kampanii dowiedzieli, o słabości lewicy i liberalnego centrum, o monstrualnej sile zideologizowanego polskiego Kościoła, który widzi, że Polska jest już ostatnią twierdzą „zemsty Boga” w Europie, po totalnej zmianie w Irlandii, która dokonała się tam pod władzą koalicji chadecko-socjaldemokratycznej). Zatem IV RP zaczynała się z ukradzioną Platformie Zytą Gilowską, z podprowadzonymi Platformie Religą i Sośnierzem, z podprowadzonym z szeroko rozumianej Unii Wolności Stefanem Mellerem. Były jednak obszary społeczeństwa, gospodarki i świata, które nie chciały się poddać woli Jarosława Kaczyńskiego i jego obozu. Te same obszary nie będą się chciały poddać woli Kaczyńskiego, Dudy, Legutki, Gowina… także dzisiaj, bo one w ogóle nie poddają się niczyjej woli, a już szczególnie nie poddają się woli histerycznej (więc słabej), wyposażonej w instrumenty raczej umiarkowanie silnego państwa i raczej umiarkowanie skonsolidowanej polityki (są to w moich ustach raczej eufemizmy). Istniała także (i teraz też będzie istnieć) zasada rzeczywistości polityki międzynarodowej, czyli globalni liderzy i globalne interesy, którzy i które nie widziały w Lechu Kaczyńskim (bracie Jarosława) męża opatrznościowego, tylko ewidentnego nieudacznika, którego łatwo zdestabilizować, łaskocząc go piórkiem pod lewą albo prawą pachą. Pojawiły się pielęgniarki, które chciały „Polski solidarnej” nie tylko w kampanii. Pojawili się lekarze. Za każdym rogiem pojawiał się wróg.

Jarosław Kaczyński naprawdę szczerze chciał być łagodniejszy („szczerze chciał”, jak każdy psychotyk, który nie poddaje swoich „szczerych chęci” żadnej autoanalizie). On w każdym razie był przekonany, że chce. Sądził zatem, że chce być politykiem umiarkowanej kontynuacji ukrytej za PR-ową „zmianą” i PR-ową wyłącznie „antysystemowością”. Ale „wobec tej prowokacji”, wobec oporu ze strony zasady rzeczywistości, każdy psychotyk przystępuje do szturmu na wiatraki.

Problem w tym, że wiatrakami nie były (i nie są) dla Kaczyńskiego globalne korporacje, patologie rynkowej globalizacji – on ich nawet nie widzi, więc tym bardziej zaatakować nie może.

Tymi wiatrakami byli i będą ludzie, pielęgniarki, lekarze. A także ludzie, którzy być może i zasługiwali na zaproszenie do prokuratury (kiedy wcześniej takie zaproszenie pocztą dostawali, zawsze przychodzili). Ale zamiast tego dostali kajdanki przed kamerami „telewizji publicznej” Wildsteina i Urbańskiego. Blida i wielu innych.

Teraz też będziemy mieli PiS-owską krainę łagodności. Na pewno do wyborów parlamentarnych. Ale i zaraz po przejęciu przez prawicę całej władzy, dopóki rzeczywistość nie stawi prawicy oporu. Rzeczywistość umiarkowanie silnego państwa (znowu ten eufemizm) skonfrontowanego z nieumiarkowanie rozpętanymi siłami globalizacji rynkowej („wszystko co stałe wyparowuje, a wszystko co święte ulega profanacji”). Wtedy może się zacząć faszystowska, resentymentalna reakcja, która nie w światowe rynki ugodzi, ale w jednostki, grupy, instytucje społeczne, NGO-sy, „nie swoje” media. Obce, wrogie, zdemoralizowane, relatywistyczne, genderowe, będące z tego czy innego powodu „piątą kolumną”. I wystarczająco słabe wobec nowej władzy, znajdujące się w zasięgu jej dyscyplinującej i karzącej ręki.

Najbliższy Marsz Niepodległości 11 listopada – już nie wielotysięczny, ale półmilionowy, bo zorganizowany przez państwo, zasilony także przez nowo przebudzone „nadzieję i wizję”. Z udziałem szerokiej koalicji, od kiboli do thatcherystów, rodziny z wózeczkami itp. Jeśli jakaś przemoc, to tylko prewencyjna, wobec „lewaków”, którzy by chcieli ten „marsz całej wspólnoty” zakłócić choćby okrzykiem, choćby transparentem.

Wrogowie – uniemożliwiający spełnienie obietnic, szczególnie tych społeczno-ekonomicznych, uniemożliwiający rządzenie i „dokonanie zmiany” – zostaną też ujawnieni w audycie upadłej „platformerskiej Polski”, której „tragiczny stan nie pozwoli” („jeszcze nie teraz”) obniżyć podatków i podnieść świadczeń. Nie pozwoli zbudować „skandynawskiego państwa opiekuńczego za cypryjskie podatki”, których to podatków pisowskie zaplecze finansowe nauczyło się zresztą nie płacić (bo „państwo jest platformerskie”), a niepisowska oligarchia biznesowa też nauczyła się ich nie płacić (bo „podatki w Polsce w ogóle są za wysokie”).

Ale nie biznes będzie wrogiem, z biznesem trzeba się będzie (po gowinowemu, po erdoganowsku) układać. Wrogami będą odszczepieńcy od katolickiej ideologii państwowej (bo „zemsta Boga”, bo „nowe średniowiecze” – to nie jest wiara, to nie jest nawet religia). Wrogami będą ci wszyscy, którzy zaszydzą z prezydenta i premiera nihilistycznie udających chrześcijan na Jasnej Górze (bo chrześcijaństwo w tak ostentacyjny sposób zaprzęgnięte do sprawowania władzy to jest tylko nihilizm). Wrogami będą ci wszyscy, który wystąpią w obronie mniejszości, w tej nowej Polsce naprawdę pozbawionych siły (Biedroń startujący na prezydenta albo na premiera po czterech latach rządów koalicji Fideszu i Jobbiku? startujący w ogóle? startujący z jakimikolwiek szansami na zwycięstwo? Wybaczcie, ale ta akurat wizja bawi mnie gorzko z braku jakiegokolwiek jej realizmu).

Jest jeszcze inny scenariusz: PiS nie zdobywa władzy w jesiennych wyborach parlamentarnych. Ale biorąc pod uwagę obecny stan Platformy Obywatelskiej, a także obecny stan lewicy, centrolewicy, wszelkich politycznych reprezentacji sił liberalno-socjalnych, sił świeckich… wydaje mi się to cudem. Ja oczywiście będę liczył na cud i będę na rzecz cudu pracował, ale, jak mawiał Spinoza, „cud urąga Bogu”.

A poza emfazą „czekania na cud”? Jeszcze jedna, być może jedyna możliwa strategia w tej nowej, o wiele bardziej prawicowej Polsce: sygnalizowanie każdej niespełnionej obietnicy, sygnalizowanie każdego demontażu liberalnych ograniczeń dla „demokracji większościowej”. Sygnalizowanie ich dla tych wszystkich, którzy jeszcze będą chcieli tych sygnałów słuchać. Nieprzerwane dęcie w gwizdki whistleblowerów tak długo, dopóki to będzie możliwe. Może rola whistleblowera w prawicowej Polsce to dla lewicy mało, ale, po pierwsze, sama pozbawiła się jakiejkolwiek innej roli, a po drugie, czasami nawet whistleblowerzy zmieniają historię. Albo przynajmniej, chociaż odrobinę, zmniejszają przytłaczający nas ciężar historycznego fatum.

**Dziennik Opinii nr 147/2015 (931)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij