Cezary Michalski

Społeczeństwo, głupcze!

Klęska PRL-owskiego etatyzmu zdelegitymizowała w Polsce wszystko na lewo od dżungli.

Jak informuje „Gazeta Wyborcza”, w ślad za raportem „firmy konsultingowej McKinsey”, w samym apogeum bezrobocia w UE blisko jedna trzecia europejskich firm ma wakaty, których z braku pracowników wyposażonych w odpowiednie kwalifikacje zawodowe nie ma kim wypełnić. Europejscy przedsiębiorcy tracą w ten sposób pieniądze, choć i tak wielu z nich nie widzi związku pomiędzy niszczeniem państwa i społeczeństwa przez tak miły ich sercu „thatcheryzm”, ideologię neoliberalną, a pojawieniem się tej nowej, z pozoru zaskakującej bariery dla rozwoju ich własnych firm. Imigranci z peryferiów globalizacji też nie pomagają. Są cholernie tani, w końcu uciekają przed eksterminacją i głodem, ale niestety nie są wystarczająco wykwalifikowani. 

Jak zwykle, na tym tle wyróżniają się Niemcy (zdecydowanie lepsza proporcja pomiędzy liczbą wakatów i wskaźnikiem bezrobocia), ponieważ odziedziczyły bismarckowski model szkolnictwa zawodowego, rozwijany i unowocześniany później zarówno przez niemieckich chadeków, jak też przez socjaldemokratów. Jak zwykle, najgorzej wypada „thatcherowska” (dziś należałoby raczej powiedzieć „gowiniczna”, „migalska” i „kowalowa”, bo na Wyspach w historyczny „thatcheryzm” nie wierzą już nawet Torysi) Wielka Brytania, gdzie po uznaniu, że „nie istnieje coś takiego jak społeczeństwa, są tylko mężczyźni kobiety i ich rodziny” (cyt. za Margaret Thatcher) – zniszczyła swoje zawodowe szkolnictwo, przez co niezdolność do podjęcia pracy dziedziczy się na wielu obszarach UK tak samo jak w innych miejscach dziedziczy się majątki i herby. Pewien socjolog z Nottingham, zajmujący się badaniem brytyjskiego rynku pracy, powiedział mi, że przeciętny angielski biznesmen uważa, że jego pracownik nie musi mieć kwalifikacji, gdyż „nauczy się zawodu pracując”.

Ostatecznie nie uczy się jednak pracując, bo pracują za niego Polacy. 

A „rodzina na swoim” – cokolwiek nie powiedzieliby na ten temat państwo Elbanowscy i Ryszard Legutko – nie zapewni swoim dzieciom kwalifikacji zawodowych w ramach najbardziej choćby sofistykowanego homeschoolingu. Zresztą klasyczny zwolennik homeschoolingu, choćby nawet mieszkał w przyczepie campingowej albo w najbardziej rozsypującym się domu, gdzie czynsz płaci z zasiłku, zawsze uważa się za „entrepreneura” i „milionera in spe”, zatem swoje dzieci będzie w ramach homeschoolingu uczył raczej gry na Foreksie (to taki instrument dęty), niż kwalifikacji w jakimkolwiek zawodzie.

Zatem bismackowski model (Bismarck postanowił go realizować z nieco antycypowanego – bo to był inteligentny polityk – strachu przed socjalistami i związkami zawodowymi, a nie z jakiejś naturalnej miłości do ludu), unowocześniany przez chadecję i socjaldemokrację niemiecką, higienizowany przez niemieckich Zielonych, nawet podgryzany przez globalizację i nietzscheanizm późnego Petera Sloterdijka próbującego obsługiwać nietzscheanizm i pańskość oligarchów z Zagłębia Ruhry i okolic, miałby być lepszym kluczem do rynkowej konkurencyjności, niż „thatcherowski” dogmatyzm, który zabił angielską gospodarką i społeczeństwo, a dzisiejszy Londyn uczynił miastem przyjaznym dla Saudów (z racji poziomu czynszów i innych cen, a nie sympatii lub niechęci do tej czy innej religii lub choćby kultury, na co torysowski burmistrz Borys kompletnie jest obojętny)? To zmodernizowany bismarckizm miałby zapewniać więcej pokoju społecznego, równości, konkurencyjności? Co za paradoks. Co na to powiedzą nie tylko Gowin „thatcherysta”, ale Leszek Balcerowicz, Witold Gadomski, Krzysztof Rybiński (stworzony przez niego fundusz inwestycyjny Eurogeddon, grający na apokalipsę społeczną w Europie i w Polsce, na zagładę Unii, strefy euro i wszystkiego, co stanowi  pozostałości cywilizacji na naszym kontynencie, wygenerował największą stratę ze wszystkich funduszy inwestycyjnych w Polsce, zatem on i jego uczelnia Vistula pasują w sam raz na ekspertów ekonomicznych partii Gowina). 

Europa niemiecka czy Europa brytyjska? Europa społecznej gospodarki rynkowej czy Europa „thatcheryzmu”? Rachunek jest prosty, skoro Europa społecznej gospodarki rynkowej, ordoliberalizmu, większej kohezji społecznej, banków i instytucji finansowych obsługujących „gospodarkę realną” i „realne społeczeństwo”, a nie najbardziej upiorne awatary globalizacji – jest bardziej konkurencyjna, bardziej efektywna niż Europa „thatcheryzmu”. A przecież mówimy tu tylko o parametrach ekonomicznych. Nawet jeszcze nie wspomnieliśmy o wymiarze humanistycznym ekonomii, o którym – w przeciwieństwie do dzisiejszych neoliberalnych dzikusów – pamiętał każdy „ekonomista polityczny”, od Ricardo i Smitha, po Marksa i Keynesa.

To prawda, że niemiecki ordoliberalizm nie podróżuje tak dobrze jak thatcherowska apokalipsa społeczna. Ten sam socjal, ta sama regulacja, te same powszechne programy edukacyjne, ten sam poziom równoważącej i regulatywnej obecności państwa w gospodarce co w Niemczech, u jednych się sprawdza, a drugich nie. Jak w przypadku każdego lekarstwa, kiedy je podajemy, trzeba się przyglądać wadze, wiekowi, a nawet całej wcześniejszej biografii pacjenta (historia przebytych chorób). Tylko „thatcherowska” apokalipsa społeczno-ekonomiczna wszędzie daje ten sam rezultat – odbiera człowieczeństwo, barbaryzuje, niszczy społeczeństwo i państwo, uczy, że „redystrybucja to bolszewizm”, a „państwo i społeczeństwo to wróg wolnego Polaka, Chilijczyka, Węgra…”. 

Nikt, komu się w dzisiejszym świecie udało, nie przyjął „thatcherowskiej trucizny”. Nawet Chiny czy Singapur (jako zwolennik liberalnych wolności i praw jednostki nie polecam tych nazbyt moim zdaniem etatystycznych modeli), okazały się gospodarczo nieprzemakalne na dogmaty „thatcheryzmu” i „gowinizmu”. I Chinom, i Singapurowi to się opłaciło. Jako gospodarkom i jako społeczeństwom.

Dlaczego w Polsce – kraju zamieszkiwanym przez naród bezpaństwowy i aspołeczny – język ostrzegania przed „państwowym molochem” będzie popularniejszy, niż język ordoliberalizmu? To chyba oczywiste. Kiedy słucham Gowina, który przestrzega przed „nadmierną obecnością państwa” w kraju bezpaństwowców i aspołecznych dzikusów z mojego (i Gowina) pokolenia (i pokoleń młodszych), przypomina mi się opowiadanie Lema o odwiedzonej przez Ijona Tichego planecie Pincie (podróż trzynasta), która kiedyś walczyła ze zjawiskiem pustynnienia, ale kiedy „wahadło nawadniania” zostało raz puszczone w ruch, skończyło się na tym, że jej mieszkańcy żyli pod wodą i musieli udawać, że jest im z tym dobrze, pomimo powykręcanych od reumatyzmu kończyn. To opowiadanie po raz pierwszy ukazało się drukiem w październiku 1956, w numerze „Tygodnika Powszechnego”, który po raz pierwsze po pewnej przerwie miał znów adres „Kraków-Katowice”, a nie „Kraków-Stalinogród”. 

Klęska PRL-owskiego etatyzmu (przyznajmy, straszliwa) zdelegitymizowała w Polsce wszystko na lewo od dżungli (ja wolę nawet Bismarcka od dżungli).

Uruchomiła wahadło, które dzisiaj – Korwinem, Gowinem, KoLibrami w PO, PiS i u narodowców – osusza pustynię i nawadnia bagno.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij