Czasem są powody, by uszanować wolę autora i nie wydawać pośmiertnie książek, których on sam nie przeznaczył do druku. Wprawdzie Max Brod nie posłuchał swego umierającego przyjaciela, Franza Kafki, i nie spalił zgodnie z jego życzeniem wszystkich jego pism – za co powinniśmy być mu wdzięczni. W przypadku dopiero co wydanych przez Krytykę Polityczną Gór Parnasu Czesława Miłosza, książki z różnych powodów niedokończonej i niewydanej za jego życia, takiej pewności nie ma.
Już dawno nie czytałam tak nieprzyjemnie reakcyjnej książki. Miłosz reaguje w niej na „syndrom kalifornijski“ lat sześćdziesiątych – dosłownie, tylko reaguje, czystym fizjologicznym odrzutem, bez żadnej próby zrozumienia, co się dookoła niego dzieje. Rządzi nim czysta pogarda emigranta z Europy Wschodniej, za którą czai się prosty resentyment przybysza znikąd. Przygląda się „szaleństwom postępu“ z zimnym niezrozumieniem, widząc w nich tylko znamię ostatecznego upadku ludzkości, która pogrąża się w upadlającym hedonizmie, niezdolna do ascezy i poświęcenia, „z dala od Boga”. I tak jak później, w daleko przytomniejszych (choć nadal niezbyt afirmatywnych) Widzeniach nad Zatoką San Francisco krytycznie sportretuje Herberta Marcuse, który z absolutną pogardliwą wyższością będzie mówił o kalifornijczykach jako „zwierzętach”, to tutaj, w Górach Parnasu, zachowuje się dokładnie tak samo, odmawiając temu, co opisuje, odrobiny elementarnej empatii. „Testament kardynała”, osiowy rozdział tej niedokończonej książeczki, mógłby wyjść prosto spod pióra Marka Jurka, który też z wielkim przekonaniem mówi o ludziach Zachodu jak o bezdusznych „workach skórno-mięśniowych”. Nienawiść do liberalnego pursuit of happiness przybiera tu formę ekstremalną, gdzie tylko Kościół Katolicki okazuje się zdolny stać na straży swego największego teologicznego dziedzictwa, jakim jest doktryna grzechu pierworodnego: doktryna niewykorzenialnego zła i zepsucia tego „chorego zwierzęcia”, jakim jest człowiek, który z tego powodu powinien na zawsze oddać się pod panowanie Kościoła jako jedynej instytucji narzucającej mu prewencyjną dyscyplinę. Wszelka forma herezji pelagiańskiej, epatującej fałszywym optymizmem antropologicznym, musi więc zostać napiętnowana jako wiodąca wprost do tego obłędu, jakim jest wiara w postęp.
Pisząc „Testament kardynała”, Miłosz najwyraźniej pisze od siebie – a pisząc tak, przebija na licytacji tradycjonalizmu wszystkie najbardziej nawet konserwatywne dokumenty współczesnego kościoła katolickiego, od Romana Guardiniego począwszy, a na Ratzingerze kończąc; Góry Parnasu to jeszcze bardziej skrajne oskarżenie tak zwanej „cywilizacji śmierci”. Natomiast szczyt (dno?) reakcjonizmu osiąga Miłosz w tym jednym zdaniu, przy którym Simone Weil (podobno jego ulubiona autorka) musiałaby się nieraz przewrócić w grobie. Odnosząc się z wyższością do tych kapłanów, którzy poszli na ugodę z postępowym światem, Miłoszowy kardynał mówi: „Za łatwo im przychodziło bić się w piersi, przebierać w szaty miłośników nikomu nie szkodzącej dobroci, po cichu myśląc, że gdyby w krytycznym trzynastym wieku Kościół nie użył stosu i miecza posłusznych monarchów, niewiele zostałoby z chrześcijaństwa, a Europę spotkałby los nieruchomych Indii, z własnym buddyzmem, katharów”. Jeśli więc kilkanaście lat później Kościół, ustami Karola Wojtyły, w końcu przeprosi za masakrę albigensów, w której za sprawą „posłusznego” barona, Simona de Montfort, zginęło od ognia i miecza setki tysięcy mieszkańców Langwedocji i Prowansji, to tylko na własny pohybel. W istocie powinien trwać przy swojej morderczej mądrości i w wytępieniu tej sekty chrześcijańskich manichejczyków upatywać wciąż znaku swojej opatrznościowej siły, która po raz kolejny uratowała Zachód przed dualistycznym odchyleniem.
Oto sens tej pomylonej książeczki: pochwała ślepego posłuszeństwa – przeciw każdemu odruchowi religijnego nonkonformizmu. Przeczytałam ją, z gniewem i niechęcią, wiercąc się na siedzeniu tak, jak Simone Weil, ta katarska święta, w swoim grobie – jadąc z Nottingham do Londynu, gdzie zamierzałam oddać się kontemplacji mojego (wcale tego nie ukrywam) gnostyckiego odchylenia. Plan był taki: najpierw pójść do British Museum i obejrzeć nową wystawę ze starożytnego Iranu, a zwłaszcza płaskorzeźby z pałacu władców perskiego imperium, przedstawiające odwieczną walkę dobra ze złem. A potem pociągnąć dualistyczny wątek i wybrać się do kościoła-matki angielskich kwakrów we wschodnim Londynie, gdzie na okolicznym cmentarzu w Bunhill spoczywają najwięksi chrześcijańscy nonkonformiści wszechczasów: John Bunyan, Daniel Defoe i – last but not least – William Blake. Taka mała gnostycka pielgrzymka.
Sztuka manichejskiego Iranu nigdy nie zawodzi: Ahura Mazda, wspaniały i straszliwy kosmiczny lew (przy którym Aslan C. S. Lewisa to kotek-pieszczoszek), z krwawym okiem i kłem na wierzchu wpija się w szyję opasłego kosmicznego byka, Arymana, który buha parą i ogniem i kopytek kopie Ahura Mazdę w brzuch. Mało to buddyjskie i pasywne, nie ma w sobie nic z dialektycznego łagodnego przepływu yin w yang i z powrotem; wbrew temu, co sugeruje Miłosz, ta kosmiczna walka to samu ruch, sama istota metafizycznego ruchu. Bez niego właśnie nie byłoby historii, tego wielkiego przeciągania liny między dziećmi Światła a dziećmi Ciemności, którego rezultat, jak na prwdziwe dzieje przystało, pozostaje wciąż nieprzesądzony. A stąd naprawdę już tylko kilka kroków do naszych inkryminowanych katarów, a od katarów do ich duchowego dziedzictwa w rewolucji purytańskiej (gdzie purytanin znaczy to samo, co katar, czyli „czysty”), której najpiękniejszym moralnym świadectwem po dziś dzień pozostają chrześcijańscy nonkonformiści i ich radykalne wolnościowe sekty, które zniosły wszelkie kapłańskie hierarchie i od początku głosiły równość płci oraz zalety indywidualnej emancypacji. Po raz kolejny zatem wzruszyłam się, oglądając nagrobek Williama Blake’a: skromniutką protestancką macewkę wyrastającą z samego chodnika, o jaką można by się potknąć, gdyby nie stojąca obok tablica, która informuje, że tu oto leży największy poeta brytyjskiego romantyzmu i religijno-społeczny wizjoner. Blake, choć dziedzic chrześcijańskiej gnozy, też nigdy nie miał w sobie nic po indyjsku „nieruchomego”; przez całe życie dzielnie walczył o swoje nonkonformistyczne polityczne ideały i zmarł w straszliwej biedzie, pochowany, bardzo skromnie, na koszt swojej gminy.
Ta mała gnostycka pielgrzymka zadziałała jak skuteczna odtrutka na katolickie „trucizny” Miłosza (ten w Ziemi Ulro mówił o „truciznach manichejskich”), który w swojej książce rzeczywiście tylko truje. Truje – dosłownie, kolokwialnie, i w przenośni. Jego zrozumienie nowoczesnego Zachodu jest żadne – i dlatego niczego nie może nauczyć swoich czytelników. Naprawdę byłoby lepiej, gdyby Gór Parnasu nie napisał, ale skoro już napisał, to żeby nikt nie miał możności ich przeczytać. Żeby było jasne: nie jestem za jakąkolwiek cenzurą. Ale za autocenzurą już tak. Być może Miłosz sam w końcu uświadomił sobie, że w swojej antypostępowej filipice cokolwiek przesadził i że zamiast pisać literaturę, pozwolił sobie tylko na wentylację własnych emigranckich resentymentów. Bo w przeciwieństwie do poematów Blake’a, Góry Parnasu literaturą nie są.
Czytaj też: Odwaga naiwnych – wstęp Sławomira Sierakowskiego do Gór Parnasu Czesława Miłosza.