Agata Bielik-Robson

Dwa ciała ludu

Od dawna zastanawiam się nad pewną schizofreniczną cechą, charakterystyczną dla polskiej prawicy. Polega ona na tym, że w jej tak zwanym języku patriotycznym „polski lud” jawi się zawsze w osobliwie podwójnym świetle: jako idealny suweren, w którym płonie wielka myśl narodowa, i jako przypadkowe zbiorowisko uciążliwych „lemingów”, którzy nawet nie zasługują na to, by ich nazywać Polakami. Na pozór wydawałoby się, że nie ma w tym nic dziwnego, tak jak nie ma nic dziwnego w rozziewie między stanem idealnym a realnym. Podczas gdy „wspólnota wyobrażona” o nazwie Polska pozostaje, niczym wysublimowana dama w poezji prowansalskiej, odległym i niedosiężnym obiektem wzniosłych westchnień, rzeczywiści Polacy tak dalece odbiegają od tego ideału, że należą im się wyłącznie pogardliwe cięgi. A jednak problem jest – i jak się wydaje, trapi on cały nowoczesny projekt demokracji liberalnej, gdzie suwerenem jest właśnie Lud.

 

W ostatnim felietonie pisałam o „dwóch ciałach króla” wedle Ernsta Kantorowicza i Janka Sowy, dziś więc niejako kontynuuję, tym razem podejmując wątek „dwóch ciał ludu”. Nie wymyśliłam sobie tej koncepcji; jest ona dobrze opisana przez Erica Santnera, filozofa z Uniwersytetu Chicagowskiego, który w swojej ostatniej książce zatytułowanej Królewskie szczątki rozwija teorię Kantorowicza, przekładając ją na dwoistość pojęcia ludu właśnie. Tak jak dawny feudalny król miał dwa ciała – jedno rzeczywiste a drugie wzniosłe, opatrzone najwyższą sakrą – tak i nowożytny lud, który uczynił siebie suwerenem po zabiciu króla, powtarza stare misterium władzy i rozdziela się tajemniczo na lud realny, złożony z konkretnych obywateli wspólnoty, i Lud idealny, zjednoczony i zwarty, owiany magiczną aurą świętości. Zdaniem Santnera podwojenie to stanowi jednocześnie relikt epoki przeddemokratycznej i największe zagrożenie dla demokratycznej polityki, która powinna być uprawiana na sposób nowoczesny, a więc wolny od wszelkich mitycznych wyobrażeń i podejrzanych wspólnotowych magii. Odczarowanie, charakterystyczne dla naszej racjonalnej ery, powinno objąć i ten mityczny dubel, czyli widmo Ludu idealnego – i zwalczać je wszędzie tam, gdzie zasłania ono lud rzeczywisty, tj. zgromadzenie obywateli. Największym „szkodnikiem” w tym procesie mitologizacji Ludu okazuje się nie kto inny, jak najważniejszy klasyk republikanizmu, czyli Jean-Jacques Rousseau, którego idea „woli powszechnej” – rzekomo jednogłośnie wyrażającej pragnienie republikańskiej wspólnoty – okazuje się takim właśnie widmowym zastępnikiem wobec realnych, często sprzecznych i wielogłosowych, interesów obywateli, których nie sposób sprowadzić do jednego wspólnego mianownika.

 

To rzecz jasna dość stary spór, choć dziś wzbogacony o nowe pomysły i ujęcia: spór między republikanizmem a liberalizmem. Santner, atakując Rousseau, opowiada się raczej po liberalnej stronie, wybierając realną jednostkę ludzką przeciw jej wspólnocie, po części zawsze tylko wyobrażonej.

 

Walka tego, co realne, z tym, co tylko wyobrażone – albo inaczej: walka odczarowania z magicznymi mistyfikacjami – to w ogóle cecha określająca nowoczesność.

 

I już choćby w tym sensie polska polityka uczestniczy w procesach modernizacji. Choć trzeba powiedzieć, że toczy się raczej anemicznie, albo też tylko jednostronnie, ponieważ rozbuchanej retoryce republikańskiej, w której celuje polska prawica spod znaku Jarosława Kaczyńskiego, zadeklarowanego wyznawcy Rousseau, nie odpowiada żaden wyrazisty głos strony liberalnej. Ta bowiem może i jest skrajnie realistyczna i odczarowana, ale nie posiada choćby szczątkowej teorii nowoczesnego realizmu i odczarowania, która pozwoliłaby jej sformułować jakiś kontrargument. Nie ma więc nikogo, kto w imię rzeczywistego ludu zwalczałby mistyfikację Ludu wyobrażonego – mistyfikację o tyle szkodliwą, o ile w jej imię lekceważy się interesy „zwykłych zjadaczy chleba”, którym ani w głowie, by ktoś ich w aniołów przerabiał.

 

W Polsce problem „dwóch ciał ludu” jest w istocie poważniejszy niż w krajach tak zwanej „modernizacji centralnej”, o których pisze Santner. Jest poważniejszy, bo też to podwojenie jest dużo bardziej antagonistyczne: już od czasów polskiego romantyzmu (bardzo rousseańskiego z ducha) idea Ludu służy głównie temu, by w jego imię wyrażać pogardę dla ludu – albo też w imię Polski wylewać pomyję na zwykłych Polaków (u Nietzschego ta sprzeczność wyraziła się w jego ironicznej definicji humanisty, w imię Ludzkości nieznoszącego konkretnych ludzi). Sprzeczność ta jest niezwykle wygodna, bo można dzięki niej deklarować niezłomny patriotyzm i wierność narodowej tradycji, a jednocześnie zachować równie absolutny elitaryzm i nawet na chwilę nie zbrukać się demokratycznym „zbrataniem się” z ludem takim, jakim on jest. Republikańska prawica uwielbia więc tę formułę, bo za jej sprawą może – tak jak Jarosław Kaczyński albo Ludwik Dorn, wyraziciel tej dwoistości na sposób ekstremalny – jednocześnie kochać i nienawidzić: to powoływać się na idealną „wolę powszechną”, której głosu w swoim niemaniu udzielają – to piętnować realną „lemingowatość” ludu, który podlega wszelkiego rodzaju obcym wpływom i manipulacjom, i w pogoni za swoimi podłymi interesikami zapomina o tym, by zagłosować na swoich „prawdziwych” przywódców.

 

Formuła ta także na trwałe określa model polskiej polityki prawicowej, która wciąż obstawia jakieś niezwykłe wydarzenie, które miałoby przebudzić lud do Ludu, czyli realną zbieraninę ludzką do jego idealnej postaci (Dorn uparcie mówi przy takich okazjach o „nadziejach na społeczną metanoję”, czyli głęboką przemianę duchową równą objawieniu).

 

Olszewski i Macierewicz sądzili, że kiedy tylko ogłoszą z mównicy sejmowej listę agentów działających w polskich instytucjach politycznych, wywołają w narodzie tak wielki szok, że natychmiast, spontanicznie, wybuchnie wielka rewolucja: oburzony Lud (już nie lud) wylegnie na ulice, by rozprawić się z reżimem wynikłym z postkomunistycznej uzurpacji.

 

Takim samym rewelatorskim wstrząsem miał być Smoleńsk i wciąż pielęgnowana hipoteza zamachu, na której subwersywny zapłon Kaczyński liczy po dziś dzień (vide ostatnie odsłony tego rewolucyjnego dramatu i jego wiecznie niespełnionych oczekiwań w Gmyzowej „historii o trotylu”, której, jak na razie, udało się tylko wysadzić „Rzepę” i „Uważam Rze”).

 

Cała te retoryka nastawiona jest na wytrącanie Ludu z ludu: na delegalizację liberalnej „normalności”, dzięki której odsłoni się wreszcie ukryte dotąd wzniosłe oblicze republikańskiej „woli powszechnej”. Szczęśliwie jednak w Polsce już od czasów romantyzmu „metanoia” ta graniczy z cudem przemiany alchemicznej. Choć więc czasem w ludzie budzi się Lud, a w przeciętnym Polaku budzi się nieobliczalny „kochanek Polski”, to ekscesy te są na tyle rzadkie, że tym, którzy na nie liczą w swej codziennej politycznej praktyce, może raczej przydarzyć się wielkie zgorzknienie. Gorycz ta może być wprawdzie jeszcze bardziej jadowita niż ich sen o spełnionej „woli powszechnej”, ale należy mieć nadzieję, że w miarę krzepnięcia polskiej demokracji ta republikańska toksyna coraz bardziej przypominać będzie frustracje monarchistów, dziś już zupełnie groteskowe. Skoro już bowiem zabiliśmy drugie ciało króla, zabijemy też w końcu drugie ciało ludu. Oby.

 


__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agata Bielik-Robson
Agata Bielik-Robson
Filozofka
Profesorka katedry Studiów Żydowskich na Uniwersytecie w Nottingham, a także Instytutu Filozofii i Socjologii PAN. Autorka wielu książek, m.in. Na drugim brzegu nihilizmu: filozofia współczesna w poszukiwaniu podmiotu (1997), Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości (2000), Duch powierzchni: rewizja romantyczna i filozofia (2004), Na pustyni. Kryptoteologie późnej nowoczesności (2008), The Saving Lie: Harold Bloom and Deconstruction (2011), Żyj i pozwól żyć (2012).
Zamknij