Tyle zrzędziłem na Tuska, tyle zrzędziłem na moje pokolenie lat osiemdziesiątych, że z radością przychodzi mi dziś wygłosić komplement pod adresem obu. Komplement brzmi: „Bartłomiej Sienkiewicz”. Szczególnie po „antyprzemocowym” wystąpieniu szefa MSW w Warszawie i „antyrasistowskim” w Białymstoku. Choć dopiero gdy deklaracje przerodzą się w czyny, mój komplement stanie się naprawdę żarliwy.
„Bartłomiej Sienkiewicz” to po pierwsze komplement pod adresem Tuska. W wyniku jego osobistej (jak wszystkie) decyzji w rządzie nie ma już Gowina, a Sienkiewicz jest i jest też Sikorski. Teoretyczny thatcheryzm tego drugiego warto wziąć w nawias w zamian za jego praktyczny euroentuzjazm, będący całe szczęście całkowitym zaprzeczeniem sentymentalnej nostalgii za ostatnią ikoną zimnej wojny. Ale w końcu nie tylko lewica ma swój „niezbędnik historyczny”, także prawica ma swój. Oba tak samo zbędne, a nawet szkodliwe. Potwierdzające jednak dobitnie, że „co nie jest biografią, nie jest wcale” (cyt. za Nietzsche/Brzozowski) i nie da się uciec od własnej przeszłości, choćby była mitem.
„Bartłomiej Sienkiewicz” to także pierwszy od dawna komplement, jaki mogę wygłosić pod adresem mojego pokolenia lat osiemdziesiątych. Zarówno Sienkiewicz, jak i Sikorski stanowią przeciwwagę dla jego smoleńskiej i populistycznej części. Dowodzą, że nie można bez końca tłumaczyć własnego pogłębiającego się społecznego i politycznego zdziczenia resentymentem, brutalnością, z jaką się bywało traktowanym, pokręconą zdecydowanie ponad wszelką miarę młodością. Nawet w piekle jesteśmy obdarzeni szczątkową możliwością wyboru (cyt. za skrajnie optymistyczną herezją apokatastazis, obietnicą powszechnego zbawienia), a przecież my w latach osiemdziesiątych nie żyliśmy w piekle, żyliśmy prawie w raju (parafraza za „Niezbędnikiem historycznym lewicy”). Już nie mówiąc o latach dziewięćdziesiątych, kiedy ewidentnie żyliśmy w raju, co udowodniła Dominika Wielowieyska w swej polemicznej recenzji z książki Michała Sutowskiego i Agaty Bielik-Robson Żyj i pozwól żyć.
Wracając jednak do Sienkiewicza, warto, szczególnie w takim kraju jak Polska, gdzie „konserwatyzm” jest zjawiskiem powszechnym, a parlamentarna centrolewica zajmuje się sobą i sobie samej tylko zęby wybija, budować precyzyjną hierarchię konserwatyzmów i konserwatystów. Jak to zrobił choćby Sławomir Sierakowski w tekście ostrożnie broniącym nominacji Marka Biernackiego na nowego mnistra sprawiedliwości. Konserwatystą był Gowin grający pod publiczkę neoliberalnej i parareligijnej narodowej prawicy. Jedynym problemem dzisiejszej Polski był dla niego „zbyt silny etatyzm”, a w tym „zbyt silnym etatyzmie” największym niebezpieczeństwem było dla niego istnienie lewicy.
Sienkiewicz też jest konserwatystą, może liberalnym. Pochodzi z „tych Sienkiewiczów”, wychował go „stary Kraków” i Krzysztof Kozłowski. Trudno powiedzieć, żebym ja, Martin Eden, mógł się w jego społecznej tożsamości do końca odnaleźć. Ale rasistowska przemoc jest dla niego w dzisiejszej Polsce większym niebezpieczeństwem niż istnienie lewicy. A jeśli chodzi o państwo, to największym problemem jest dla Sienkiewicza tego państwa bezradność. W stosunku do „białych kołnierzyków” bezkarnie dokonujących „optymalizacji podatkowej” będącej okradaniem społeczeństwa i państwa. A także w stosunku do przemocy wobec kobiet, dzieci i osób starszych, którą służby siłowe tego państwa muszą się nauczyć diagnozować i skutecznie zwalczać.
Takie przynajmniej priorytety nowy minister spraw wewnętrznych przedstawił na swojej konferencji prasowej w Warszawie, żeby następnie w Białymstoku uznać tamtejszych rasistów nie za „patriotyczną młodzież”, ale za „moralnych degeneratów”, czyli dokładnie za to, czym naprawdę są.
Zachowanie zupełnie niebywałe jak na polskiego konserwatystę, choćby liberalnego. Roman Giertych znów nazwie to pewnie „zwrotem Platformy na lewo” (chyba że sparaliżuje go lęk przed utratą kilku ważnych klientów), sprytnie odwołując się do panującej dziś w Polsce hegemonii językowej, zgodnie z którą najdrobniejsze nawet odchylenie od faszyzmu ku centrum można nazwać „lewactwem”.
Wipler, miłośnik związków zawodowych z UPR-owskim backgroundem, już powiedział (ucząc się od Giertycha), że „Platforma staje się Unią Wolności”. Zatem w Polsce Wiplera czeka ją los Unii Wolności. Czy jednak umiarkowana prawicowość lub centryzm rzeczywiście muszą być w naszym kraju politycznym i społecznym wyrokiem śmierci? Czy tylko prawicowy populizm może tu być skuteczny? Tylko „antysystemowcy”, którzy w rzeczywistości też chcą budować system, tyle że znacznie gorszy od tego, który obiecują obalić?
Ale to jest pytanie także do ludzi takich jak Bartłomiej Sienkiewicz. Czy to „drugie pokolenie Unii Wolności” potrafi być mniej dystynktywne, mniej elitarne, mniej społecznie zamknięte niż pierwsze? Ja i tak nie mam dzisiaj wyboru. Na trupie Unii Wolności, która nie była moją miłością od pierwszego, ani nawet od drugiego wejrzenia, narodziło się tryumfujące dziś w Polsce prawicowe zdziczenie. Populizm nadający sobie szlachetne miano republikanizmu. Prawicowa pogarda dla mas udająca wobec tych mas, że wyraża ich pogardę dla elit.
Jak widzicie, uparcie opowiadam się za reformą systemu, nie za jego zniszczeniem. Dopóki polska centrolewica nie zdoła politycznie dojrzeć, od populizmu i antysystemowości wolę „konserwatyzm sienkiewiczowski”, byle był skuteczny. W choćby najsłabszym, ale jednak funkcjonującym państwie (polskim, europejskim), nawet konserwatyści (Sienkiewicz, Sikorski) działają obiektywnie na rzecz emancypacji. W państwie upadłym, w społeczeństwie powracającym do stanu natury, niszczonym przez wojnę domową i terror, nawet szlachetny Trocki – anioł emancypacji teoretycznej – budował obozy.
Dlatego socjaldemokracja to miejsce, w które mogę się najdalej wychylić na lewo. A liberalny konserwatyzm to miejsce, w które mogę się najbardziej wychylić na prawo. Takie spętane wahadło, taki metronom postukujący nerwowo, przyblokowany z obu stron obsesją pamięci. Żaden ze mnie rewolucjonista, nawet jeśli mojego dziwacznego centryzmu bronię przy użyciu retorycznego terroru.