Od jakiegoś czasu czuję się intelektualnie staro – jak jakiś, nie przymierzając, dinozaur uniwersalizmu.
Od jakiegoś czasu czuję się intelektualnie staro – jak jakiś, nie przymierzając, dinozaur uniwersalizmu. Młodzi humaniści – dziarskie małe ssaki – śmigają wokół mnie ze swoimi prodżektami i grantami, badającymi rasowo-klasowo-płciowe uwarunkowania rozmaitych myślicieli i myślicielek, a ja zupełnie nie potrafię się odnaleźć w tym zalewie radosnego rozproszenia. Nie jestem do tego nastawiona wrogo, żeby była pełna jasność. Nie mam nic przeciw „ideologii gender”, a już na pewno nie na sposób, który prezentuje posłanka Kempa, zwalczając jeden rodzaj partykularyzmu drugim, w imię plemiennie pojętej polsko-katolickości. Nie mam nic przeciw temu, żeby kobiety pisały o kobietach, geje o gejach, chłopi o chłopach i Żydzi o Żydach. Raczej martwi mnie, że przy tak silnie obsadzonej polityce tożsamości, która na plan pierwszy wysuwa to, co szczegółowe, wyleje się z kąpielą cenne dziecię – czyli resztki niezbędnego mimo wszystko uniwersalizmu.
Wiem, wiem, to nie jest dobry czas, by bronić tego, co uniwersalne. To tak – mówią mi młodzi partykularni, ci od rozmaitych polityk tożsamościowych – jakby odczuwać płonną litość wobec ideowego wroga. No bo czy uniwersalizm nie gnębił i nie ignorował tego, co kobiece w kobiecie, czarne w czarnym i żydowskie w Żydzie? Ano gnębił, odpowiadam w duchu skruszona. Ale młodzi się rozkręcają: A czy nie był on fałszywym uniwersalizmem, w istocie tylko narzucającym innym swoją własną szczególną perspektywę gentlemańskiego klubu martwych białych mężczyzn? Ano… ejże. I tu już w piersi się bić nie zamierzam. No nie, jednak nie. Tu między mną a nowo-historycystyczną młodzieżą wyłania się rów nie do przejścia.
Bo gdy oni w swym słusznym krytycznym gniewie sądzą, że wszystko jest bez wyjątku partykularne i tożsamościowo ugruntowane (martwy biały mężczyzna też może myśleć wyłącznie jako martwy biały mężczyzna), ja – trochę mniej już gniewna, z latami coraz bardziej melancholijno-konserwatywna (co wedle Michaela Oakeshotta jest jedną i tą samą rzeczą) – myślę sobie, że może jednak nie wszystko. Że – jak mawiał przez nikogo już nie czytany Rochefoucauld – hipokryzja to jednak hołd składany przez występek cnocie – bo przynajmniej w intencji podtrzymuje ideał, do którego nie dorasta w praktyce.
Nawet więc jeśli uniwersalistyczna myśl martwych białych mężczyzn (Kanta, Hegla, Marksa, Freuda) nie może w pełni zadowolić etyczych purystów, to ja jestem gotowa pochylić się życzliwie nad jej intencją – bo tej zupełnie brakuje mi w (post)humanistyce współczesnej.
Ale młodzi nie odpuszczają: jak to? Przecież ta intencja nie jest nawet szczera, jest od początku do końca obłudna, jak to w przypadku hipokryzji bywa. Na co znów ja, z otchłani mojego paseizmu: nie sądźcie ich znów tak surowo, wyłącznie po owocach. Nawet jeśli Kant myślał z głębi swej pietystyczno-purytańskiej tożsamości; Hegel z trzewi swej pruskiej tożsamości, a Marks i Freud byli beznadziejnymi seksistami ze względu na swoją żydowsko-patriarchalną tożsamość, to doceńcie to chociaż, że pisali swoje teksty także was – was wszystkich – mając na myśli. Nie, odkrzykują mi gniewni młodzi, nie dla nas je pisali, tylko dla jakiejś wyimaginowanej abstrakcyjnej ludzkości, której na dodatek chcieli narzucić swoje wielkie narracje. I jak w odwróconej frazie z Eksodusu, kiedy to Bóg sprezentował Izraelowi Torę, wypowiadają mocno swoje anty-credo: Nie przyjmiemy, nie posłuchamy, nie uwierzymy!
Ile ja już takich dyskusji miałam w swoim dydaktycznym życiu. Za każdym razem moja próba, by odwołać się do etyki intencji i za jej sprawą ocalić choćby ziarno ogólnoludzkiego uniwersalizmu, gdzie nie masz Żyda ani Greka, natrafia na twardy opór niedowierzania. Nowy historycyzm, z jego rozsiewem partykularnych polityk tożsamości, już niczego nie chce brać na wiarę. Jego dekonstrukcyjne techniki działają jak pokerowe sprawdzam, które bezlitośnie obnaża realny stan uniwersalistycznej perspektywy, wszędzie widząc tylko rosnący katalog kolejnych wykluczeń. Zamiast powszechnej inkluzji, którą najpierw deklaruje chrześcijaństwo, a po nim oświecenie – jedynie paskudnie się rozpleniającą ekskluzję.
Nowy pomysł na to ukryte wykluczenie jest taki, by uczynić je jawnym, zdemaskować – a następnie stworzyć narracje tożsamościowe już bez hipokryzji. I tu właśnie wyłania się dla mnie poważny problem.
Bo co to znaczy – już bez judeo-chrześcijańsko-oświeceniowej obłudy? Zgodnie z cynicznym realizmem tej formacji należałoby uznać, że oznacza to zgodę na wykluczenie otwarte: na uprawianie języków tożsamościowych, które z góry wykluczają nietożsamościowych adresatów, zakładając, że nie mają one im nic do powiedzenia, w stylu „nie jesteś kobietą (Żydem, czarnym, chłopem pańszczyźnianym) więc nic ci to nie powie”.
Rzecz w tym jednak, że żaden adept polityki tożsamości nie przyzna się do otwartych praktyk wykluczających. Moi młodzi studenci od razu odpowiedzą mi na mój zarzut opowieścią o wielkiej solidarności małych narracji, która czerpie z ich poczucia wykluczenia i opresji przez fałszywe dyskursy uniwersalistyczne. Mnie jednak wydaje się, że to idea jeszcze bardziej hipokrytyczna niż cały uniwersalizm razem wzięty, bo tak jak nie ma i nie może być „międzynarodówki nacjonalizmów” (nawet jeśli prawica wierzy w to zawzięcie), tak samo nie może być „solidarności wykluczonych” – chyba że zachowa się jakąś resztkę perspektywy uniwersalnej, w której tlić się jeszcze będzie jakieś napięcie między poszczególną tożsamością a faktem urodzenia się człowiekiem w ogóle.
I właśnie o to napięcie chodzi, o nic więcej: o zachowanie poczucie niewysyconej resztki, która nie cała realizuje się w moim byciu kobietą, Żydówką, Polką, potomkinią formacji burżuazyjnej. Nie w tym rzecz, by jak Alain Badiou od razu walić z grubej rury i na nowo ustanawiać mocny Pawłowy uniwersalizm „ludzkiej natury” – ale w tym raczej, by uniknąć grzechu substancjalizacji i tej resztki poszukiwać w tym, co się wymyka, nie dookreśla i unosi nad każdą tożsamością niczym Derridiańskie widmo. W czymś, co przekracza każdą tożsamość, ale właśnie dlatego nie daje się tak łatwo przyszpilić i zwykle ujawnia się dopiero w momencie kryzysu twardej tożsamości. Moi ulubieni myśliciele nazywają to nieuchwytne coś „mesjańską resztką”.
Dlatego tak wielką radość sprawiła mi ostatnio wizyta Susan Buck-Morss, która przyjechała do Warszawy, żeby promować jej wydaną przez KP książkę pt. Hegel, Haiti i historia uniwersalna, gdzie motywem wiodącym jest właśnie próba odzyskania uniwersalizmu. Susan Buck-Morss w niczym dinozaura nie przypomina i nawet przez moment nie sposób podejrzewać jej o reakcjonizm (co mnie przydarza się na każdym kroku), więc miło było się dowiedzieć, że mam na świecie sojusznika. W rozmowie, jaką z nią dla KP przeprowadziłam, zaczęła od stwierdzenia, że polityka tożsamości wykonała już swoją pracę i że dziś nowym wyzwaniem dla humanistów jest rekonstrukcja uniwersalnej myśli w globalnym świecie. Powiedziała też rzecz niezwykle ciekawą, choć zapewne kontrowersyjną – że wbrew powszechnej opinii, jakoby tożsamość w kryzysie zwierała się w sobie obronnie i tym szczelniej zamykała w swoim partykularyzmie, kryzys ma w sobie coś bardzo ożywczego, co w istocie odsłania podmiotowe resztki, jakich ani tradycja, ani żadna inna tożsamościowa polityka nie zdołała w jednostce zagospodarować.
Tak zatem final thought w postaci pytania: Zamiast więc pielęgnować rozpadające się tradycje plemienne (co czyni prawica) i równie pieczołowicie konstruować nowe tożsamości wsparte na rasie, klasie i płci (co czyni lewica), może by tak przyjrzeć się tej niezwiązanej resztce, która dziś pozostaje tak obiecująco bezdomna? Może to ona wyprowadzi nas poza ten tożsamościowy babel/bajzel, w którym wszyscy coraz głośniej wykrzykują swoje identity, a już prawie nikt nikogo nie słucha?