Jako że mój niewinny felieton sprzed kilku tygodni – Powrót wielkich narracji – wywołał sporo sprzeciwu, dziś pociągnę ten temat, żeby nie było, że chowam głowę w piasek. Było dużo głosów oburzenia, powiedziałbym nawet – świętego oburzenia, bo w swoim tekściku zaatakowałam nie tylko proroka Immanuela, ale także uraziłam religijną wrażliwość Nowej-Nowej Lewicy (tak się ona przynajmniej tutaj nazywa: new-new left), która przyjęła dogmaty wallersteinowskie za swoje credo i odbiera każdą polemikę z nimi jako atak na własny kościół. W całej tej fali oburzenia zniknęła większość moich argumentów i została tylko – jak to zwykle bywa w świecie emocjonalnych uproszczeń – jakaś ponura karykatura mojego wezwania, by wobec wszelkich krytyk antykolonialnych i antyimperialnych, dowartościowujących rolę kultur lokalnych, rozważyć raz jeszcze uniwersalną ideę wielkiej narracji emancypacyjnej. I tak ze słynnej już dyskusji, jaką młoda hipsterska prawica przeprowadziła z młodą hipsterską lewicą w redakcji „Gazety Polskiej“, mogłam się dowiedzieć, że opowiadając się za bezwględną modernizacją polskiego społeczeństwa, jestem za tym, by przejął nas zachodni korporacyjny kapitał. Z kolei Filip Memches stwierdził, szalenie oryginalnie zresztą, że koniecznością historyczną wielkich narracji szantażowali Polaków – komuniści. No wiadomo, Kroński gotów był użyć owej wielkiej narracji jako kolby karabinowej, którą chciał wybijać z polskich sarmackich łepetyn ich obskurancką „alienację”. A ja, choć przez tyle lat krytykowałam agresywną modernizację a la Kroński, dziś staję po jego stronie.
Nawet Filip Białek w skądinąd rozsądnej i całkiem merytorycznej polemice z „Nowych Peryferiów” (Między kontuszem a iPadem) poszedł tym prostym skojarzeniem z krońszczyzną (albo, jak to ujął Miłosz, „tygrysim heglizmem”, drapieżnie zarażającym świat heglowskim ukąszeniem) i nie dostrzegł, że nie chodzi mi o prostą pochwałę praktyk kolonialnych. Filip Białek pisze: „Prawdziwa dojrzałość, społeczeństw czy jednostek polega na tym, że jest się w stanie trafnie rozpoznać własną sytuację i działać podług tego rozpoznania na rzecz polepszenia swego losu. Agata Bielik-Robson chce zdjąć ze społeczeństwa polskiego zadanie samodzielnego rozpoznania własnej sytuacji. Mówi ona w zasadzie tyle, że nie musimy nic robić sami, nie musimy sami dochodzić do pewnych rozwiązań; wszystko jest już dane: projekt zachodnioeuropejski jest skończonym produktem, bierzcie i jedzcie z niego wszyscy. OK, ale gdzie tu jest oświecenie? Gdzie wzrastanie ludzi do dojrzałości? ABR – powtórzę się – chce, aby Polacy po prostu klepali formułki za mędrcami z Zachodu”.
Chyba jednak nie w tym rzecz i zresztą sam Filip Białek przyznaje, że chodziło mi o coś więcej niż tylko zewnętrzne podporządkowanie Polaków liberalnej doktrynie z centrum, czyli lemingowato-bezwiedne „klepanie formułek”. Przeciwnie, mówiłam o konieczności internalizacji: konieczności głębokiego uwewnętrznienia liberalnej koncepcji jednostki, które istotnie przypomina akt konwersji. Białek słusznie pisze, że w mojej retoryce indywidualistycznej pobrzmiewają tony religijne – i nie trzeba było do tego żadnej szczególnie podejrzliwej dekonstrukcji, bo leżą one całkiem na wierzchu. Podobnie jak chrześcijaństwo miało wielką moc prozelityczną, ponieważ zwracało się do „odrzuconych kamieni” na całym bożym świecie, tak samo wielka narracja liberalnego oświecenia (gdzie oświecenie to tylko lekko zsekularyzowane objawienie) uderza w czułą strunę wszędzie tam, gdzie jednostka czuje się opresjonowana przez wspólnotę. Filip Białek tej represji nie czuje, nie sympatyzuje z nią, koniec końców nie rozumie – i dlatego nie podziela mojego religijnego zapału. Nie wierzy w jednostkę, sądzi, że jest to tylko kolejna „uniwersalna kalka”; wierzy tylko w konkretną wspólnotę i wspólnotową identyfikację, która jedynie w takim zbiorowym wzmożeniu potrafi osiągnąć ukochaną przez Brzozowskiego „dojrzałość dziejową”. Podczas gdy do mnie przemawia raczej wczesny Brzozowski (ten zafascynowany prozą i poezją angielską, doczytujący się w niej wzoru jednostkowego upodmiotowienia jako tej wartości, na jakiej tylko można oprzeć cywilizację) – do Filipa Białka trafia Brzozowski późny, operujący już głównie wzniosłą kategorią narodu. Ponieważ Brzozowskiego lubię, to usiłuję ignorować te późne teksty, napisane pod wpływem „faszyzujących” zwrotów Sorela i Maurrasa, ale nawet je ignorując, nie udaję, że nie wiem, skąd się wzięły i jak silne racje za nimi stoją. Tego samego oczekiwałabym od moich polemistów: żeby potraktowali poważnie moją „okcydentalną eschatologię” (że się odwołam do tytułu książki jednego z moich ulubionych żydowskich mesjanistów, Jacoba Taubesa) i nie sprowadzali jej do minimalistycznej doktryny imitacji, zgodnie z którą cała ta „zachodnia religia“ miałaby polegać na wklepywaniu do tubylczych głów z góry gotowych katechetycznych formułek. Nie wiem zresztą, czy taka doktryna w ogóle istnieje i czy nie jest ona wyłącznie projekcją polskiej prawicy narodowej (z którą „Nowe Peryferie” nierzadko interferują) – podobnie jak nie jestem pewna, czy istnieje ów mityczny byt, który jest jej rzekomym nośnikiem, czyli tak zwany „leming”.
Swoją drogą, warto by już się rozprawić na dobre z tą koncepcją „leminga”, która jest jednym z najgłupszych, najbardziej obraźliwych, mizantropijnych i wyższościowych pomysłów, na jakie kiedykolwiek wpadła polska prawica (i który ją po prostu kompromituje z najbardziej ludzkiego, etycznego punktu widzenia). Ale jest już zupełnym nieszczęściem, kiedy o „lemingach” zaczyna mówić lewica, uderzając wówczas w te same pogardliwe tony. Dobrze pamiętam, jak młode środowiska lewicowe źle zareagowały na Dominika Tarasa i jego „iPadową” demonstrację na Krakowskim Przedmieściu wymierzoną przeciw „komtuszowym” Obrońcom Krzyża. To, że dla republikańskich „chłopców z Rzepy”, zawsze gotowych podkreślić swoją elitarną wyższość wobec „bydła”, ekipa Tarasa okaże się masą bezgłowych lemingów, w sam raz do zmanipulowania przez skandalistę-Palikota, to było oczywiste, bo to oni w końcu wymyślili ten koncept. Ale że podejmie go młoda lewica, w takim samym odruchu intelektualnej wyższości odmawiając młodzieży od Tarasa jakichkolwiek ideowych przekonań, to już było niepokojące i smutne. Do dziś, obawiam się, tą częścią wspólną, która sprawia, że młoda hipsterska prawica i młoda hipsterska lewica mogą ze sobą przyjaźnie rozmawiać ponad podziałami, jest ich niechęć do leminga. Nawet List do Braci Lemingów, wystosowany przez naszych prawicowych hipsterów, niby taki ironicznie przyjazny i polemiczny wobec Roberta Mazurka i jego niesławnego „Alfabetu Leminga”, ocieka protekcjonalizmem, który koniec końców odrzuca jeszcze bardziej niż otwarta pogarda.
Tymczasem leming nie istnieje – a raczej istnieje wyłącznie jako projekcja, jedna z tych feudalnych elitarnych projekcji typowych dla polskiej formacji inteligenckiej, której bardzo trudno przychodzi pogodzić się z nowymi zasadami demokratycznej gry. „Nowe Peryferie” mają w sobie dużo zdrowego sceptycyzmu wobec tych elitarnych „warszawkowatych” pomysłów, ale tu akurat, w kwestii leminga, wykazały się brakiem ideowej czujności. Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi w tym gadaniu o „kulturze imitacji” (patrz Ryszard Legutko, który akurat nic innego w życiu nie robił, jak tylko imitował wzorce amerykańskiej prawicy republikańskiej) i „wyklepywaniu liberalnych formułek”, które leming przejmuje rzekomo wyłącznie na zasadzie powierzchownej mody. Kiedy na Kongresie Ruchu Palikota słuchałam Dominika Tarasa, nie miałam wrażenia, że obcuję z ludzką wydmuszką. Przeciwnie, jego deklaracja liberalnej wiary wydawało mi się głęboko poparta egzystencjalnie. Chłopak z małego miasta, które nie proponowało mu nic oprócz gnuśnej wegetacji, wyjeżdża do Szkocji, pracuje tam ciężko „na zmywaku”, zarabia, uczy się samodzielności, ciekawie rozgląda się wokół i dochodzi do wniosku, że zachodnia liberalna cywilizacja ma jemu, jako jednostce, dużo więcej do zaoferowania. Wraca do Polski i na swój własny sposób realizuje misję: chce, by podobni mu młodzi ludzie poczuli się tutaj lepiej i mieli swoją polityczną reprezentację, która przeciwstawi się prawicowo-katolickiej gerontokracji.
Czy to typowy leming opiewany przez Mazurka: „ofiara” liberalnego awansu społecznego, która porzuca „wartości swojej tradycyjnej wspólnoty” i wyjeżdża do Wielkiego Miasta, by tam żyć w stanie wykorzenienia, ogłupienia i dezorientacji? Czy może ktoś, kto jednak uwewnętrznił liberalne zasady na tyle, by chcieć je propagować – nie dlatego, że tak się opłaca, albo że tego wymaga nowe miejskie otoczenie, ale dlatego, że w nie uwierzył? Czy tylko wspólnotowa prawica może stać na straży jakiejkolwiek wiary i idealizmu – a liberał już nie? Lewica, kupując tę asymetrię, niebezpiecznie zbliża się do swojego adwersarza; właściwie już oddaje mu większość pola.