„Sprawa małej Magdy” (cyt. za media „mainstreamowe” i „tożsamościowe”). Ani jej naturalna dynamika, ani jej oprawa medialna nie różnią się aż tak bardzo od „sprawy smoleńskiej”. Proporcjonalnie do ilości zapalonych zniczy w polskojęzycznym Internecie i okolicach narasta atmosfera linczu. Dlatego nie wierzę polskim zbiorowym żałobom (nie tylko polskie są takie), dlatego nie wierzę zbiorowym żałobom, dlatego nie wierzę zbiorowym… żałobom medialnym, żałobom „obywatelskim”. Na kim zemścimy się tym razem, ale tak konkretnie, najlepiej zanim jeszcze cokolwiek ustali policja, prokuratura czy sąd? Nawet Rutkowski, tabloidowy detektyw, były zomowiec z lat 80., były poseł „Samoobrony”, a w dodatku facet, który sam wrzucił parę kamyków do tego bagna, okazuje się humanistą na tle pań i panów stawiających znicze i wykrzykujących na temat „zbrodniarki, nie matki”.
Tym razem przynajmniej Kościół wystąpił w swojej nieco lepszej, niesmoleńskiej fazie, powstrzymuje wiernych przed linczem, próbuje atmosferę linczu łagodzić kazaniami, listem biskupa. „Pan Jezus zabrał ją do siebie” – mówi ksiądz na pogrzebie. „Zamordowała ją wyrodna matka, potwór, morderczyni dzieci” – wrzeszczy polskojęzyczny Internet, świecki albo religijny, tyle że religijny na swój własny, mocno zdziczały sposób. Jeśli już nie potrafimy rozmawiać poważnie, to oczywiście nawet opium jest lepsze niż linczowy gniew opinii publicznej. Ale to smutny wybór – przemoc albo opiaty. Oczywiście, że lepsza byłaby poważna religia i poważna świeckość (otwarte pozdrowienia dla chrześcijanina Tomasza Piątka od niemającego pewności C.M.). „Kiedyś, jeszcze nie dzisiaj” – mówią konserwatyści. Bardziej niecierpliwi zaciskają zęby. Najbardziej niecierpliwi próbują coś robić.
Katarzyna W. (nie będę, zgodnie z tradycją polskich mediów i polskiego Internetu nazywał ją „mamą małej Magdy”, czyli jej tak nieskutecznie wypełnioną funkcją społeczną) oczywiście „sama sobie winna”. Próbowała oszukać opinię publiczną, zafascynowana opiekującym się nią humanistą Rutkowskim, zafascynowana zainteresowaniem mediów albo z innych powodów, których nie poznamy, dopóki nie zakończy się śledztwo albo ona sama nie powie, tym razem może prawdy (o ile sama ją zna). Z opinią publiczną nie można sobie pogrywać. Opinia publiczna to Tomaszowa „bestia” i to największych możliwych rozmiarów. Jezus bywa miłosierny, Bóg czasami wybacza, opinia publiczna nigdy.
To zresztą po raz kolejny przypomina nam o problemie z demokracją. Równanie ustrojowe jest proste, demokracja bez emancypacji to faszyzm. Prędzej czy później, zwykle bardzo szybko. Bez emancypacji jednostek, płci, grup społecznych, bez emancypacji nas-ludu. Może się ona odbywać przez kształcenie i przez samokształcenie, poprzez „wnoszenie świadomości klasowej z zewnątrz” albo poprzez samorozwój i samoorganizację. Obojętnie (tu przerwa na okrzyki oburzenia), ale bez tego żaden gniew ludu, żaden gniew opinii publicznej nie jest wartością samą w sobie. Lewica powinna to wiedzieć lepiej niż prawica, która w emancypację, postęp itp. „stare, nudne mrzonki” już w ogóle nie wierzy. Spragniona „oryginalności”, „czegoś nowego”, „skończenia z nudziarstwem” (parafraza za Filip Memches) wkrótce pewnie monarchię absolutną, niewolnictwo albo składanie ofiar z ludzi uzna za niebywale interesujące, intelektualno-estetyczne transgresje. Coś na podobieństwo eksperymentów wersyfikacyjnych e. e. cummingsa. Choć w praktyce (a nawet w nadzwyczaj wysublimowanej teorii) różnie bywało i bywa także z lewicą. I lewica także czasem się na ten niesprecyzowany gniew opinii publicznej nabiera. Albo chce go szybko i skutecznie użyć, na pohybel swój i swoich własnych emancypacyjnych ideałów.
A ja sam? Jestem w trudnej sytuacji, jako w końcu jednostka. Wyrażając nieufność wobec słusznego gniewu opinii publicznej, narażam się na zarzut „mieszczańskiego wyobcowania”, „wyższościowej pogardy”, „salonowości”, „zachowań hegemonicznych”… – wszystko to, co wrogowie emancypacji podpatrzyli u jej zwolenników i jej zwolennikom podkradli, nie bardzo rozumiejąc, do czego te pojęcia po drugiej stronie służyły (a w każdym razie powinny były służyć, bo też różnie z tym było).
Fajnie jest jednak śpiewać po swojemu, choćby to nawet był banał (inna nazwa długo i bez efektów powtarzanej prawdy). Nie wstydzę się lewicowego (konserwatywnego, liberalnego) banału emancypacji. Oby lewica, pod wpływem coraz bardziej oryginalnych prawicowych umysłów, także nie zaczęła się go nigdy wstydzić i bać.