Jak wygląda na dzisiaj najbardziej optymistyczny scenariusz dla Ukrainy, Europy i świata? Najbardziej optymistyczny (choć nie najbardziej prawdopodobny) scenariusz dla Ukrainy, Europy i świata polega na tym, że USA, UE i Rosja wezmą polityczną odpowiedzialność za słabe i rozbite (zarówno przez Rosję, UE i USA, jak też przez polityczne błędy Ukraińców) państwo i społeczeństwo. Od „Gazety Wyborczej” po pisma prawicowe, cała polska hegemonia nazywa jednak z pogardą ten scenariusz „kondominium”.
Faktem jest, że płacąc za przebycie tej drogi zdecydowanym osłabieniem państwa oraz niemałą już i wciąż rosnącą liczbą ofiar, Ukraińcy dotarli do miejsca, w którym (powtarzam, w najlepszym scenariuszu, który wcale nie jest jeszcze scenariuszem najbardziej prawdopodobnym, bo Putin może dalej oszukiwać, separatyści mogą się realnie zbiesić, a rząd w Kijowie może się okazać za słaby), żeby ocaleć jako społeczeństwo i państwo będą musieli konsultować kluczowe dla siebie decyzje z Rosją, USA i UE. Wystarczyło, żeby trójstronne rozmowy na temat kondominium rozpoczęły się po tym, jak najpierw Rosja skutecznie przycisnęła Janukowycza do ściany kolanem przy głębokim desinteressement Zachodu, następnie wybuchł bunt Ukraińców proeuropejskich, a w trzecim kroku ówczesny premier Azarow, prawdopodobnie za wiedzą i zgodą Putina prącego do tryumfu w Soczi, zaproponował Unii rozmowy trójstronne Ukraina-Rosja-UE. Unia wówczas odmówiła hipokrytycznie powołując się na „niepodzielną suwerenność Ukrainy”. W istocie jednak kluczowe podmioty Unii cieszyły się, że odpowiedzialność za całą Ukrainę i jej „suwerenność” weźmie Moskwa, bo one ewidentnie takiej odpowiedzialności wówczas brać nie chciały. Później była jeszcze szansa na kondominium, gdyby jakimś cudem ustabilizowano porozumienie kijowskie. Ale cud nie nastąpił. Dziś Ukraińcy startują do „rozmów trójstronnych” mając słabsze państwo i bardziej rozbite społeczeństwo.
Dlaczego w języku dzisiejszej polskiej hegemonii nawet nie można tej oczywistości głośno i poprawnie wypowiedzieć (ja np. musiałem sobie stworzyć prywatny, groteskowy, powykręcany po witkacowsku język, żeby móc takie rzeczy mówić używając polszczyzny)? A dlatego, że dzisiejsza polska hegemonia zaproponowała Polakom życie w micie „absolutnej, niepodzielnej narodowej suwerenności”. Czemu w micie? A dlatego, że globalizacja takiej suwerenności nie przewiduje nawet dla USA, nawet dla Chin, już nie mówiąc o Rosji.
A im państwo mniejsze i słabsze – militarnie, gospodarczo, cywilizacyjnie, w zakresie zdolności kreowania kapitału społecznego – tym mniejszą dawkę suwerenności czy choćby samosterowności przewiduje dla niej kondominium globalizacji.
Polska wcale nie jest na dole tej suwerennościowej tabeli. Tam na dole (na jeszcze głębszych peryferiach globalizacji) tłoczą się państwa naprawdę upadłe, a mimo to przepełnione mitami absolutnej i niepodzielnej narodowej (lub plemiennej, tam, gdzie jeszcze nawet nie ma „nowoczesnego narodu”) suwerenności. Można nawet powiedzieć, że im bardziej jakieś państwo jest faktycznie upadłe, tym bardziej jego narodowi albo jego plemionom pozostał już tylko mit niepodzielnej suwerenności (z której oczywiście „ograbili nas obcy”). W Polsce, która wcale aż tak nisko w tabeli peryferiów dziś się nie znajduje, mamy inną tabelkę wewnętrzną: im bardziej upadły polityk, tym chętniej się posługuje mitem niepodzielnej suwerenności i pogardą wobec „kondominium”. Wystarczy znów spojrzeć na poruszającego się dość szybko w pionie Jarosława Gowina. Im głębiej upada, tym bardziej intensyfikuje się jego suwerennościowy język, którego nie nadużywał tak bardzo jako ważny polityk czy minister rządzącej neosanacji.
Jednym z najbardziej skutecznych narzędzi suwerennościowego mitu panującego dziś w Polsce jest bez wątpienia mityczna narracja założycielska III RP. Zgodnie z nią, w 1989 roku Polska obaliła komunizm (rozpoczynając tę pracę w sierpniu 1980 i kontynuując ją bez większych zakłóceń przez całe lata 80.). Ta mityczna narracja szczególnie silnie wybrzmiewa z okazji obchodów ćwierćwiecza, których apogeum dopiero nadchodzi.
Prawda historyczna była taka, że nie obaliliśmy komunizmu. W latach 80. komunizm – nawet w swojej fazie zejściowej – zdołał jeszcze skutecznie spacyfikować i rozbić polskie społeczeństwo. Rany po tamtej pacyfikacji i po tamtym rozbiciu wciąż próbujemy zaleczyć. Jedni z nas próbują to robić mitem, inni pokojem i dobrobytem, jeszcze inni (od Adama Michnika po Bronisława Komorowskiego) próbują łączyć te wszystkie kuracje.
Faktem jest, że korzystając z geopolitycznej okazji – koniec zimnej wojny, rozpad ZSRR – wyczołgaliśmy się jako społeczeństwo i państwo ze stanu śmierci klinicznej lat osiemdziesiątych. To wyczołganie się było aktem heroicznym i było sukcesem. Gotów jestem bić dziś głową o ziemię pokłony przed wszystkimi ojcami założycielskimi i matkami założycielkami, którzy i które byli liderami i były liderkami tego bolesnego wyczołgiwania się z głębokiej dupy lat osiemdziesiątych: przed Wałęsą, Walentynowicz, Geremkiem, Krzywonos, Jaruzelskim, Labudą, Kuroniem, Wojtyłą, Michnikiem, Millerem, Kwaśniewskim, Urbanem… Ta wyliczanka brzmi groteskowo w uszach „komuchów” i „solidaruchów”, ale i tak jest bliższa prawdy, niż narracja o obaleniu przez Polaków (i płk. Kulińskiego) komunizmu od Bramy Brandenburskiej aż po Kamczatkę (z Angolą, Etiopią i Afganistanem w pakiecie globalnym). Oczywiście pierwsza „Solidarność” była pokazem niewydolności systemu. Oczywiście śmierć kliniczna polskiego społeczeństwa i państwa w latach 80. przydała się jako argument analitykom Gorbaczowa, żeby złamać opór własnych twardogłowych. To wszystko kosztowało Polaków dużo, bardzo dużo, ale może było warto. Jestem gotów powtarzać, że było warto. I będzie warto, jeśli tego wszystkiego nie trafi w przyszłości szlag.
Nie sposób się zatem dziwić, że wszyscy wybierają obchody mitu, gdyż trudniej byłoby urządzać obchody takiej historycznej prawdy. Tylko przedstawiciele Krakowskiej Szkoły Historycznej lubili powtarzać, że zła historia jest matką złej polityki. Kto by tam jednak dbał o jakość dzisiejszej polskiej polityki. Ona nie wydaje się mieć jakiegokolwiek znaczenia, skoro wszyscy decydują się podlewać ją mitem.
Jeśli jednak – jak przypominają pospołu „Gazeta Wyborcza” i tygodnik „Do Rzeczy” – obaliliśmy komunizm, to czemu nie mamy absolutnej i niepodzielnej suwerenności? Nieduży naród, który poradził sobie z systemem zajmującym pół świata i mającym bazy rakietowe zdolne cały świat zniszczyć, zasługuje chyba na niepodzielną suwerenność? Jeśli jej nie ma, to ktoś nam zwycięstwo nad komunizmem ukradł albo ktoś je zmarnował. „Michnik i postkomuniści ukradli nam nasze zwycięstwo nad globalnym komunistycznym systemem!” – woła prawica. „Prawicowe swary zmarnowały entuzjazm naszego zwycięstwa nad globalnym komunistycznym systemem!” – odpowiadają prawicy ludzie dobrej woli. Tymczasem ani nikt nam tego zwycięstwa nie ukradł, ani nikt nam entuzjazmu z niego nie zmarnował, gdyż tego zwycięstwa – w każdym razie w takiej formie, w jakiej je przedstawia mit – nigdy po prostu nie było.
Skoro jednak mit absolutnej, niepodzielnej suwerenności, na którą zasłużyliśmy obalając komunizm, pozostaje w Polsce mitem hegemonicznym, trudno się dziwić, że ten mit eksportujemy dziś na Ukrainę.
Wciskając go Ukraińcom z tym większym zapałem, im bardziej rozumiemy, że w Polsce jest fikcją. Ja jednak mam nadzieję (choć nie mam pewności), że na Ukrainie uda się ustabilizować choćby kolejne – po polskim, czeskim, słowackim, estońskim… – kondominium globalizacji. Alternatywny scenariusz (choć niestety na dziś bardziej prawdopodobny) to rzeź Ukraińców, nacjonalistyczna destabilizacja UE i zimna wojna dla świata. Wiem, że dla znacznej części polskiej prawicy jest to scenariusz najbardziej pożądany. Gdyby bowiem kondominium globalizacji udało się na Ukrainie ustabilizować (gdyby jeszcze z czasem sami Ukraińcy mieli w tym kondominium coraz więcej do powiedzenia), święto Apokalipsy trzeba będzie odwołać. Rzekomi polscy przyjaciele Ukrainy (część z nich to nawet nie cynicy, ale po prostu poczciwi polscy histerycy) nie będą mieli okazji tańczyć wokół okrwawionego słupa oddając pokłon Baalowi (oni to bóstwo nazywają „polskim, narodowym katolicyzmem”).