Dla mnie „późny” Sloterdijk to po prostu faszysta. Tak jak w przypadku Polski, nie używam tego określenia do egzorcyzmów, ale w funkcji diagnozy.
Wystarczająco często piszę o błędach „dumnych peryferiów”, żeby nie mieć prawa napisać też o błędach „pysznego centrum”. Centrum Europy – i jednym z centrów kapitalistycznego świata – są dzisiaj Niemcy. To nie one są dziś „Weimarem” Europy, dziś Weimarem Europy są kraje europejskiego Południa najbardziej dotknięte przez kryzys, Wielka Brytania i Francja tracące (w konsekwencji kryzysu, który odegrał rolę „zasady rzeczywistości”) ostatnie złudzenia na temat swej „imperialności”, a wreszcie kraje takie jak Polska, realnie odbudowujące się po kolapsie realnego socjalizmu, ale podmywane przez społeczne napięcia i nierówności transformacji, a przede wszystkim nie mogące znaleźć właściwej miary dla swego miejsca w globalnym podziale potęgi i pracy.
Polska zabiera się w globalizację przede wszystkim jako partner i koproducent gospodarki niemieckiej, co byłoby ciekawym (pod pewnymi warunkami) rozwiązaniem dla kraju średniej wielkości, przez trzy wieki nie istniejącego jako państwo, słabego jako społeczeństwo i raczej demolowanego przez ten czas ekonomicznie, niż budującego dobrobyt. Jednak wobec silnej obecności w polskiej polityce i mediach ludzi dotkniętych naszą narodową dwubiegunową chorobą afektywną (albo jesteśmy „imperium” albo „dziadowskim państwem”), jest to dla wielu z nas sytuacja taka, jakby „napluto nam w twarz”.
Warto patrzeć na Niemcy, bo to ich zachowanie i wybory w polityce europejskiej rozstrzygną także, czy nasze „zabieranie się w globalizację jako partner Niemiec” (oby w jak największym stopniu „europejskich”) będzie dla Polski – kraju wyjątkowo dziś rozedrganego, bardziej nawet symbolicznie niż ekonomicznie – w ogóle możliwe, a także bezpieczne. Ponieważ Niemcy stały się w Europie krajem wyjątkowo – wręcz dysproporcjonalnie – silnym, grozi im dzisiaj (jak to zauważył choćby Habermas w tekście opublikowanym także przez KP) raczej pycha Niemiec wilhelmińskich, niż resentyment przegranego militarnie, politycznie i ekonomicznie późnego Weimaru. Obecny kryzys dotarł także do Niemiec, tyle że uderzył tam w elementy społecznej gospodarki rynkowej, zwiększając nierówności, osłabiając „lud” i klasę średnią wobec przemysłowej i finansowej oligarchii.
Oligarchia dzieli się swoją potęgą i pychą wyłącznie, gdy jest do tego zmuszona. Merkel jest przywódczynią słabą (to nie mój wymysł, ale diagnoza Helmutha Kohla i paru innych żarliwych „europejczyków” w szeregach niemieckiej chadecji). Merkel jest atrakcyjną dla „Ossi” i „Wessi” twarzą chadecji, ale w istocie została przez dzisiejsze kręgi decyzyjne CDU „wymyślona” jako zakładniczka silnych lobbies w partii i na zewnątrz partii. Chadecja, bardziej niż za czasów Kohla, słucha dziś niemieckiej oligarchii traktując ją jako jedyne źródło niemieckiej potęgi, niźli jest arbitrem pomiędzy nią, a resztą niemieckiego społeczeństwa, a także pomiędzy nią, a resztą Europy. Dlatego każdy wynik niedzielnych wyborów w Niemczech, który zmusi chadecję choćby do podzielenia się władzą w Niemczech, będzie wynikiem, z którego Europa i Polska powinny się cieszyć.
Dzisiejsza pycha niemieckiej oligarchii biznesowej ma swego filozofa. I jest to, niestety, najbardziej utalentowany współczesny filozof niemiecki, Peter Sloterdijk. Zapoczątkowana przez niego przed paru już laty dyskusja o uniwersalnym i niemieckim systemie podatkowym jest najistotniejszą toczącą się dzisiaj w Niemczech dyskusją ideową. Całkowicie zgodnie z marksowską intuicją o niemożliwości rozdzielenia ekonomii i ideologii. A najbardziej kompetentnie zrelacjonował jej przebieg dla polskiego czytelnika Mikołaj Ratajczak.
Polecam wszystkim lekturę jego tekstu, choć mnie samemu daleka jest fascynacja autora tej, powtarzam, bardzo kompetentnej relacji stanowiskiem ideowym „późnego” Sloterdijka. Czyli jego tezą o konieczności poddania polityki – także niemieckiej – raczej pod panowanie Tymosa niż Erosa. Jego zapowiedzią powrotu w polityce (globalnej, europejskiej, niemieckiej) kategorii gniewu, godności, honoru… i usunięcia z niej kategorii politycznych i psychoanalitycznych takich jak poczucie winy, terapia traum, poszukiwania sprawiedliwości, równości i liberalnych swobód oraz przyjemności jednostki. Jeśli w „Krytyce cynicznego rozumu” Sloterdijk był heretykiem Szkoły Frankfurckiej (i jako takim szczerze się nim zachwyciłem), teraz stał się jej wrogiem. Powracając już jawnie do tradycji idącej od konserwatywnego nurtu niemieckiego romantyzmu, aż po Nietzschego (że pozwolę sobie pominąć tej tradycji późnych wulgaryzatorów, mimo że to ich „lekturę” Nietzschego i niemieckiego romantyzmu zapamiętały zarówno Niemcy, jak też cały świat). Nietzsche po raz pierwszy stał się (bez względu na własne intencje) inspiracją niemieckiego imperializmu w apogeum potęgi wilhelmińskich Niemiec, tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej (wszystkie imperializmu europejskie były winne wybuchowi tamtej wojny i zniszczeniu Europy, nie tylko imperializm niemiecki). Nie chciałbym, aby ta sytuacja znów się powtórzyła, zarówno z uwagi na Europę jak też z uwagi na Polskę.
Slotedijk proponuje zastąpienie przymusu podatkowego przez dobrowolne datki na rzecz nieudaczników, wynikające z „pańskiego” poczucia mocy i szczodrobliwości tych, którym się powiodło, bo przez swoje talenty i pracę zasłużyli na sukces. Uważa, że przymus redystrybucji oparty jest wyłącznie na resentymencie, reprezentowanym jego zdaniem zarówno przez chrześcijaństwo, jak też przez marksizmu. Sloterdijk uważa, że ów „resentyment” należy odrzucić. Zarówno jako motywację podatkowego przymusu państwa, jak też wewnętrznego poczucia zobowiązania, które przez parę wieków także części kapitalistycznej oligarchii i klasy średniej kazało uczestniczyć w budowaniu państwa opiekuńczego, państwa socjalnego. Dobrowolny datek na nieudaczników ma być podyktowany uczuciem będącym zupełny przeciwieństwem „chrześcijańsko-marksowskiego resentymentu”. Zamiast niego, redystrybucję ma napędzać pycha. A „nieudacznicy” mają się czuć upokorzeni, aby nie demoralizowało ich poczucie „uprawnienia redystrybucji” poprzez resentyment.
Poza wątpliwościami moralnymi (nie uważam tych, którym się powiodło za złodziei i kanibali, ale wątpię, aby po odrzuceniu „chrześcijańsko-marksowskiego resentymentu” coś z ludzkiej cywilizacji w ogóle przetrwało), także pragmatyzm tego rozwiązania jest bardzo wątpliwy. W Polsce dobrowolność podatkową zaproponował w czasie Sejmu Czteroletniego Jan Potocki. Zwrócił się z publicznym apelem do „swoich kuzynów, polskich arystokratów”, aby dobrowolnie opodatkowali się na polską armię i państwo. Uważał bowiem, że „jakobiński przymus podatkowy” urąga „sarmackiej wolności”. „Kuzyni” uznali Potockiego za wariata, a podatki, których nie chcieli dobrowolnie płacić polskiemu rządowi zapłacili pod przymusem carycy Katarzynie.
Dla mnie „późny” Sloterdijk to po prostu faszysta. Tak jak w przypadku Polski, nie używam tego określenia do egzorcyzmów, ale w funkcji diagnozy.
Zapoczątkowana przez niego dyskusja miała wszelkie dane, żeby akurat w Niemczech trafić na artystowski margines tamtejszej publicznej debaty. Stała się jednak debatą centralną, stanowiskiem Sloterdijka zachwycili się ludzie zbyt w dzisiejszych Niemczech możni i potężni, by można ten fakt bagatelizować. Prezes Niemieckiego Instytutu Badań nad Gospodarką Hans Werner Sinn, odrzucający zarówno wewnątrzniemiecką jak też globalną (Soros, Ferguson, amerykańscy keynesiści…) krytykę egoistycznej polityki gospodarczej Niemiec w Europie, a sam domagający się w imieniu niemieckiego banku centralnego i niemieckiej oligarchii biznesowej dalszego zwiększania „globalnej konkurencyjności Niemiec”, choćby na gruzach Europy – jest zaledwie ekonomicznym przypisem do Sloterdijka. Ta dyskusja nie dotyczy bowiem wyłącznie redystrybucji w obrębie Niemiec, jest też sporem o redystrybucję europejską. Przywołuje pytanie, czy Niemcy mają obowiązek (choćby jako państwo, które na wspólnej waluty i wspólnym europejskim rynku skorzystały najwięcej) wspomagać rozwój całego kontynentu, czy są tylko potężnym panem, który łaskawie daje jałmużnę leniwym i niewdzięcznym krajom z grupy PIIGS.
Jeśli mnie moja intuicja nie myli i dyskusja o zastąpieniu przymusu podatkowego dobrowolnością „pańskiej” jałmużny jest symptomem możliwej zmiany w Niemczech (której entuzjastycznym prorokiem jest Sloterdijk, a Kassandrą Habermas), tym bardziej smucą mnie polscy durnie, którzy jak karpie modlące się o nadejście Wigilii entuzjazmują się renacjonalizację polityki oraz kryzysem państwa socjalnego i społecznej gospodarki rynkowej w Europie. I z tym większym niepokojem czekam na wyniki niedzielnych wyborów w Niemczech.