Agata Bielik-Robson

Ekipa z Warszawy

Na facebookowej witrynie program reklamuje się zdjęciem ośmiorga wybrańców – ciałami zdrowych ludzkich zwierząt prosto z siłki i solarium.

Nie tak dawno MTV obwieściła, że szykuje nową emisję swoich Shores: tym razem „wybrzeżem”, nad którym rozbijać się będzie ekipa złożona z czterech „goryli” i czterech „gąsek”, ma być Warszawa. Wielki to zaszczyt dla miasta, jako pierwsze z Europy Wschodniej dołączy do szpicy kolejnej fali globalizacji, w której rolę główną gra Nowy Lud.

Oglądam z nieustającą fascynacją wszystkie odmiany Shores – od pierwszej, ekipy z New Jersey, po ekipy z Newcastle i Cardiff – i tym, co nie przestaje mnie zdumiewać, jest fakt, że choć ludzie ci pochodzą z trzech najbardziej tradycyjnie proletariackich miejsc w anglosaskim świecie, to nie mają w sobie nic z byłej working class, która niegdyś na tych ziemiach zamieszkiwała. Lewica angielska (ale też amerykańska), a nawet niektórzy bardziej nostalgiczni i komunitariańscy konserwatyści (tak zwani Red Tories) do dziś trzymają się kliszy, zgodnie z którą lud zawsze posiada koloryt lokalny, co ma go rzekomo czynić ciekawszym od zglobalizowanej i wszędzie takiej samej klasy średniej.

Wciąż pokutuje przesąd, że lud, zakorzeniony w swojej lokalności, to „prawdziwi ludzie”, real people, realni aż do bólu, zmagający się z rzeczywistami cierpieniami życia codziennego, w odróżnieniu od papierowej burżuazji z jej wymyślonymi problemami.

Wystarczy rzucić okiem na dowolny film Kena Loacha, by się o tym przekonać. Albo sięgnąć do dowonej książki z popularnego w Anglii typu kitchen sink realism, „realizmu zlewu kuchennego”, by stereotyp ten się potwierdził. Pamiętam też, że kiedy w połowie lat 90. trwała wojna dwóch gigantów Britpopu – Oasis contra Blur – bracia Gallagher pozowali na real Bog-Irish, tych autentycznych Irlandczyków z Manchesteru, kibicujących zawsze i tylko ManCity, wyrzucając grupie Damona Albarna, że nie jest w stanie robić prawdziwej muzyki, bo to nie jest domena zmieszczaniałych college boys. W rezultacie to Blur robił znacznie lepszą muzykę, ale angielska publiczność poczuła się tak zaszachowana proletariacką pozą Oasis, że od razu oddała Gallagherom palmę pierwszeństwa. A w końcu i tak Oasis stała się flagowym bandem tak zwanej cool Britannia, która pod miłościwym panowaniem Tony Blaira dokończyła to, co zaczęła Margaret Thatcher, czyli likwidację brytyjskiej working class.

Gdzie zatem podziała się ta cudowna lokalność? Gdzie dzielni robotnicy z New Jersey, jak górnicy z Łowcy jeleni Michaela Cimino albo z autobiograficznych powieści Philipa Rotha? Gdzie twardzi prole z Newcastle upon Tyne, którzy, jak w filmie Brassed Off Marka Hermana, pracują po kopalniach, poją się lokalnym piwem, mówią niezrozumiałym północnym akcentem geordie, a w wolnych chwilach grają w orkiestrze dętej? A gdzie mieszkańcy industrialnej Walii? We wszystkich trzech castingach – z New Jersey, Newcastle i Cardiff (a Warszawa, sądząc po zapowiadających fotkach, nie stanowi tu wyjątku) – powtarza się do znudzenia dokładnie ten sam typ męski i dokładnie ten sam typ żeński. Czy będzie to Ricci z angielskiej północy, czy Chidgey z Walii, czy Paweł vel Trybson z Warszawy – nieważne: każdy będzie miał tak samo wyrzeźbioną i opaloną klatę, tatuaże na bicepsach i ten sam bezmyślny uśmieszek na twarzy, świadczący o najtępszym męskim narcyzmie. I czy będzie to Charlotta z Newcastle, czy Natalee z Cardiff, czy Ewelina z Mazowsza – też nieważne: wszystkie będą miały na sobie tony samoopalacza, ten sam big-night-out-make-up, wdzianka w panterze cętki i włosy w ostentacyjnie sztucznym kolorze blond albo, dla odmiany, niebieskoczarnym.

Może tylko ślady akcentu zdradzą jakąś różnicę miejsca pochodzenia (kiedy Ekipę z Newcastle pokazywano przez chwilę w USA, trzeba było opatrywać ją podpisami, bo amerykańscy tubylcy nie byli w stanie zrozumieć geordie) – ale już nie treść rozmów. Te bowiem bez reszty krążą wokół dwóch zagadnień: gdzie dziś zaimprezować i z kim się dziś przespać. Wydawałoby się, że z tak zredukowanego programu egzystencjalnego niewiele da się ukręcić w sensie scenariusza – gdy tymczasem wprost przeciwnie: oczu nie sposób oderwać od akcji, która jest rzeczywiście dziwnie statyczna i bezczasowa (nie ma znaczenia, czy ogląda się epizody z roku 2011 czy 2013 i w jakiej kolejności), a jednak wypełniona po brzegi emocjami i napięciem. Uczestnicy jedzą, piją i zajadle kopulują na wizji (show zalicza się do nieudanych, jeśli nie wiedzie do kulminacji, jaką jest podczerwienny obraz spółkującej pod kołdrą pary) i miałoby się istotnie wrażenie jakiegoś ludzkiego safari, gdyby wielcy bracia z MTV nie wzbogacili tej formuły o momenty autorefleksyjne. Każdy i każda – Ricci, Chidgey, Natalee – ma prawo wypowiedzieć się przed kamerą i dokładnie objaśnić widzom, co czuł/czuła w danym momencie. Nigdy wprawdzie nie słyszałam refleksji, że ta cała gówniana gra niewarta jest świeczki. Ta reality, jaką nam się tu pokazuje, pochłania swoich graczy doszczętnie: ich zaperzenie i zaaferowanie, które każe im się zapewne nazywać zaangażowaniem, ma stworzyć wrażenie absolutnej realności i autentyczności – na podobnej zasadzie, jak produkują je programy Jerry Springera, które nie są „autentyczne” dopóty, dopóki na scenie nie wywiąże się karczemna scena albo bójka. Tyle zostało z mitu ludowej „prawdziwości”, wziętej w obroty kulturowego przemysłu.

Czasem zastanawiam się, co na to wszystko powiedziałby Theodor Adorno, niezmordowany tropiciel głupot cultural industry. Powiedziałby zapewne, że ten całkiem ujednolicony, anonimowy i abstrakcyjny Nowy Lud jest bez reszty ofiarą medialnej manipulacji, która uczyniła z niego rozrywkę dla klasy średniej – ludzkie safari dla mieszczuchów, którzy w ten sposób mogą sobie wirtualnie pomarzyć o prostym życiu bez zobowiązań, spędzanym na beztroskiej zabawie i orgii. Uczestnicy Shores występują więc w roli zdrowych i wesołych zwierząt, co stanowi ostatnie wcielenie mitu ludowej prostoty.

No tylko popatrzcie, jak tym prostaczkom fajnie. Może to i prawda, że zlikwidowaliśmy im przemysł i kopalnie, i całą ich tradycję working class, ale przecież chyba wyszło to tym postprolom na dobre? Bo kto by nie chciał zamienić kopalni na siłownię, a szwalni na solarium?

I czy to wprost nie cudowne, że teraz każda Sady i Patsy może nazywać się Laetitia albo Natalee? Nie miejmy więc wyrzutów sumienia, że przyłożyliśmy się do postępów neoliberalizmu, który pozamykał im fabryki. Przeciwnie, zazdrośćmy im, że żyją sobie tak miło z dnia na dzień, nieobarczeni obowiązkami, planami i rodziną. Podziwiajmy ich – tak jak Nietzsche, któremu też tęskno było do animalnej prostoty, zachwycał się krową na łące, pogrążoną w błogim samozapomnieniu.

W Shores można rozmawiać na wszystkie tematy, ale jeden jest absolutnie zakazany: pieniądze. Cały ten glamour, który budzi zawiść zarobionej klasy średniej, jest współczesną bajką: fantazją cudownego próżniactwa wykreowaną dla kilkorga wybranych, która ma przykryć przykrą rzeczywistość świata bez pracy. Nie mamy pojęcia, z czego żyją uczestnicy programów poza programami. Czasem zdawkowo wspomina się o ich wyuczonych zajęciach, ale nie o tym, czy faktycznie je wykonują. Występ w ludzkim safari jest dla nich szansą na medialne pięć minut, jak w przypadku wszystkich reality shows – a nierzadko jedyną możliwością zarobku w postindustrialnych ruinach, gdzie większość ich kolegów i koleżanek żyje z zasiłków. Chcą się wybić, zostać jętkami-celebrytami, żeby nie musieć wracać do porobotniczych dzielnic Newcastle, Cardiff, Nottingham, Płońska i Zegrza i nie skończyć życia na marnych zasiłkach. A w końcu nawet ta szansa jest niszczona przez jedną bolesną sprzeczność: jako członkowie Nowego Ludu są w istocie twarzami bez twarzy, abstrakcją bez śladu indywidualności. Na facebookowej witrynie Ekipa z Warszawy reklamuje się zdjęciem ośmiorga wybrańców, które pokazuje same torsy – ciała zdrowych ludzkich zwierząt prosto z siłki i solarium.

Tak, tak, wiem: nudne to. Adorno też był nudny. Gadał bez końca o ryzykach fałszywej emancypacji przez kulturę masową, a my, już wychowani na popkulturze, znaliśmy jej zalety i nijak nie chcialiśmy słuchać. Dla dzieci stanu wojennego MTV było wszak objawieniem wolności. A jednak stary zgred miał rację. Choć nie sposób nie docenić determinacji tych młodych ludzi, którzy godzą się robić z siebie bezmyślnych idiotów dla wątpliwej rozrywki, by uzyskać andy-warholowe pięć minut zaistnienia, to cały ich wysiłek idzie na marne. W końcu i tak nikt nie zapamięta ich twarzy, a sami będą musieli wrócić do świata, gdzie rządzi ponura zasada rzeczywistości.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Bielik-Robson
Agata Bielik-Robson
Filozofka
Profesorka katedry Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham, a także Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autorka wielu książek, m.in. Na drugim brzegu nihilizmu: filozofia współczesna w poszukiwaniu podmiotu (1997), Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości (2000), Duch powierzchni: rewizja romantyczna i filozofia (2004), Na pustyni. Kryptoteologie późnej nowoczesności (2008), The Saving Lie: Harold Bloom and Deconstruction (2011), Żyj i pozwól żyć (2012).
Zamknij